Doróżkarz nr. 13/V

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Michał Bałucki
Tytuł Doróżkarz nr. 13
Wydawca Bernard Milski
Data wyd. 1902
Druk Bernard Milski
Miejsce wyd. Poznań
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron




V.


Gdy Hulatyński, wyjechawszy na rynek, stanął w szeregu fiakrów i z wysokości kozła spojrzał na ludzi rojących się na chodniku, a pomiędzy tymi ujrzał dawnych znajomych, — zdawało mu się, że siedzi w teatrze i patrzy na jakieś ciekawe widowisko. Znając ich sposób życia i niektóre jego szczegóły, mógł z łatwością odgadywać, gdzie śpieszą i po co. I tak np. wiedział dobrze, że stary hrabia Julian, który przechadzał się zwolna po trotuarze, prostując się ile możności i usiłując odmawiające mu posłuszeństwa nogi zmusić do elastycznego chodu, oczekuje tutaj drugorzędnej „naiwnej“ miejscowego teatru, idącej na próbę, aby jej wręczyć bukiecik fiołków; że baronowa Schorstein, okryta czarną salopą w kwiaty, toczy się z torbą wyładowaną książkami do nabożeństwa prosto do kościoła Ojców Jezuitów, gdzie przepędza regularnie kilka godzin dziennie. Tam znowu zobaczył kilku oficerków w ułańskich mundurach, brząkających po bruku szablami z kawalerską fantazyą. Na pewnika wiedział, że wejdą do cukierni, usadowią się przy oknie, i zapijając koniak, będą lustrowali przechodzące kobiety, robili uwagi i śmieli się głośno z własnych konceptów.
Co go najwięcej bawiło, to że nie poznany przez nich może być świadkiem ich różnych sprawek i rozmów, wchodzić niejako za kulisy ich życia i obserwować ich bez sztucznej pozy i złudnego oświetlenia. Ten świat elegancki, pozłacany, wyperfumowany, ukazywał mu się tutaj w całej nagości, nieraz brudnej i szkaradnej.
Niejeden naprzykład poważny mąż, członek wielu towarzystw, który w tym świecie uchodził za wzór przyzwoitości i dobrego tonu, wsuwał się wieczorem do jego doróżki, otulony starannie płaszczem, w kapeluszu spuszczonym na oczy i kazał się wieść gdzieś na ustronną uliczkę, do małego domku na uboczu, gdzie widocznie czekano na niego, bo otwierano mu tajemniczo drzwi za umówionym znakiem.
Niejedno małżeństwo przykładne i słodko uprzejme wobec ludzi, wracając we dwoje doróżką z jakiego wieczoru, kłóciło się w najgminniejszy sposób, tyle tylko, że po francusku — w tej błogiej nadziei, że doróżkarz nie zrozumie.
Dni schodziły mu na tych obserwacyach, jakby na czytaniu ciekawych romansów ustępami, w których z niecierpliwością nieraz oczekiwał dalszego ciągu. Największą jednak dla niego było przyjemnością, gdy wracał do domu z znacznym zarobkiem, kiedy mógł wieczorem położyć Tomaszowej na stole osiem lub dziesięć reńskich, jako owoc całodziennej pracy.
Poczciwa kobiecina nie miała słów na wyrażenie mu wdzięczności i ze łzami w oczach dziękowała mu za łaskę, jaką jej wyświadczał. Dzieci widząc to, całowały go po rękach, jak swego dobrodzieja i tuliły się do niego. Tak go polubiły, że umyślnie nie kładły się wcześniej spać, aby doczekać się jego powrotu, tem więcej, że nigdy nie wracał z próżnemi rękoma i co wieczór przywoził im to cukierki, to zabawkę jaką.
Były to drobnostki niewielkiej wartości, ale dzieciom sprawiały niesłychaną uciechę, na co patrząc Hulatyński, doznawał błogiego uczucia zadowolenia, że tak małemi środkami można sprawić tyle radości i szczęścia.
