Dramat na Oceanie Spokojnym/XXIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Emilio Salgari
Tytuł Dramat na Oceanie Spokojnym
Wydawca Księgarnia Św. Wojciecha
Data wyd. po 1926
Druk Drukarnia św. Wojciecha
Miejsce wyd. Poznań; Warszawa; Wilno; Lublin
Tłumacz Józef Birkenmajer
Tytuł orygin. Un dramma nell'Oceano Pacifico
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Rozdział XXIII
Biały król.

Kapitan Hiłl i jego towarzysze przez parę minut nie mogli głosu wydobyć ze siebie, tak byli zdumieni wieścią, że na tej wyspie znajduje się biały człowiek, i to jeszcze zaszczycony godnością królewską. Kim mógł być ten człowiek, który zawitał do tej dzikiej krainy i był niewątpliwie Anglikiem, albo może Amerykaninem? Byłże to rozbitek, wyrzucony burzą na to wybrzeże, czy też żeglarz przybyły tu z własnej woli?… A może to jeden z kajdaniarzy, zbiegłych z pokładu „Nowej Georgji“ po wykonaniu niegodziwej zbrodni?
Takie myśli niepokoiły sześciu rozbitków okrętu amerykańskiego.
— Ktoby to mógł być? — zapytał Asthor, pierwszy przerywając milczenie.
— Ach, jak radbym go poznać!
— A może to jeden z zesłańców? — zauważył Grinnell.
— To niemożliwe — odpowiedział Fulton. — Koture mówił o jednym, a ich było ośmiu.
— Może inni potonęli? — zauważył Mariłand.
— Zaraz się dowiemy — rzekł kapitan. — Siedźcie cicho i pozwólcie mi porozmawiać z tym człowiekiem.
— Dobrze, dobrze! — zawołali wszyscy.
— Koture — ozwał się kapitan, zwracając się do dzikusa, który jakoby z głębokiem zainteresowaniem przysłuchiwał się ich rozmowie, starając się zrozumieć sens ich słów. — Czy mój biały krewniak jest młody czy stary?
— Młody — odpowiedział wyspiarz.
— Czy ma brodę?
— Tak, ma brodę o barwie błyszczącego metalu.
— Chciałeś powiedzieć, że jest blondynem? A czy dawno wylądował on na tej wyspie?
Koture myślał przez chwilę, poczem dwukrotnie pokazał dziesięć palców.
— Dwadzieścia dni — rzekł kapitan — a więc tym człowiekiem białym nie jest żaden ze skazańców.
— To rzecz jasna — odpowiedział Asthor — bo oni dopiero przed kilkoma dniami opuścili nasz okręt. Ale kto to może być?
— Pewno jakiś rozbitek — odpowiedziała Anna.
— Koture — zaczął znów kapitan — w jaki sposób ten człowiek dostał się na waszą wyspę?
— Został znaleziony na morzu niedaleko stąd przez kilku moich przyjaciół — odpowiedział wyspiarz.
— I obraliście go królem?
— Tak… po zwycięstwie, odniesionem nad szczepem Arru. Biały człowiek swoją odwagą rozstrzygnął los bitwy.
— Bardzobym chciał zobaczyć tego mojego krewniaka! Jeżeli zaprowadzisz mnie do niego, podaruję ci strzelbę i nauczę cię z nią się obchodzić.
— Zaprowadzę cię — odpowiedział wyspiarz.
Ponieważ tymczasem uspokoiło się morze i nastąpił odpływ, przeto kapitan, Anna i marynarze postanowili powrócić na okręt, by spędzić tam noc. Dzikus po pewnem wahaniu poszedł za nimi.
Widząc przeróżne przedmioty na pokładzie i mierząc okiem głębokość statku, wpadał w podziw coraz to większy, a radość swą ujawniał częstem pocieraniem nosa nietylko o nosy kapitana i marynarzy, ale nawet o nosek Anny. Gruby nos starego Asthora stał się czerwony jak chińska piwonja, gdyż dzikus poczuł ku niemu szczególną słabość.
Po spokojnie spędzonej nocy, w czasie której wulkan ział ogniem bez przerwy i odzywał się głuchym pomrukiem, rozchodzącym się na dwadzieścia mil wokoło, rozbitkowie z dzikusem opuścili okręt, by dostać się do wsi białego króla.
Uzbroiwszy się, weszli w cień wielkich borów i jęli wdzierać się na wysoką górę porosłą drzewami. Po wielu przystankach, mających na celu danie wypoczynku Annie, i po trzygodzinnym marszu osiągnęli szczyt góry i stanęli nagle przed wioską, złożoną z sześćdziesięciu chat, ogrodzonych Ujrzawszy gromadę ludzi, otaczających kobietę, biały król przymknął oczy…
wokoło płotami z cierni. Pośrodku wznosiło się spore domostwo, zbudowane z większą regularnością, o dwóch pochyłych dachach. Nosiło ślady niedawnej budowy. Od pierwszego rzutu oka można było odgadnąć, że pracować nad nią musiała ręka Europejczyka.
