Przejdź do zawartości

Dola i niedola/Część II/III

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Dola i niedola
Podtytuł Powieść historyczna
Data wyd. 1878
Druk Józef Unger
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Gdy w owéj długiemi laty spoczynku zaschłéj trumnie dębowéj, wyniesiono z dworku w Wólce Brzozowéj zwłoki pana Krzysztofa i włożono je na wóz czterema czarnemi wołami ciągniony, jak przystało dla rolnika, — rzuciła się pani Krzysztofowa, chwytając za koła, czepiając się całunu, jęcząc i płacząc, aż ją pan Baltazar z Kapustyńskim gwałtem prawie oderwać i unieść musieli, zmusiwszy do pozostania w domu. Poczciwa pani Kasprowa podjęła się być z nią, pocieszać ją, modlić się razem i biedną wdowę pielęgnować.
Ale nierychło ten żal ciężki ukoić było można: stał się on chorobą, stawał chwilami rozpaczą, przechodził przez wszystkie stopnie, jakie przebywa każda podobna boleść, dopóki czas powolnie nie zmieni jéj w chroniczny, spokojny, wrosły do piersi smutek, z którym się już potém żyje, trwa, chodzi, pracuje, czasem przez długie lata próby.
Tak było i z panią Krzysztofową, która w modlitwie i wierze znalazła mocną podporę, przeszła z szału do łez, a z łez do tęsknoty, i już z nią aż do grobu zejść miała. Ale ta... jeszcze raz ciężkiéj uledz miała metamorfozie.
Z dawnego szczęścia, pokoju nadziei nie pozostało jéj nic nad wspomnienie, ten gorzki napój, którym się nasycają nieszczęśliwi, w upojeniu wracając do świata utraconego niepowrotnie. Naówczas wszystko aż do najobojętniejszych drobnostek tego zmarłego życia przychodzi na pamięć i dopomina się swojego miejsca. A to, czego się dawniéj zapomniało, i to, co się ceniło, powraca drogiém i miłém, nawet przeżyte bole i wypłakane łzy. Każdy przedmiot, co był świadkiem chwil przeżytych, oddaje potém światło, które pochłonął jak dyament płonący wśród ciemności, staje się świętym szczątkiem, a człowiek upokorzony dziwi się, że przetrwały go zimne szkielety, że one mają prawo do życia, które jemu wydarto.
W tym dworku w Wólce, od słomianéj strzechy, od płotu wszystko aż do najmniejszego sprzętu przypominało pana Krzysztofa, jego prace, jego przestrogi, jego miłość dla żony i dziecięcia. Wdowa przechodząc nieraz około gospodarstwa z piersią jeszcze sroższą boleścią rozdartą, nie miała się gdzie schronić przed dojmującemi wspomnieniami przeszłości; późniéj już szukała ich sama, bo w nich tylko żyć mogła.
P. Baltazar został tu gospodarzem i pierwszym sługą; mówił jéj o nieboszczyku, cieszył ją pieśnią pobożną. Czasem i Dyogenes przyszedł ze swą skrzypką, rozweselił swoim spokojem, a niekiedy dowcipem.
Rządzili się też oni dwaj we dworze jak chcieli, bo ona już do niczego się nie mieszała; ale rządzili poczciwie, oględnie, troskliwiéj może niż na swém własném, a gromada wiejska, która pamiętała o pańskiém dziecku i o wdowie, serdecznie dopomagała. Ale mimo, że tu wszystko szło porządnie, jakże było smutnie w téj Wólce Brzozowéj, dawniéj jak ciche gniazdeczko miłéj i wesołéj spokojem poczciwym! Jakże widać było żałobę we wszystkiém i na wszystkich! Nawet Baltazar wstrzymywał się od głośniejszéj pieśni wojskowéj, którą lubiał nócić, szedł z nią w głęboki las, a wieczorem w ganku nócił Psalmy półgłosem lub Godzinki, a przy nich ileż razy zapłakał tajemnie!
Dla biednéj kobiety, która widziała syna, któréj wspomnienie dziecka osłodzić mogło a zaostrzało tylko smutek — ciężéj go było znosić niż komu. Dumała napróżno, jakąby nicią znowu połączyć się mogła, związać z tém dziecięciem, które tak dla niéj stało się obcém... gorzéj, bo prawie straszném... Dziwnym trafem nić ta sama się nastręczyła, gdy umysł leniwy prożno się trudził nad jéj wyszukaniem.
