Strona:D. M. Mereżkowski - Dekabryści.djvu/133

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

pasany błękitną wstęgą Andrzeja, w trójkątnym kapeluszu z białym pióropuszem siedział jak przykuty na bystrym wierzchowcu. Przybył na plac prosto z mieszkania, baletowej tancerki Katienki Teleszowej. Na zmiętej jego twarzy, w mięsistych wargach i rozmarzonych oczkach, rozlany był wyraz lekceważenia, jakby zamierzył rozburzyć jednym jękiem cały ten szyk zbrojny.
— Stój! nie najeżdżaj! — krzyknęli mu żołnierze i rozwinęli się w półkole, nastawiając bagnety.
Ruski Bajard, towarzysz Suwarowa, który wyszedł bez jednej rany z trzydziestu bitew, miałby się ulęknąć tych warchołów?
— Dość tego chłopcy! przepuścić! — krzyknął, i pchnął konia galopem z takąże zimną krwią, z jaką bywało trwał pod ogniem paląc łajkę i poprawiając fałdy amarantowego płaszcza.
— Boże wielki! jeszcze nie ulana kula, coby mnie miała trafić, przypomniał dawne przechwałki.
— Cóż wy hrabio? Nie jedźcie! Zabiją was; ostrzegał Oboleński który tu nadbiegł. A proste oczy, prostych ludzi wpiły się w Miłoradowicza, jak stalowe sztychy i zdawały się mówić.
— Ach ty trefnisiu! samochwale, ty fanfaronie.
— Nie bój się — rzekł do Oboleńskiego Miłoradowicz — nie zabiją. Nie zbóje to, nie potwory, a rozbrykane wisusy, głuptasy nieszczęsne. Litować się nad nimi trzeba i rozumu nauczyć.
Mówiąc to układał w wyraz współczucia mięsiste swe wargi. W oczach żołnierzy dostrzegł Golicyn posępną złą zawziętość, czuł, że jeszcze chwila a wezmą go na bagnety.