Doróżkarz nr. 13/VI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Michał Bałucki
Tytuł Doróżkarz nr. 13
Wydawca Bernard Milski
Data wyd. 1902
Druk Bernard Milski
Miejsce wyd. Poznań
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron




VI.


Dwa tygodnie już upłynęły od czasu, gdy Hulatyński począł zastępować chorego Tomasza. Zbiegły mu one nadzwyczaj prędko w pracy i zajęciu, do którego przyzwyczaił się bez wielkiej trudności. Sam się dziwił, jak łatwo mu to przyszło. Znajdował tam upodobanie w tym nowym sposobie życia, tak różnym od dawnego.
Tomaszowa z początku chciała mu gotować osobno, widząc, że był przyzwyczajony do lepszego jadła, ale nie pozwolił na to, jadł to co oni, a proste potrawy smakowały mu i służyły. Czuł się po nich zdrowym i silnym. Już teraz nie myślał o śmierci. Chciał żyć, chciał pracować, Obudził w sobie energią i odwagę do walki z losem, czuł się silnym i zdrowym na umyśle i ciele. Życie czynne odrodziło w nim męzkość.
Czekał tylko na wyzdrowienie Tomasza, aby z nim jako doświadczeńszym, naradzić się, co mu dalej czynić należy? Za parę dni miało nastąpić przesilenie choroby.
Przesilenie to niestety! skończyło się śmiercią. Tomaszowa została wdową, a Hulatyński zmuszony był dalej zastępować nieobecnego i pracować tak jak tamten, na utrzymanie całej rodziny.
Ten obowiązek dodał mu nowej energii do pracy. Teraz dopiero naprawdę uczuł się potrzebnym na świecie, z którego w tak lekkomyślny sposób chciał uciec parę miesięcy temu. Coby robiła biedna Tomaszowa? coby robiły te biedne sieroty wychowywane przez nią, gdyby jego nie było?
Przeświadczenie o pożyteczności swego istnienia czyniło go dumnym i zadowolonym z siebie. Szło mu tylko o to, aby jaknajwięcej mógł zarabiać. Nie lenił się wstawać wcześniej od innych doróżkarzy, nocami jeździł po mieście, aby tylko jaknajwięcej zyskać pieniędzy. Mieć jaknajwiększy dochód, to było jego marzenie.
Pewnego dnia wskoczył na kozieł jego doróżki jakiś lokaj i kazał mu jechać na ulicę Szeroką.
Hulatyński w pierwszej chwili zmieszał się, gdy w siedzącym tuż obok siebie poznał swego dawnego służącego Franciszka. Spotkanie to było mu nadzwyczaj niemiłem, nie tyle dla tego, że tak bliskie sąsiedztwo i poufałość służącego obrażała go, ile dla tego, że obawiał się, aby nie był poznany. Franciszek bowiem w czasie jazdy kilkakrotnie mu się przypatrywał uważnie.
Hulatyński był przekonany, że go poznał, i aż gorąco mu się zrobiło z tego powodu. Okazało się jednak po chwili, że był w błędzie, bo Franciszek przypatrywał mu się tylko dla tego, że na koźle doróżki, którą jeździł tak często, zobaczył obcego woźnicę. Aż przechylił się dla zobaczenia numeru doróżki i przekonania się, czy się nie pomylił.
— A gdzie Tomasz? — spytał po chwili Franciszek.
— Oho! już niema Tomasza.
— A cóż się z nim stało?
— Zmarło się biedakowi.
— Umarł. Dawno?
— Będzie tydzień jutro.
— I wy po nim objęliście doróżkę?
— Nie, ja tylko służę u wdowy, która mi ciotką przychodzi.
W tym charakterze zameldowano go także na policyi. Tomaszowa wyszukała nawet papiery po jakimś swoim krewniaku, któremi się Hulatyński wylegitymował w urzędzie.
— To może nie wiecie o tem, że my z Tomaszem byliśmy dobrzy znajomi, że ja mu nastręczałem zawsze dobrych gości, a on za to dzielił się zemną zarobkiem. Nic wam nie mówił o tem? — o Franciszku od Hulatyńskiego?
— Coś mi raz napomknął.
— Sporo on zarobił grosza z mojej poręki, za mego dawnego pana. A teraz mam drugą taką dojną krowę. Rozdawny pan, może jeszcze hojniejszy niż tamten. Będziecie mieli nie złe obrywki. Tylko jak powiedziałem, ja muszę także przytem zarobić swoje, bo ręka rękę myje. No, zgoda?
— Ha, no, skoro Tomasz miał taki układ z wami — to zgoda.
— Czekajcie, zaraz go wam tu sprowadzę rzekł służący, i zeskoczył z kozła, gdy doróżka zatrzymała się przed jednym domem.
Hulatyński rad był niezmiernie poznać swego następcę — i badawcze spojrzenie zapuścił w głąb ciemnej sieni, z kąd miał wyjść nowy pan Franciszka.