W pańskich dworach, pomiędzy służbą a panami nie ma żadnego stosunku serdeczniejszego. Sługa jest płatny, spełnia swój obowiązek, przychodzi, odprawia się, najczęściéj z nabytą nienawiścią tylko i goryczą w duszy: czasem tylko ściślejsze węzły związuje słabość, rozpusta... upodlenie z obu stron. W naszych żywotach szlacheckich, dawniéj zwłaszcza, miało się wcale inaczéj między panem a sługą, między nim a wioską, między głową domu a ostatnim parobczakiem na ziemi jego wzrosłym; nieustanne zbliżenie zawiązywało stosunek ścisły, niemal rodzinny. Pan tam dzieci do chrztu trzymał, radził, wspierał, patrzał jak to rośnie, swatał, żenił, i z tych różnych a sprzecznych żywiołów kształtowało się małe społeczeństwo starą formą, opiekuńczą, patryarchalną, które często serdeczna miłość wiązała.
Ta gmina patryarchalna nie była ani ostatnią formą, ani najlepszą, na jaką ludzkość zdobyć się może służyła ona czasowo do wychowania człowieka, była w jego małoletności opieką. Nie żałujemy tych miłych dla wielu serc czasów: miały one swą piękną stronę, swe dobre, ale nie pochłonęły w sobie całego ideału społecznego.
Dopóki rodziny rodzinom i gminy z władzą zwierzchnią panowały, póty zawsze kraj dowodził tą organizacyą niedojrzałości.
Ale — na owe czasy, piękny był widok téj rodziny zespolonéj nie krwią, ale miłością i pokorą. Nie wszędzie one panowały, trafiała się groza i ucisk, lecz gdzież obok świateł nie ma niezbędnego cienia?
Tu w Wólce gromada, dwór, sługi i państwo stanowili z dawna spójną i serdeczną całość, posuniętą, jak zawsze w takich razach, aż do zaparcia się własności pojedynczéj. Dworski i wiejski majątek był niemal jedném, pożyczano i zasilano się wzajemnie, i nigdy włościanin nie uląkł się głodu, dopóki u pana widział sterty w gumnie.
Jednym z kwiatów takiego społeczeństwa była właśnie pokorna istota, co nam teraz w drogę zabiega, — tak pokorna i miła, żeśmy ją dotąd ledwie postrzedz mogli, i gdyby nie nowa rola, jaką sobie obrała, mogliśmy jéj nie widzieć wcale.
W alkierzu na folwarku, w ciasnéj izdebce o nizkiém i małém okienku, któréj ściany składały się z nieotynkowanych belek sosnowych, przetykanych zeschłemi mchami zielono-żółtemi, siedział od dosyć dawna Jermaszka Dulebiak. Towarzyszami jego były dwa koty bure i niezliczona ilość różnego robactwa. Samo imię Jermaszki wskazuje nam już pokorne dziecię wioski... Jermaszka był sierotą; wzięto go z chaty do dworu na wychowanie, i najprzód hodował się na folwarku, biegał boso po dziedzińcu, a jejmość go uczyła pacierza... Potém posługiwał w kredensie i robił około domu co się nadarzyło, gracował nawet w ogrodzie.
Ale wprędce odkryto w nim żywy, pojętny umysł, i można się nim było posłużyć do ważniejszych rzeczy, tak łatwo chwytał wszystko i z ochotą wykonywał co mu polecono.
Jermaszka wyszedł wprędce na faworyta pańskiego, i pani go też bardzo lubiła. Gdy Adam przyszedł na świat, chłopak miał już lat ze dwanaście, więc potém gdy dziecię podrosło, już po trosze mógł się niém opiekować.
Od kuchty i ogrodniczka stopniami doszedł godności kamerdynera, a w ostatnich latach był wszystkiém w domu, od żadnéj się nie wymawiając pracy, mniéj więcéj każdą spełniając zręcznie. Nauczył się był czytać i pisać, utrzymywał więc rachunki, zastępując pisarza, naglądał potém po trosze na stodołę i śpichrze, miał klucze od magazynów, jeździł po sprawunki do miasteczka, odwoził kupcom zboże. Ale mimo tych ważniejszych obowiązków stawał z talerzem za krzesłem jegomości, póki p. Krzysztof żył, i choć się swobodnie mieszał do rozmowy państwa, przynosił też półmiski z kuchni. Bywało nawet i konie zaprzągł, i powiózł do kościoła, gdy było potrzeba.