Zaczął cenić wartość drobnych pieniędzy, gdy się przekonał, że one dawały mu częstokroć więcej przyjemności, niż grube sumy wyrzucane dawniej na hulanki i szalone rozrywki.
Każdego dnia wracał do domu do tych trojga istot, które go oczekiwały z upragnieniem, jakby do rodziny; było mu w towarzystwie prostej ale uczciwej kobiety i tych dwojga dziatek ciepło i miło. Kiedy po kolacyi zabrała się Tomaszowa do mycia naczynia, odmawiając przytem półgłosem pacierze, a on z dziećmi, usunąwszy się w ciemny kąt izby, siedział, gaworząc, opowiadając im różne historyjki lub słuchając ich szczebiotania, czuł się tak szczęsliwym w tym małym światku, do którego mimowoli los go wepchnął, że nie mieniałby się na dawne życie. Z każdym dniem nabierał więcej zamiłowania do rodzinnego życia. Dotąd dom był dla niego tylko wypoczynkiem po hulankach, ozdobnie umeblowane pokoje nie miały mocy zatrzymać go na dłużej, nudził się w nich i coprędzej wychodził, szukając zabawy i towarzystwa. Teraz zaś, choć mieszkał w skromnej bielonej izbie, z drewianemi sprzętami, z przyjemnością myślał o powrocie do domu, bo w tym domku czekało go to, czego nie miał w wykwintnych salonach swoich, serdecznego ciepła.
Sam nie wiedział, jak i kiedy wciągnął się w ten nowy tryb życia i tak się do niego przyzwyczaił, że prawie musiał sobie przypominać, iż niegdyś niedawno temu, żył w otoczeniu innem, w warunkach całkiem odmiennych. Przeszłość jego świetna, hulaszcza, wydawała mn się snem prawie. Prędko zapomniał o tym świecie, który także o nim prędko zapomniał.
Nieraz woził dawnych znajomych, pilnie nadsłuchiwał, czy też nie mówili czego o nim, ale nie mógł się tego doczekać. Rozmawiali o rozmaitych drobnych wypadkach tego świata, w którym żyli, ale o nim nigdy ani słowa. Może w samym początku mówiono wiele o nim, o jego niespodzianem i tajemniczem zniknięciu, — był chwilowo „bohaterem dnia“, ale potem nowe wypadki i wrażenia zatarły go w pamięci ludzkiej, inne postacie wystąpiły na widownię, a o nim zapomniano, jak o umarłym.
Raz tylko wioząc dwóch jakichś elegantów, gdy przejeżdżał z nimi koło dawnego swego pomieszkania usłyszał, jak jeden z nich odezwał się:
— Patrz! tu mieszkał ten osławiony Hulatyński — oto w tych czterech oknach na pierwszem piętrze.
Hulatyńskiemu krew uderzyła do głowy, gdy usłyszał własne wymówione nazwisko. Głos mówiącego nie był mu obcy, ale na razie nie mógł sobie przypomnieć kto to, a obracać się nie chciał, żeby się nie zdradzić.
— I gdzież się on teraz obraca? — dał się słyszeć głos drugi, pełniejszy, świeższy.
— A kto go wie. Może gdzie w Paryżu został markierem przy bilardzie, jeżeli sobie w łep nie palnął, bo nic innego nie pozostawało mu do zrobienia po owym haniebnym czynie, którego się dopuścił.
— Cóż on takiego zrobił?
— Co? Nadużył naszego zaufania i wszystkich nas w pole wyprowadził, bo żył jak milioner, i wszyscy traktowaliśmy go jako milionera, aż tu po jego zniknięciu pokazało się, że miał zaledwie głupie sto kilkadziesiąt tysięcy, które w kilka lat przeszastał. Pomyśl, co to za kompromitacya była dla mnie, który go rekomendowałem w najpierwszych domach, wprowadziłem do klubu. Hrabina Aurora do dziś dnia zapomnieć mi nie może, że flirtowała z nim parę miesięcy; nawet coś podobno było między nimi. Traktowała go, jak człowieka z naszych sfer, ufając mojej rekomendacyi, a gdy się dowiedziała o istotnym stanie rzeczy, mdlała, awantury wyprawiała, że dała się podejść tak niegodnie! Ale mój drogi, któż mógł przewidzieć, że to takie nędzne indywidyum, a potem oszukało niegodnie? Mnie samego zarwał na kilka tysięcy, ma foi, jak mnie żywego widzisz.