Na spotkanie cudzoziemców wyszła gromada tubylców, złożona z trzystu lub czterystu mężczyzn, kobiet i dzieci; Koture jednak odegnał wszystkich, waląc kijem naoślep w prawo i w lewo.
— Idziemy do króla — rzekł kapitan do przewodnika, — wy zaś — zwrócił się do marynarzy — otoczcie Annę i nabijcie strzelby.
— Zwolna! — zagrzmiał sternik, odtrącając dzikusów, którzy tłoczyli się gromadą wokoło pomimo spadających nań plag. — Uważajcie! Grinnell! trzymaj się tuż za Fultonem, a ty, Mariland, toruj drogę panience. A bodaj tych ciekawskich!… Przecież wasz król jest tak biały jak my!
Posuwając się z trudnością i przepychając zaciekle, dostali się wkońcu przed wielką chatę. W tejże chwili sam monarcha, zwabiony hałasem, ukazał się w progu.
Był to człowiek biały, jak go opisał Koture, lat około trzydziestu; postawę miał wysoką, dwoje błękitnych oczu i płową brodę. Ubrany był w starą podartą koszulę, parę czarnych spodni, wielce wystrzępionych, spiętych szerokim pasem barwy naprzemian pomarańczowej i czarnej, co na wyspie Tanna było oznaką wielkich wodzów i królów. Na głowie miał pióropusz z piór papugi i kagu, przewiązany skórzanym rzemykiem, a na szyi i w przegubach rąk liczne naszyjniki z zębów gulu oraz bransolety z zębów dziczych i psich, przetykanych szyldkretem.
Ujrzawszy gromadkę ludzi, otaczających kobietę, biały król przymknął oczy, zbladł jak trup i jakby skamieniał. Naraz zerwał pospiesznie z głowy pióropusz, przesłaniający rysy jego twarzy, i z okrzykiem radości rzucił się ku kapitanowi.
— Pan mnie nie poznaje? — zawołał.
— Collin! — wykrzyknęli marynarze, kapitan i Anna, przejęci zdumieniem.
— Pan Hill! miss Anna! Asthor! — wołał król.
— Collin!… — to pan? — powtarzał kapitan.
— Czy ja śnię? — zawołała Anna, która zrazu pobladła, a potem sponsowiała jak róża.
— Tak, to ja, mój kapitanie! — zawołał król, rzucając się w ramiona Hilla, a następnie gorąco ściskając ręce miss Anny, Asthora i marynarzy.
— Ale skąd się pan tu wziął, panie Collin? — zapytał kapitan, który nie ochłonął jeszcze ze zdumienia i myślał, że wciąż śni tylko.
— Więc pan nie utonął? — spytała Anna, płacząc z radości. — Ach! myślałam, że już pana nigdy nie zobaczę!
— Później wam to opowiem, teraz wejdźcie do mej siedziby królewskiej i pozwólcie, że odprawię do domu tę hałaśliwą i natrętną gromadę.
Ujął Annę za rękę i, wprowadzając ją do chaty, rzekł szarmancko:
— Pani pozwoli, że jej ofiaruję mój tron królewski. Inni muszą poprzestać na matach, bo nie mam więcej krzeseł.
— Dziękuję, panie Collin — odpowiedziała Anna z uśmiechem. — Chętnem sercem przyjmuję dar pański, chociaż jest to tron ludożercy.
— O nie, miss! zapewniam panią, tak źle nie jest. W ciągu mego krótkiego panowania nie zjedzono jeszcze ani jednego kotleta ludzkiego w mojej chacie, a nawet i w całej wiosce… przynajmniej jak mi się zdaje. Proszę wejść, panie kapitanie. Wejdźcie, przyjaciele, i siadajcie gdzie kto może.
Władczym gestem uspokoił ludność, nakazując jej bezwzględne milczenie, rozstawił straż przyboczną dokoła chaty, by nikt mu nie zakłócał spokoju, i powrócił do swoich przyjaciół, którzy zasiedli w wielkiej izbie czyli sali tronowej, gdyż pośrodku znajdowało się coś w rodzaju zydla, zasłanego rogożą; było to niewątpliwie dzieło samego króla, gdyż wyspiarze oceanu Spokojnego nie znają użytku krzeseł.
— Zanim zacznę opowiadać swoje przygody — rzekł Collin — pozwólcie, że ofiaruję wam wszystko, czem królewska chata bogata; prawda, że potrawy niezbyt są wyszukane, jednakże na smak ich trudno się uskarżać.
Klasnął w dłonie. Nadbiegli dwaj chłopcy, niosąc wazę pełną żółtawego płynu, orzechy kokosowe oraz kilka ciastek, wydających miły zapach.
— Czem pan nas częstuje? — spytała Anna, usiadłszy na tronie królewskim.