Mniejszym była w nim przymiotem roztropność: sercem poczciwém przerósł głowę; więcéj było tam jeszcze uczucia niż zdolności, i ono mu dopomagało do wszystkiego... Sierota, przywiązał się do swojéj dobrodziejki, jak ją nazywał, do swego panicza i do starego pana, jak dziecko rodzone. Ich dobro było jego dobrem: można powiedzieć, że nie żył na własną rękę, ale dla tych, którym służył; myślał jedynie o nich, przyszłości swojéj bez nich nie pojmował wcale. W pierwszych chwilach gdy dziecię porwano, Jermaszka chodził jak oszalały, chciał, jakeśmy wspomnieli, jechać z panem do Warszawy, ale że na jego głowie było wszystko w domu, musiał Krzysztofa puścić samego; potém zamknął swój ból głuchém milczeniem, cierpiał wzdychając ze starymi razem.
Można sobie wystawić, jakie śmierć p. Krzysztofa uczyniła na nim wrażenie; nie mniéj może odbolał od saméj pani, ale żal ten, który od pracy nie uwalniał, w niéj ulgę znajdował.
Gdy pana Krzysztofa miano kłaść do trumny, upadł nieboszczykowi do nóg, objął je ze łzami, głośno mu dziękując za wszystkie jego dobrodziejstwa. On z nim ostatni do sklepionego zstąpił grobu, aby tam trumnę porządnie ustawić, i ostatni, pomodliwszy się wyszedł z niego.
Pilnował pani, ale jéj tak bardzo użytecznym być nie mógł. Zresztą pan Baltazar, który na jego sprycie i wierności poznać się nie mógł, objął był wszystko i strącił go powoli z tego stanowiska, jakie dawniéj mu nadano... Jermaszka usługiwał posłuszny, ochotnie, ale czuł się tu nie tak już potrzebnym, obojętnym, zbytecznym prawie. Pierwszy raz w życiu przyszło mu na myśl, że mógłby gdzieś być przydatniejszym niż tutaj. Pani na niego patrzeć nie mogła, bo jéj zbytnio starego przypominał. Siadywał więc w alkierzyku swoim, modląc się na kantyczkach, i tarł najeżoną czuprynę, nie wiedząc co począć.
Gdy pani Krzysztofowa wreszcie przyszła do oprzytomnienia, Jermaszka raz z rana przyniosłszy jéj kawę, którą pijała, stanął u drzwi, ręce w tył założył i odchrząknął głośno.
Było to zwykłe oznajmienie, że miał coś do powiedzenia. Pani głowę podniosła.
Jermaszka miał powierzchowność bardzo niepoczesną. Wzrostu był dosyć dużego, ale postaci niezgrabnéj: był jakby w jedną stronę gwałtownie jakimś kataklizmem wykręcony; na podługowatéj, śpiczastéj głowie rosły mu włosy popielate, szorstkie i twarde, trzymał ją nieco także na bok pochyloną. Sama fizyognomia nie zdradzała intelligencyi, czoło było nizkie a szerokie, rysy pospolite, płeć blada, usta otworzyste; ale gdy przemówił, gdy się uśmiechnął, gdy w małych jego oczkach zabłysło życie, twarz przybierała wyraz dziwnéj łagodności i słodyczy, który może tém więcéj uderzał, iż rysy nie zdawały się do noszenia go stworzone. Gdy nic nie mówił i bywał zamyślony, usta naówczas nieco otwarte trzymał, i to go dozwalało nawet o głupotę posądzać, miał bowiem zwodniczy pozór głuptaska.
Gdy Jermaszka odchrząknął, pani Krzysztofowa spojrzała na niego i westchnęła. Biedne człeczysko, nie wiedząc jak do rzeczy przystąpić, z nogi kołysał się na nogę, ręce założone na piersiach z uszanowaniem schował za plecy, poturbował nieco czuprynę, bo to miał w obyczaju, gdy mu szło ciężko, i zakłopotał się, widocznie nie wiedział jak począć.
— Co ty mi chcesz powiedzieć? — spytała pani Krzysztofowa — bo widzę, że masz coś do mnie?