Jakże się zdziwił, gdy w wychodzącym i wsiadającym do doróżki poznał owego młodzieńca, którego kilka dni temu widział w towarzystwie Rąbigoszewskiego!
Więc aż do tego stopnia zachodziło podobieństwo między nimi, że te same pasorzyty żywiły się ich sokami!
Podobieństwo uwydatniało się jeszcze bardziej, gdy w tydzień potem, jadąc z owym panem, zatrzymał się na ustronnej uliczce, gdzie jakaś dama zasłoniona gęstą woalką zbliżyła się do powozu.
Hulatyński zobaczył swoją własną historyą powtórzoną. Tak samo rozpoczynał się jego romans z Julią. Twarzy tej damy nie widział wprawdzie, ale nie wątpił, że to była ona, poznał ją po kształtach, po wzroście, po ruchach, a wreszcie po sposobie rozpoczynania romansu. Nie słyszał rozmowy, a jednak mógł przysiądz, że z pewnością skarżyła się na tyrana, zazdrosnego męża, wystawiając siebie jako nieszczęśliwą ofiarę, która teraz dopiero poznała, co to prawdziwa miłość, odkąd jego, to jest owego młodzieńca poznała, że ta miłość, to jedyny jasny promień w jej życiu, to całe jej szczęście i t. d., i t. d.
I on niegdyś słyszał z ust jej podobne wyznania, i tuląc płaczącą do siebie, przysięgał, że będzie ją kochał wiecznie, że uwolni z rąk tyrana i uczyni szczęśliwą.
Grubo go potem kosztowała ta rola pocieszyciela. Nauczony doświadczeniem, chciał przynajmniej owego młodzieńca ustrzedz od podobnej pułapki. Szło mu tylko o to, w jaki sposób to zrobić?
Najwygodniej i najlepiej było napisać list bezimienny i ostrzedz niedoświadczonego młodzika, aby się miał na baczności; ale Hulatyński brzydził się anominiami; wiedział zresztą z własnego doświadczenia, że one nie prowadzą do pożądanego celu. Wszakże i jego przestrzegano — a czyż uwierzył przestrogom? Namiętność jest głucha i ślepa na wszelkie uwagi i ostrzeżenia.
Zagrozić Julii i jej wspólnikom, że odkryje ich niecne zasadzki, stanąć osobiście przed nimi, znaczyło to tyle, że zdradzić przed światem, że żyje, a tego właśnie nie życzył sobie, bo on dla tego świata umarł na zawsze i nie chciał do niego powracać. Na razie więc nie widział żadnego sposobu odpowiedniego do ratowania młodzieńca.
Jednak nie tracił nadziei, że go uratuje, że musi go uratować, tembardziej, gdy się dowiedział, że ów młodzieniec — Anatol mu było na imie — jest jedynakiem, że jest już prawie po słowie z młodą, przystojną panienką z uczciwego domu. Widział go nawet raz w towarzystwie tej panny i jej matki.
Panienka miała trochę zokonną minkę, twarzyczkę dziewiczej niewinności i anielski wyraz oczu. Łagodność i dobroć przebijała w każdem jej słowie. Jego, to jest Hulatyńskiego, gdy ją obwoził z Anatolem po mieście, nie nazywała inaczej, tylko: „mój przyjacielu“ — a mówiła to takim tonem, że aż serce mu miękło od jej wyrazów.
I ona, i matka nie podejrzywały pana Anatola o żadne pokątne miłostki; wierzyły mu z całą ufnością dusz szlachetnych i czystych, które nie znając co zdrada, nie posądzają o nię nikogo. W chłodnem i urzędowo grzecznem zachowaniu się Anatola widziały tylko dowody jego skromności i taktu. Ani im przez myśl nie przeszło, jakie niebezpieczeństwo zagraża ich nadziejom. Jakże okropne byłoby przebudzenie z tego snu o szczęściu! Więc Hulatyński ślubował sobie uchronić ich od tego ciosu i młodego człowieka wyrwać ze szponów nędznych jego wspólników.
Na jednego z nich, to jest Rąbigoszewskiego, miał łatwy sposób. Wiedział, że Franciszek nie cierpiał go jeszcze w owych czasach, gdy służył u niego. Nie pomijał on wtedy żadnej sposobności, gdy mu się nadarzyła, by „majora“ przed nim osmarować jak najgorzej. On pierwszy opowiedział mu raz podczas rannego ubierania, niby tak dla rozweselenia go, w jaki sposób Rąbigoszewski przyszedł do tytułu majora, — i rozmaite inne opowiadał krążące o nim anegdotki, na pozór niby zabawne; ale każda z nich świadczyła niezbyt zaszczytnie o charakterze rzekomego wojaka, wystawiając go jako pieczeniarza, szulera, człowieka, żyjącego cudzem kosztem, nie rachującego się z honorem i nie przebijającego w środkach, gdy szło o zdobycie pieniędzy.