— Piwem mojego wyrobu — odpowiedział Collin, podając gościom filiżanki, sporządzone z zaokrąglonych liści bananów. — Potem podam wam tutejsze torty, sporządzone z gotowanych liści figowych i bananowych, ciastka z jądra orzecha kokosowego i liście figowe w miękiszu bananów. Zapewniam państwa, że to prawdziwe smakołyki.
— A do czegóż te trzciny?
— To przepyszne trzciny cukrowe.
— A teraz, panie Hill, między jednem daniem a drugiem opowiem wam swoją historję. Radbym jednak wiedzieć, czemu przypisać to szczęście, że was tu oglądam?
— Oto, panie Collin — odpowiedział kapitan — rozbiliśmy się koło tej wyspy.
— „Nowa Georgja“ się rozbiła! — wykrzyknął Collin z boleścią — w jaki sposób? a… Bill?
— Uciekł — odpowiedział kapitan głucho.
— Uciekł!… ten nędznik uciekł? — wrzasnął porucznik, zaciskając pięści.
— Skądże ten wybuch gniewu, skoro pan jeszcze się nie dowiedział o niecnych planach tego człowieka? — spytała Anna.
— Niecnych planach?… Co pani przez to rozumie? Wielki Boże!… Ale co wam zrobił ten niegodziwiec?
— Zrujnował nas doszczętnie — odpowiedział kapitan. — On i jego towarzysze nie byli rozbitkami, lecz zbiegami z kolonji karnej na wyspie Norfolk.
— Więc uratowaliście jego towarzyszy?
— Tak jest, panie Collin, uratowaliśmy ich kosztem wielkich niebezpieczeństw, odpierając atak ludożerców, a oni odpłacili się nam zdradą, wypuszczając na nas tygrysy i podpalając nasz okręt.
— Nędznicy!… I uciekli?… Ale dokąd?
— Nie wiemy. Wsiedli do wielkiej szalupy, gdy my schroniliśmy się na maszty, by uniknąć kłów tygrysich.
— A gdzie się znajduje obecnie „Nowa Georgja“?
— Ugrzęzła na mieliźnie, o jakie osiem mil stąd.
— Aha! — zawołał Collin. — zatem moi podwładni nie przynieśli mi mylnych wiadomości!
— Więc był pan zawiadomiony o naszem przybyciu? — zapytał kapitan.
— Tak, jeden z moich najwierniejszych poddanych meldował mi dziś rano, że w północnej części wyspy widział kręcących się białych ludzi.
— W stronie północnej? — wykrzyknęli jednogłośnie kapitan i Asthor. — W południowej, chciał pan powiedzieć.
— Ależ nie, w północnej — upierał się Collin.
— To niemożliwe! — zawołali rozbitkowie. — „Nowa Georgja“ osiadła w południowej stronie wyspy.
— Ależ mój dzikus nie mógł się mylić, bo wybrał się na wybrzeże północne na poszukiwanie raków-złodziei!
— Zatem wylądowali tu chyba i inni biali ludzie.
— Któżby to mógł być? Czyżby inni rozbitkowie? — spytał Collin.
— Ilu ich widział wasz łowca? — spytał kapitan, w którego głowie zrodziło się straszliwe podejrzenie.
— Było ich kilku, ale dokładnej liczby nie znam. Czy ów pański człowiek znajduje się tu wpobliżu?
— Nie, wysłałem go na zwiady, by przyniósł mi dokładniejsze wiadomości.
— Kiedy powróci?
— Wyszedł dziś o świcie wraz z bratem, spodziewam się go tutaj za kilka godzin. Ale co pana tak niepokoi, panie kapitanie?
— Teraz wierzę w sprawiedliwość Boską! — zawołał Hill głosem uroczystym.
— Niech pan się jaśniej wytłumaczy, panie kapitanie — ozwali się wszyscy obecni.
— Podejrzywam, że tymi ludźmi są zesłańcy.
— Zesłańcy?… tu?
— Tak, przyjaciele, to niewątpliwie ci złoczyńcy, którzy podpalili okręt i wypuścili na nas tygrysy, mordując naszą załogę. Niewątpliwie skierowali się ku tej wyspie jako najbliższej, by tu oczekiwać okrętu, któryby przewiózł ich do Europy lub Ameryki, gdzie mogliby używać zrabowanych pieniędzy. Mówi mi przeczucie, że się nie mylę i że wkrótce wszyscy poniosą karę… Panie Collin, przysiąż mi pan, iż pomożesz mi ukarać tych złodziejów, podpalaczy i morderców.
Porucznik podniósł się i rzekł głosem uroczystym:
— Przysięgam!… tem więcej, że mam do wyrównania stary rachunek z owym Billem.
— Pan?! — zawołali wszyscy.
— Tak, ja! który o tej godzinie byłbym już spał na wieki pod falami w bezdennych głębinach wielkiego oceanu. Wysłuchałem waszej bolesnej opowieści. Posłuchajcież teraz mojej.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Emilio Salgari i tłumacza: Józef Birkenmajer.