— Onoby się to znalazło — odparł Jermaszka kiwając głową, — ale to niby trudno rozpocząć.
— Śmiało mój kochany, przecięż wiesz, że się zrozumiemy.
— Ono to się wie — rzekł Jermaszka — ale taki niby trudno. Proszę już pani mojéj tylko mnie posłuchać cierpliwie, a nie sądzić aż ja dokończę.
— Mów, nie frasując się, słucham.
— Otóż to tak, proszę pani, człowiek sobie myśli co na świecie mu zrobić, i jakby się drugim na co przydał... Oto, proszę pani, ono to niby teraz człowiek nie na wiele przydatny... Cóż? pan Baltazar klucze trzyma, sam chodzi, gospodarzy, usługa to tam koło dworu nie jaka wielka, lada chłopak się z tém upara... byle kto... a człowiek w próżnowaniu zmarnuje się.
— Czegoż ty chcesz, mój Jermaszka? — spytała łagodnie Krzysztofowa — znajdzie się zawsze co robić. Ale ci się nudzi... nie prawdaż?
— Ono to się nie nudzi — odparł sługa, — ale niby człek czuje, że mógłby co robić, a nie robi nic.
— Maszże ty jaką myśl?
— Ono to się ma — rzekł wzdychając, — ale to taka rzecz, że i trudno wypowiedzieć... Jakby mnie pani chciała posłuchać?
— Ale słucham z uwagą, mów.
Jermaszka mimo to zapewnienie, jakby mu bardzo ciężko przychodziło wygadać się, stanął, zamyślił się, potarł gwałtownie najeżone włosy, kiwał głową zakłopotany.
— Chciał-em ja-bym pani mojéj, matce a dobrodziejce długo to jakoś rozpowiedzieć, ale nie potrafię. Otóż krótka rzecz, że ja chciałbym do panicza iść w służbę.
Pani Krzysztofowa zdziwiona, krzyknęła i zerwała się z krzesełka.
— A! niech-no pani poczeka... rzekł chłopak. On ci tam ma sług do licha, bo to się wie, ale ludzie obcy i obojętni: przydałby mu się człowiek, coby go kochał, a czasem mu i was i dom przypomniał, coby nie dał ludziom złego mu zrobić. Niech pani nie myśli, że ja tam chcę się czego niby dobijać: mnie to nie w głowie; ale jabym się tam zdał, pilnowałoby się panicza i jego dobra, wszak to tam wszyscy obcy... Bóg wie jak on tam sobie rady daje, bo to wszystko wrogi a zazdrośni. Człek tam choć paskudnie pisze — dodał — ale onoby się i do jejmości nagryzmoliło o tém co się tam z naszym paniczem dzieje. A choć on tam może nie posłucha, ale powoli, to z czasem mogłoby mu się zrobić jaką pokorną uwagę.
Pani Krzysztofowa rozpłakała się o synu, a ta myśl, że ktośby był przy nim przyjazny, wierny, poczciwy, uśmiechnęła się jéj bardzo. Wstała milcząca pocałować w głowę Jermaszkę, który jéj kolana ścisnął.
— Poczciwa to myśl twoja — rzekła — niech ci Bóg za nią zapłaci; ale... jakże ty tego dokażesz?
— E! jużby się to zrobiło! odparł Jermaszka: ja się tam tak dalece niczego nie obawiam. Grosza to jest trochę swojego, z łaski państwa, toby się o tém zaszło do Warszawy, a tamby już się poradziło powoli, bylem od pani pozyskał pozwolenie.
— I owszem, ja ci tego nie bronię — odezwała się pani Krzysztofowa — idź w Imię Boże, a pisz... Może cię to dobry anioł natchnął w szczęśliwą godzinę; wcale ci się sprzeciwiać nie będę... Namyśl się tylko dobrze, ja także podumam, a poproś tu do mnie pana Baltazara.
Jermaszka, któremu wielki ciężar spadł z piersi, pobiegł natychmiast po Baltazara, a sam niezgrabnym chodem pociągnął ukryć się w swym alkierzyku, gdzie wielkim przeżegnawszy się krzyżem, chodzić począł i myśleć: jak ono to będzie?
Gdy pani Anna powiedziała Baltazarowi o pomyśle Jermaszki, zdziwił się z razu niezmiernie. Stary żołnierz nigdy się na téj cichéj, niepozornéj postaci człowieka poznać nie mógł: poczuł dopiero, że się omylił, posądzając go nietylko o brak głowy, ale i o zakrzepłe serce.