Jak sobie taraz[1] Hulatyński rozważał, wszystko złe, które słyszał kiedykolwiek o majorze, wyszło z ust Franciszka, ale w sposób tak zręczny, że nie miało to wcale pozoru oszczerstwa. Hulatyński słuchał opowiadań Franciszka tak, jak się słucha ciekawych bajeczek z uśmiechem na ustach, i ani się spostrzegł, jak z tych wesołych opowiadań utworzył sobie o majorze wyobrażenie, że to wierutny szubrawiec, którego towarzystwo znosił przez wrodzoną pobłażliwość, dla tego, że nie chciał wywołać zgorszenia wyraźnem odpędzeniem go od siebie.
Zkąd datowała się nienawiść Franciszka do majora? — tego Hulatyński nie mógł wymiarkować. Czy major zawadzał Franciszkowi, czy też ten czuł po prostu do niego antypatyą — dość, że go nie znosił.
Otóż Hulatyński umyślił sobie skorzystać z tej nienawiści swego dawnego służącego i użyć jej teraz przeciw Rąbigoszewskiemu i jego wspólnikom. Aby zaś więcej jeszcze rozjątrzyć Franciszka, ostrzegał go, żeby się miał na baczności przed majorem, bo ten chce go wysadzić z służby.
Nie było to zmyślenie, bo w istocie Hulatyński, wioząc raz Anatola z Rębigoszewskim, słyszał, jak ten radził mu zmienić służącego, malując Franciszka z najgorszej strony i obiecując mu wyszukać innego sługę, z którego będzie nierównie więcej zadowolony.
Ostrzeżenie Hulatyńskiego wywarło skutek. Franciszek wybuchnął oburzeniem.
— To on taki? — zawołał. — To za to, że ja zęby ściskam i nie mówię nic przed panem Anatolem, dla miłego spokoju, — on mi buty szyje za plecami? Dobrze. Popamięta on mnie długo, jak mu przystawię stołka. Niech mój pan dowie się, co to za ptaszek. Bo trzeba wam wiedzieć, że to szelma ostatniego gatunku.
I zaczął wyliczać całą litanią nikczemności popełnionych przez majora, z których wiele już Hulatyński znał, ale wiele było takich, o których teraz dopiero się dowiedział.
— I że też to panowie żyją z takim człowiekiem! — zrobił uwagę Hulatyński.
— Bo im potrzebny. Gdzie sami powalać się nie chcą, tam takich używają.
— Tomasz mi tam takie ciekawe rzeczy opowiadał o tym panu i o jakiejś pięknej pani i jej mężu.
— Korbucie?
— Może znacie już tę historyą?
— Co nie co wiem, że mój dawny pan kochał się w jego żonie.
— Za co sobie grubo mąż zapłacić kazał.
— Zapłacić? Tego nie słyszałem.
— Tomasz był naocznym świadkiem, jak od tamtego pana wymogli jakiś weksel na grubą sumę.
— Wymusili na nim? — zawołał ucieszony. — A wiecie, że to pachnie kryminałem? I majorek miał w tem udział?
— Tak. Był w zmowie z mężem.
— Jaka szkoda, że Hulatyński nie przyznał mi się do tego! Możnaby było majora i jego wspólników za wymuszenie pieniędzy wsadzić do ciupy.
— Zdaje się, że oni znowu myślą o czemś podobnem.
— Z kim? Może z moim teraźniejszym panem?
— Tak.
— Alboż on zna się z żoną Korbuta?
— Poznali się z sobą.
— Tak? To trzeba będzie dać znać do policyi, żeby ich miała na oku i schwytać ptaszków na gorącym uczynku. Tożby to dopiero była uciecha — mówił, zacierając ręce, — gdyby się tak dało majorunia umieścić w kryminale! To mu się już dawno należy.
— Byle tylko ich schwytać w porę.
— Nie bójcie się, już moja w tem głowa. Mam ja w policyi znajomego inspektora. Sprytna szelma słyszy jak trawa rośnie. Jak on ich weźmie w opiekę, to mu się nie wywiną, i będziemy wiedzieli o wszystkiem. Ho, ho! Nie damy oskupać pana Anatola, jak tamtego oskubali. I my coś przytem zarobimy.
— Ja tam o nagrodę nie stoję.
— A to pytanie, dlaczegoby nie? Wam się to słusznie należy, boście wy mi pierwsi oczy otworzyli na to szelmostwo. Podzielimy się, jak Bóg przykazał.
Hulatyński nie sprzeciwiał mu się dłużej, bojąc się, by zbyteczną delikatnością i bezinteresownością nie zdradził się przed służącym, — kontent był, że znalazł sobie tak dzielnego sprzymierzeńca, który będzie miał na oku łotrowską spółkę. Mógł teraz być spokojnym o Anatola, że mu się nic złego nie stanie.






  1. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – teraz.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Michał Bałucki.