Hulatyński nie mógł już dłużej wytrzymać i obrócił się, aby zobaczyć, co to za człowiek, który takie bezzecne brednie i oszczerstwa na niego wygaduje? Zobaczywszy, zatrząsł się z oburzenia, gdyż w mówiącym poznał majora Rąbigoszewskiego, znanego pieczeniarza i wyzyskiwacza młodych ludzi, którego poufale Papkinem, Papciem nazywano.
Czy był kiedy majorem i w jakiem wojsku, tego nikt dokładnie, a nawet on sam nie mógłby powiedzieć. Ci, którzy go lepiej znali, utrzymywali, że tytuł ten dostał mu się w spuściźnie po jakiejś prawdziwej majorowej, na której wikcie żył przez czas jakiś, jak powiadano. Awansowano go tedy żartobliwie na porucznika kapitana, wreszcie majora, i ten tytuł pozostawiono mu na własność. Stanowiska nie miał żadnego, dochodów żadnych ani zajęcia; mimo to żył i wcale nie źle, wieszając się u klamki ludzi, bogatych utracyuszów, którzy się nie rachowali z groszem i którym się wysługiwał. Kłamca musiał łudzić niedoświadczonych pozorami powagi i dobrego tonu, i dopiero po bliższem poznaniu, szczególniej w interesach pieniężnych, odsłaniała się nikczemność jego charakteru.
Hulatyński miał nieraz sposobność poznać go z tej strony, gardził lichym człowiekiem, ale się nim posługiwał, bawiąc się jego bufonadą, konceptami, anegdotkami, i pozwalał się za to wyzyskiwać, a raczej sam hojnie opłacał jego przysługi.
I teraz ten człowiek, którego on żywił i utrzymywał, śmiał o nim rozsiewać oszczerstwa, potępiać go za dobrodziejstwa, jakich od niego doznawał!
W piewszej chwili tak go to oburzyło, że miał ochotę wysmagać go batem za bezecne kłamstwa. Na szczęście w porę przypomniał sobie, że tem zdradziłby swoje incignito. Więc pohamował oburzenie i zacisnął usta. Oblał go tylko z wysokości kozła spojrzeniem, pełnem pogardy, którego jednak Rąbigoszewski wcale nie zauważył, zajęty rozmową z towarzyszem.
Towarzysz ten wyglądał na przybyłego niedawno z prowincyi, z którego twarzy życie wiejskie nie zdołało jeszcze zetrzeć świeżego rumieńca młodości, a pełne kształty ciała, zdrowe i jędrne, z trudnością mieściły się w opiętem ubraniu, ostatniej mody. Ruchy jego były również twarde, niezręczne, nie miały jeszcze owej giętkości, jaką nadaje częste bywanie w salonach.
Hulatyński umiał to osądzić na pierwszy rzut oka, bo wiele podobnych egzemplarzy przesuwało mu się przed oczyma. On sam niegdyś przechodził taki nowicyat, nim się wyrobił i oszlifował. I do niego tak samo przylepił się wtedy major, i żyjąc jego kosztem, odgrywał przy nim rolę mentora, przyjaciela i doradcy.
To podobieństwo położenia usposobiło Hulatyńskiego życzliwie dla nieznajomego młodzieńca, tem więcej, że jego powierzchowność była nadzwyczaj sympatyczną i ujmującą.