— A! bratowa moja kochana! — wykrzyknął — toć złoty człowiek! Jeżeli w nim nie gra także ambicya wykierowania się na kamerdynera, co przy jego powierzchowności świetnąby było nadzieją, jeżeli to z serca czyni, to zacny człowiek! Dobrze żeby tam przy nim stał, a przypomniał mu czasami stare dzieje i obowiązki; jeżeli mu po prostu i po wiejsku czasem prawdę wyjąka, któréj tam od dworaków nie usłyszy, nie od rzeczy też będzie.
Pogroziła pani Krzysztofowa bratu łagodnie.
— Mój panie bracie — rzekła — wy tak zawsze skłonni jesteście człowieka sądzić z pozoru. Ja Jermaszkę znam od dziecka, bo się wychowało u nas we dworze: rzadki to człowiek, i jak własne nasze dziecię przywiązany, oddany nam całą duszą. Jeśli on idzie tam, to z serca, wie, że go śmiechy tylko i upokorzenia czekają za jego niezdarność, a nie żadne świetne losy. Idzie dla tego, żeby się Adasiem zaopiekować po swojemu.
— No! to niech w Imię Boże idzie! rzekł pan Baltazar. Mnie tylko żal, żem go pokrzywdził w myśli i posądził niesprawiedliwie... Dobry też pretekst jest, bo czas dawno, aby pan Adam dowiedział się o swéj żałobie, o któréj może i nie wie.
Pani Krzysztofowa potrzęsła tylko głową. Pisała już była do syna, a listy ich się skrzyżowały, w zamian bowiem od niego otrzymała oznajmienie o weselu, a nic już o tém Baltazarowi nie powiedziała. Wprawdzie zasłyszał był coś o tém z sąsiedztwa, bo starościc chełmski psy wieszał na wychowańcu swéj pani, ale temu nie wierzył. Kto zna te zapadłe podlaskie bory i ich życie, łatwo pojmie, że tam wiadomości z wielkiego świata nierychło dochodzić muszą.
— Wie on już o śmierci ojca — rzekła pani Krzysztofowa płacząc — o! wie! ale mu tam teraz młoda żona nie daje myśleć o starym ojcu.
— Jak to? więcby to prawda była, że się ożenił? załamując ręce spytał pan Baltazar.
— A! tak jest, ożenił się z wielką panią, ze starszą podobno od siebie kobietą.
— Juściż nie z kasztelanową, bo téj mąż żyje i nie rozwodzi się?
— Nie... z inną... z wdową... z domu X...
Pan Baltazar zadumany głową pokiwał.
— Ożenił się — rzekł — tak młodo! Trzebaż mu było świat sobie zawiązywać!... No! a dawni jego opiekunowie?
— Nic nie wiem, nie wiem — odpowiedziała matka — zapewne oni jego, a on ich opuścić musiał.
— Ha! no! co się stało, to się stało! dorzucił wojak stary. Zresztą tam mu Jermaszka nie będzie ciężarem, a źle będzie biedakowi, to do nas powróci.
W kilka dni po téj rozmowie, Jermaszka przyszedł panią pożegnać, i spłakał się jak bóbr padłszy jéj do nóg: poczciwe serce wieśniacze! Chodził po dworku żegnając wszystkie kąty, prosił o pozwolenie, żeby się mógł raz jeszcze przed obrazem Chrystusa pomodlić, a naostatek wziąwszy kij w rękę, przeprowadzony przez dworskich, puścił się śmiało w ten świat nieznany, który go strachem napełniał.
— Bądź co bądź, jużciż ja się tam na coś przydam... mówił w duchu.
Po długiéj i ciężkiéj podróży, w któréj wiele przecierpiał, stanął wreszcie w stolicy, i jak stał poczciwy niezgraba, tułał się tu i owdzie dopytując o pana. Długo się tak błąkał, gdy mu wreszcie jakiś grzeczniejszy szlachcic wskazał pałac starosty. Tu się dostawszy, obstąpiony przez wytworną służbę, podziwiany jak jaka potwora, wyśmiany, musiał znów dużo przenieść, nim się pozwolenia widzenia z paniczem doprosił. List od matki był mu przewodnikiem.
