Dekabryści/Część druga/Rozdział III

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Dmitrij Mereżkowski
Tytuł Dekabryści
Podtytuł powieść
Wydawca Krakowska Spółka Wydawnicza
Data wyd. 1922
Druk Drukarnia „Czasu“
Miejsce wyd. Kraków
Tłumacz Barbara Beaupré
Tytuł orygin. 14 декабря
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część druga
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ III.

Jenerał gubernator Miłoradowicz podjechał do placówki strzelców, wystawionej przed frontem powstańców. W mundurze z haftem złotym, przepasany błękitną wstęgą Andrzeja, w trójkątnym kapeluszu z białym pióropuszem siedział jak przykuty na bystrym wierzchowcu. Przybył na plac prosto z mieszkania, baletowej tancerki Katienki Teleszowej. Na zmiętej jego twarzy, w mięsistych wargach i rozmarzonych oczkach, rozlany był wyraz lekceważenia, jakby zamierzył rozburzyć jednym jękiem cały ten szyk zbrojny.
— Stój! nie najeżdżaj! — krzyknęli mu żołnierze i rozwinęli się w półkole, nastawiając bagnety.
Ruski Bajard, towarzysz Suwarowa, który wyszedł bez jednej rany z trzydziestu bitew, miałby się ulęknąć tych warchołów?
— Dość tego chłopcy! przepuścić! — krzyknął, i pchnął konia galopem z takąże zimną krwią, z jaką bywało trwał pod ogniem paląc łajkę i poprawiając fałdy amarantowego płaszcza.
— Boże wielki! jeszcze nie ulana kula, coby mnie miała trafić, przypomniał dawne przechwałki.
— Cóż wy hrabio? Nie jedźcie! Zabiją was; ostrzegał Oboleński który tu nadbiegł. A proste oczy, prostych ludzi wpiły się w Miłoradowicza, jak stalowe sztychy i zdawały się mówić.
— Ach ty trefnisiu! samochwale, ty fanfaronie.
— Nie bój się — rzekł do Oboleńskiego Miłoradowicz — nie zabiją. Nie zbóje to, nie potwory, a rozbrykane wisusy, głuptasy nieszczęsne. Litować się nad nimi trzeba i rozumu nauczyć.
Mówiąc to układał w wyraz współczucia mięsiste swe wargi. W oczach żołnierzy dostrzegł Golicyn posępną złą zawziętość, czuł, że jeszcze chwila a wezmą go na bagnety.
— Do nogi broń! — zakomenderował i uchwycił za uzdę konia Miłoradowicza. Radzę odjechać waszej światłości i zostawić w spokoju żołnierzy.
Koń kręcił głową, wspinał się i narowił, ostry rzemień, wpijał się w palce Oboleńskiego, który jednak bolu nie czuł i nie puszczał uzdy.
Adjutant Miłoradowicza, młodziutki porucznik Baszucki, podbiegł w tej chwili ze ściągniętą od lęku twarzą i stanął obok wierzchowca.
— Powiedzcie wy przynajmniej hrabiemu panie poruczniku, żeby odjechał ztąd bo go zabiją; zwrócił się do niego Oboleński. W odpowiedzi porucznik, wzruszył tylko beznadziejnie ramionami.
Lecz Miłoradowicz nie widział już nic i nie słyszał. Spłoszona klacz, rwąc się naprzód targnęła uzdą tak silnie, że Oboleński wypuścił ją z rąk. Jeździec ruszył cwałem w środek wystawionej placówki, która rozstąpiła się przed nim i znalazł się przed frontem buntowników.
— Dzieci! — zaczął Miłoradowicz, przygotowaną z góry przemową, z dobrotliwą pewnością siebie starego ojca komendanta. Widzicie moją szpadę? wyryty na niej napis: »Druhowi memu Miłoradowiczowi«. A wiecie kto mi ją dał? Sam wielki książę Konstanty Pawłowicz. I jakże to wy myślicie, że mógłbym go zdradzić, jego, mego przyjaciela i że was oszukuję?
Zwolna przeciskał się tymczasem Kachowski, przez szeregi żołnierzy i zatrzymał się o parę kroków zaledwie od Miłoradowicza. Lewą rękę oparł na rękojeści kindżała zatkniętego za czerwony pas.
Oboleński zauważył, że z dwóch pistoletów, które miał wpierw za pasem Kachowski, został już tylko jeden i że trzyma on prawą rękę zasuniętą pod kożuchem.
— Czyż niema to między wami starych żołnierzy Suwarowa — przemawiał dalej Miłoradowicz, czy zebrali się tu tylko sami smarkacze i cywilne kanalie, zakończył spoglądając na Kachowskiego, a ten przysłuchiwał się niby uważnie i patrzył mu prosto w oczy. Od wzroku tego straszno się zrobiło Oboleńskiemu i prawie nie zdając sobie sprawy co robi, wyrwał bagnet od stojącego obok żołnierza i kłuć począł ostrzem wierzchowca Miłoradowicza. Kachowski spojrzał na niego i Oboleński czuł na sobie drwiący jego uśmieszek. Koń spiął się dęba, a równocześnie usłyszał Miłoradowicz, znany dobrze trzask, niby wysadzenie korka od butelki szampana. »Otóż macie«, lecz nie zdążył już dodać »jeszcze nie ulana ta kula, od której mi zginąć przyjdzie«.
W białym obłoczku dymu, mignęła mu w oczach biała spódniczka baletowej tancerki i dwie różowe nóżki z pod białej spódniczki, niby dwa różane pączki tryskające z rozkwitłego pęka białego kwiatu. Wydęły się mięsiste wargi starego młodzika, jak bywało w ostatnim akcie baletowego widowiska, gdy klaszcząc z całej siły w dłonie, wołał: »Fora! Teleszowa! bis!« Pocałunek powietrzny, posłała mu od sceny Katienka i opadła czarna kurtyna. Odrzucił ręce, zadrgał parokrotnie, jak pajac ciągniony na nitce — i zwalił się z konia. Kapelusz z piórami spadł mu z głowy, odsłaniając rzadkie kosmyki farbowanych włosów, na błękitnej wstędze Andrzeja, sączyła się czerwona struga. Oboleński czuł, że ostrze bagneta, który trzymał zatapia się w żywe ciało, chciał wyjąć lecz nie mógł, bo zawadziło o coś. Dopiero gdy rozpłynął się obłoczek wystrzałowego dymu, spostrzegł, że Miłoradowicz padając, natknął się na sztych jego bagnetu, który wsadził mu się w plecy między żebra. Z natężonym wysiłkiem, wydobył wreszcie ostrze z rany.
— Co za ohyda! — wymyślał z boleśnie ściągniętymi rysami, całkiem tak, jak w dniu pojedynku ze Swininem.
W tem! zagrzmiała z czworoboku salwa karabinów, a na placu rozległ się radosny okrzyk — Ura! Konstanty!« Radowano się bo tłum pojął, że teraz dopiero zaczyna się naprawdę, że przestąpili próg przelewając krew. Kachowski wrócił do czworoboku i jak poprzednio przeciskał się ukradkiem przez szeregi. Skoro usłyszał krzyki i strzały, podniósł głowę i spojrzał jakby zdziwiony, lecz opuścił ją znów pogrążając się w zwykłą zadumę.
— Ten się przed niczem nie cofnie — pomyślał Oboleński i jeśli car wyjdzie nie da mu pardonu.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Dmitrij Mereżkowski i tłumacza: Barbara Beaupré.