Był to człowiek w pełni sił i zdrowia, kolosalnej budowy, a wyraz twarzy miał jeszcze prawie dziecinny. Oczy jego były pełne życia i ognia. Widać w nim było ochocze rwanie się do świata, chęć używania, a przytem dobroć i łatwowierność. To wszystko można było bez trudności wyczytać na jego rumianej twarzy, na której cała dusza i usposobienie wypisało się z młodzieńczą szczerością. To wszystko tak pociągało ku niemu Hulatyńskiego, że wysiadając z doróżki, młodzieniec ów podał mu zapłatę, Hulatyński miał ochotę ścisnąć go za rękę i powiedzieć:
„Nie daj się pompować takim szubrawcom jak ten.“
Z trudem tylko powstrzymał się od tego, nie mógł jednak nie ścisnąć choć zlekka ręki, która mu wtykała zapłatę.
Zapłata była zbyt hojna, jak za krótką jazdę, bo dał mu dwa guldeny.
— Coś tak jakoś zaczyna, jak ja — powiedział sobie Hulatyński, oglądając pieniądze. — Żeby tylko koniec jego był lepszy!
Korciło go to, że Rąbigoszewski przyczepił się tak do nieznajomego i będzie niedoświadczonego ssał bez litości. Pod tym względem znał majora.
Niezadługo miał nową sposobność przekonania się, że major był jeszcze gorszym, niż mniemał, mianowicie, gdy go spotkał raz wieczorem idącego ręka w rękę z Korbutem — mężem jednej piękności, której niegdyś nadskakiwał. Dwóch tych ludzi, idących razem w takiej zażyłości z sobą, dało mu wiele do myślenia, gdyż major zawsze przed nim udawał, że nie zna wcale Korbuta, bo jak mówił, czuje do niego wstręt niewytłumaczony, a swoją drogą wystawiał go przed Hulatyńskim, jako groźnego tyrana, pastwiącego się nad żoną, którą nazywał zawsze ze współczuciem ofiarą nieszczęśliwą. Jak sobie przypomniał Hulatyński, on to pierwszy zwrócił na nią uwagę i obudził litość w jego sercu, on także doniósł jej o sympatyi, jaką ona uczuła dla niego od pierwszego poznania. Ułatwił mu następnie widywanie się z nią, a zarazem ostrzegał przed mężem, straszył niesłychaną jego zazdrością.
Kombinując to wszystko, Hulatyński przyszedł do przekonania, że był ofiarą niecnej zmowy, że Rąbigoszewski, Korbut i jego żona, to była banda, która zręcznie odgrywała swoje role, aby go złapać i wyzyskać.
Podejrzenia jego wzmocniły się jeszcze bardziej, gdy jakiś czas potem zobaczył tę szalbierską trójkę, jadącą razem w zamkniętym powozie. Przejechali tak prędko, że zaledwie mignęli mu przed oczyma, miał jednak czas pochwycić wyraz ich twarzy. Zdawali się być czemś mocno zajęci i ożywieni, jakby zmiawiali się na coś.
Zaczynał teraz wierzyć, że listy bezimienne, które odbierał o tej kobiecie mówiły prawdę, że Julia — takie miano nosiła, ale może przybrała tylko jasnowłosa piękność, — nie była nigdy żoną Korbuta, że ją tylko okrzesał trochę, aby łapać łatwowiernych i wyzyskiwać przez nię. Kosztowało go to wszystko razem przeszło sześćdziesiąt tysięcy, — suma, którą wtedy lekceważył, a która dziś wydawała mu się olbrzymią. I gdy sobie pomyślał, na co wyrzucił ją tak lekkomyślnie, ile teraz dobrego mógłby zrobić temi pieniędźmi, — oburzał się na siebie samego, na swoją głupotę i łatwowierność.
Niczego tak nie pragnął, jak możności, żeby tych ludzi, którzy go w tak niecny sposób podeszli i wyzyskali, ukarać za to. Ale gniew jego był bezsilny, bo i cóż mógł poradzić biedny doróżkarz tej bandzie ludzi przewrotnych, mających na swoje usługi bezczelny spryt i pieniądze?



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Michał Bałucki.