Właśnie w chwili gdy starosta od żony wychodził, oznajmiwszy jéj, że będzie na wieczorze u komandora, i chmurny zstępował ze schodów, Jermaszka zaszedł mu drogę.
W jego wspomnieniach żył jeszcze ów ładny, świeży pieszczoszek, pół-dziecię, Adaś rumiany i biały, taki, jakim go widział raz ostatni wesoło odjeżdżającego na wózku do Białéj. Ledwie w bladym, pięknym, poważnym, wystygłym i przedwcześnie zmężniałym człowieku, dopytać mógł Jermaszka swego dawnego panicza.
Rzucił mu się do nóg z zapałem.
Adam pomieszany cofnął się: nie poznał go, nie przypomniał, a zresztą wstyd go jakiś przed służbą ogarnął na widok tego człowieka odartego, zabrukanego długą podróżą, niezgrabnego, wyglądającego głupowato.
List matki, który otworzył, wytłómaczył mu wszystko. Ruszył ramionami, bo nie był rad i nie wiedział, jak się pozbyć natrętnego gościa; serce mu nic nie mówiło.
— Chodź za mną! odezwał się pośpieszając do pokojów swoich i wiodąc z sobą posłańca.
Oczy wszystkich stołecznych sług z szyderstwem pobiegły goniąc za niezgrabnym Jermaszką, który skulony, krzywy, wygięty na bok, wlókł się za swym paniczem... Rozczulenie jeszcze go niepozorniejszym czyniło, a znużenie zmięło jego biedną twarz na istotnie pocieszną jakąś grymasującą maskę karnawałową.
Gdy się w pokoju panicza znaleźli, Jermaszka znowu rzucił mu się do nóg, postawiwszy kij pielgrzymi w kącie.
Był biedny w łapciach dla zaoszczędzenia butów, w łapciach na woskowanéj posadzce, w grubéj siermiężnéj kapocie, a pan siedział przeciw niego na wybitéj atłasem sofie: dziwnie to jedno od drugiego odbijało. Z tych dwóch postaci, jednéj pięknéj a sztywnéj i bez wyrazu, drugiéj dzikiéj, barbarzyńsko odzianéj, opalonéj, brzydkiéj — poetycznie piękną była przecięż ostatnia... Starosta wydawał się przy niéj jak porcelanowa figurka przy bronzowym posągu.
— O! panie mój! rzekł Jermaszka: jakżem ja ciebie dawno nie widział! Cóż się to z tobą stało, o panie? jakżeś ty nam uciekł?... ileż to nieszczęść na nas spadło od tego czasu! Gdybyście wy widzieli ten dwór w żałobie, i naszą jejmość, co się z nią zrobiło!
— Wiem, wiem wszystko! śpiesznie przerwał starosta.
— O! wy jeszcze nic nie wiecie — podchwycił Jermaszka prawie płacząc — nic, boście tego swemi oczyma nie widzieli, bo z daleka to się inaczéj wydaje. Ono to, ono... ale z nami pod te czasy potrzeba było być!
— Jakże się ma... matka? — zdobył się na pytanie Adam.
— Ono to żyje biedactwo — odrzekł Jermaszka — ale jak!... Potrząsnął głową. — Z nią to my, proszę pana, uradzili... dodał — abym ja do panicza przyszedł. Wy tu sami wśród obcych ludzi, a tu lud nie nasz poczciwy. Wszyscy mówią: trzebaby wam mieć choć jednego, na któregobyście spuścić się mogli, coby się dał za was ukrzyżować i zabić. Ja sobie powiedziałem: pójdę ja..
Pan Adam poczuł przecie ofiarę, ale nie zrozumiał jéj potrzeby, i lekko ruszył ramionami.
— Dziękuję ci za dobre serce, Jermaszko! zawołał; ale jakże tu żyć potrafisz, i co tu robić będziesz?
— E! paniczu! jaśnie wielmożny panie! — poprawił się sługa — nie troszczcie się o mnie... Prawda, straszno w pierwszéj chwili, i mnie się zdało, że oni mnie chyba surowego zjedzą; ale... Te śmiechy ich jak noże szły w serce do głębi, ale się ja już nie boję. Co ja będę robił? No, to się zobaczy: znajdzie się. Taż to i ta służba nie porodziła się w galonach... A no, siądę pilnować pańskiego dobra, a baczyć, aby się paniczowi co złego nie stało... Przecię się przydam jakoś; bądźcie spokojni... Weźcie mnie ino na próbę.
— Ale ty tu nie wytrwasz!
— Ono to, gdyby się słuchało tylko lenistwa, to by się pewnie uciekło na wieś — rzekł Jermaszka; — ono to prawda... ale jak człek czuje, że mu się co robić należy, to ono znowu co innego... Ja ich w parę dni bać się nie będę.
Pan Adam zawahał się jeszcze przyjąć nowego sługę bez wiadomości żony, ale miarkował, że powoli do swojéj własnéj woli chcąc dojść, potrzeba było zacząć od małych rzeczy, i rad już nawet był, że mu się zręczność nadarzała spróbować.
— „Kto wie? rzekł w sobie: nie wiadomo jeszcze jak pójdą rzeczy. Może człowiek, któremu zaufać mogę zupełnie, okaże mi się potrzebnym. Ale...“
Tu spojrzał na połamaną postać niezgrabną Jermaszki, i dodał: — „Jak on tu będzie, wyglądał?... ha! spróbujemy! musi się okrzesać!“
— No, więc, nim co będzie — rzekł głośno, — zostaniesz tu: pomówimy z sobą wolniejszym czasem.
Starosta zadzwonił. Wszedł kamerdyner z taką miną, jakby mu łaskę robił, że go wysłuchał i na dzwonek się stawił.
— Panie Biebrzycki — zawołał starosta — jest to dawny sługa mojego ojca, który przy mnie pozostanie... Prosiłbym, żebyś go wziął w swoją opiekę.
Biebrzycki zmierzył oczyma przybysza z pogardliwą miną, kiwnął głową na znak powolnéj zgody, zaczekał chwilę jeszcze i wyszedł, milczący.
— Przygotuj się — szepnął starosta — że cię tu gorzkie przejścia czekają od téj miejskiéj służby, Jermaszko.
— Ono to się im rady da — rzekł powolnie wieśniak — niech się Jaśnie Pan o to już nie troszczy... i schyliwszy się do kolan odszedł.
Starosta podumawszy chwilkę nad listem matki, schował go i ruszył z wizytami. Nim jeszcze nowy sługa zszedł ze wschodów, Biebrzycki meldował o nim hrabinie.
— Proszę jaśnie grafini — rzekł — to pan starosta jakiegoś przybłędę, łachmaniarza, jakby tam sługę swojego ojca przyjął i na dworze polecił zostawić... Przywlokło się to piechotą, do niedźwiedzia leśnego podobniejszy niż do człowieka; będzie nam robił wstyd, i dworowi Jaśnie grafini i nam. Ja nie wiem co z tém robić.
— Jak to? kiedyż się to stało? spytała hrabina widocznie urażona, że się jéj nawet nie opowiedziano.
— Tylko co, przed chwilą, rzekł Biebrzycki. JW. starosta rozkazał — na to słowo dał wielki nacisk kamerdyner — rozkazał mi go przyjąć do dworu, i oznajmił, że ma tu zostać.
— Ja jeszcze o tém nic nie wiem — odpowiedziała hrabina — ale proszę spełnić polecenie mojego męża...
Biebrzycki wyszedł, nie rzekłszy słowa.
— A więc to już jakaś systematyczna emancypacya — powiedziała sobie po cichu żona. — Zobaczymy! zobaczymy! Rządzi się w moim domu bez żadnéj, jak widzę, ceremonii.
Tymczasem Jermaszka wyszedł z pokoju śmiało i poprosił grzecznie pierwszego spotkanego lokaja, aby mu wskazał, gdzie się ma podziać. Spisek na biedaka utworzył się w jedném mgnieniu oka, a Jermaszka też instynktowo go odgadł, i zamiast się przestraszyć lub oburzyć, postanowił wielką krwią zimną zwyciężyć. Pierwsze wystąpienie było dla niego największéj wagi. Na męztwie mu nie zbywało.
— Co pan raczy rozkazać? spytał go lokaj.
— Prosiłbym pana o wskazanie mi pomieszczenia.
— Pokoje dla pana gotowe, odparł lokaj; poprowadził go do sieni, otworzył drzwi od dużego pieca, i ręką zaprosił do czarnego wnętrza.
Jermaszka popatrzał, kiwnął głową, nic nie rzekł.
— Trochę to ono będzie ciasno i przyciemno, odparł po chwili; ale jak mi każą w piecu legać, to się i położę.
Zimna krew, z jaką to wyrzekł, zmieszała służbę, która się tłumnie zbiegła patrzeć na parafianina.
Jermaszka podniósł głowę, krew mu uderzyła do czoła.
— Bardzo to ono koncept ładny — rzekł powoli podpierając się pod boki — moi jaśnie panowie miejscy! Ale pogadajmy-no kiedy chcecie, a raczcie mi objaśnić, czego to wam tak w smak z wieśniaka sobie stroić żarty? Czyście to wy co lepszego odemnie, żeście trochę bruków poszlifowali? czyście to nie pozostawiali tam na wsi matek i braci w takuteńkich siermięgach jak moja? albo ono myślicie, że dla szaréj kapoty człek się ma za gorszego od was? Ono to nie... Gniewać się nie mam czego, a dziwować się jest... Pójdę do gospody, i za swój miły grosz znajdę sobie izbę i łoże, na którém wypocznę... a no potém — zobaczymy.
— Patrzcie-no jaki mowny niezdara! zawołał jeden.
— Należałoby mu sprawić frycówkę, rzekł drugi. Co to on nas tak śmiało ożogiem sięga, i gdyby sobie równych traktuje!
— E! dalibyście mu pokój! powstrzymał inny: gotowa historya i wrzawy narobicie.
— Ja wam ręczę, że paniby nic nie powiedziała, przerwał pierwszy; a że panby się podąsał, to co?
— Bardzo pana dobrodzieja przepraszamy — odezwał się z tłumu drugi — za niepiękny żart; ale ponieważ lokal dla niego nie wyznaczony, może zechcesz w kuchni ze stróżami pogościć?
Wszyscy się zaczęli śmiać. Jermaszka powoli zabrał sakwy i odparł:
— A czemu nie? albo to nie bracia nasi? O! o! z wielką ochotą!
Śmiechy, drwiny i szarpania szły daléj, gdy w téj chwili zawołano o karetę dla pani, i prawie jednocześnie, do sieni, w któréj się to działo pod wschodami, zeszła sama pani starościna, zadziwiona zebranym tłumem służby i zbyt głośną wrzawą.
— Co to jest? zapytała.
— E! to nic! to nic! — rzekł jeden z młodszych — to tak.
Jermaszka przebił się przez nich, wystąpił i skłonił się.
— Przepraszam Jaśnie panią — zawołał, do kolan jéj naginając się — to nie jest nic, ale rzecz o mnie idzie. Ja tu przyszedłem po służbie z listem do mojego panicza z Wólki Brzozowéj, pan mi przykazał zostać; a ci znowu panowie, bo to tu wszyscy panują widać, pokazali mi, gdym spytał — mieszkanie w piecu, albo w kuchni... Nie wiem jeszcze gdzie lepiéj, to się namyślam, a z tego śmiech.
Starościna spojrzała na niego bacznie, i ruszyła ramionami.
— Biebrzycki! zawołała surowo: kto tu sobie takich żartów pozwala? co to jest za nieporządek? Pan przykazał, aby go przyjęto, a służba śmie lekceważyć rozporządzenia i stroić żarty? Proszę mi zaraz wszystkich winnych ukarać.
To mówiąc chciała siąść do karety, gdy Jermaszka schylił się jéj do kolan.
— Jaśnie pani, ono to sobie był żart... a ja głupi żem się uraził i skarżył... Proszę, aby nikt za mnie nie pokutował, lepiéj sobie już precz pójdę — ot i kwita.
Starościna kiwnęła głową, nic nie odpowiadając, dała tylko znak Biebrzyckiemu, który się skłonił, i żywo wsiadła do powozu. Jermaszka pozostał z kijem w ręku spokojny i niewzruszony.
— Przy garderobie pańskiéj jest od tyłu przedpokoik — rzekł kamerdyner do niego, wskazując wschody — tam WPana zaprowadzą.
Wieśniak skłonił się i poszedł w milczeniu.
— Już ja mu tego łajdakowi nie daruję! zawołał pięść podnosząc za nim jeden z lokajów: nie będzie mu tu bardzo słodko, za to ręczę!
Udał Jermaszka, że nie posłyszał, i powlókł się do kąta ciemnego, który mu z pogardą wskazano... Tak się począł pierwszy dzień jego ciężkiéj służby.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.