Dekabryści/Część czwarta/Rozdział IV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Dmitrij Mereżkowski
Tytuł Dekabryści
Podtytuł powieść
Wydawca Krakowska Spółka Wydawnicza
Data wyd. 1922
Druk Drukarnia „Czasu“
Miejsce wyd. Kraków
Tłumacz Barbara Beaupré
Tytuł orygin. 14 декабря
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część czwarta
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ IV.

— No Bogu dzięki, odpowiedzieliście i rzecz skończona! — mówił do Golicyna O. Piotr, który odwiedził go nazajutrz po przesłuchaniu. — Teraz już wszystko pójdzie gładko. Cesarz daruje wszystkim; sam mówi: »Zadziwię Rosyę i Europę«.
Maleńkie pod nawisłemi powiekami szczeliny oczek, świeciły taką prostoduszną chytrością, że Golicyn spoglądając na niego nie mógł stanowczo rozpoznać, co przeważa, prostota czy przebiegłość.
— Monarcha sam raczył odczytać waszą odpowiedź — objaśniał dalej O. Piotr, z tajemniczem mruganiem. — Jego cesarska mość nabrał wysokiego mniemania o waszych zdolnościach, przeczytawszy wasze pismo.
— No! dość tego Ojcze Piotrze, idźcie już! — rzekł blednąc Golicyn.
Ojciec Piotr nie zrozumiał i spojrzał na niego ze ździwieniem.
— Idźcie! — powtórzył Golicyn, blednąc bardziej jeszcze. — Spełniłem waszą radę, czego więcej chcecie odemnie?
— No! Co to? Co wam? Waleryanie Michajłowiczu, gołąbku drogi? Czego znów na mnie? Za co?
— A! za to, że będąc sługą Chrystusowym, nie wstydzicie się brać na siebie roli podpatrywacza i szpiega.
— Niech was Bóg sądzi książę. Krzywdzicie człowieka, który wam nic prócz dobra nie życzy.
— Won! won! — krzyknął Golicyn, zrywając się i tupiąc nogami.
Ojciec Piotr odszedł i od tego dnia nie pokazywał się już. Golicyn wiedział, że dość byłoby wezwać go słówkiem, a natychmiast powróci, lecz nie robił tego. Nie chciał, starając się wmówić w siebie, że nie tęskni za nim i że mu zawsze był wstrętnym ten sentymentalny filut.
Nietylko Ojciec Piotr, lecz i wszyscy opuścili go.
»Wreszcie zostawili mnie w spokoju« — cieszył się zrazu; lecz gdy pojął, że samotność zwarła się nad nim jak woda nad topielcem, zrobiło mu się straszno.
Najgorszem ze wszystkiego było to, że Oboleńskiego przeprowadzono do innej celi. Skończyło się stukanie, z nowym sąsiadem trzeba było wszystko zaczynać na nowo.
Na miejsce Oboleńskiego posadzono tu Odojewskiego. Skoro Golicyn zastukał do niego, tamten odpowiedział takim łomotem w ścianę, że zlecieli się wszyscy dozorcy i za każdym razem, skoro Golicyn próbował stukać powtarzało się to samo. Wreszcie Golicyn zwątpił o możności wyuczenia go i przestał.
Z drugiej strony siedział w pół obłąkany jenerał Falenberg. Ten całkiem nie odpowiadał na stukanie.
Golicyn tęsknił za żoną, często w nocy głośno płakał. Łkania jego zrazu ciche wzmagały się i kończyły się rozdzierającym wołaniem:
— Marynko! Marynko!
W pierwszych dniach uwięzienia, gdy Golicyn myślał, że koniec przyjdzie rychło, było mu lekko, lecz teraz gdy przekonał się, że koniec ów nadejdzie może po miesiącach, latach, dziesiątkach lat, ogarnęła go niewysłowiona żałość i smutek beznadziejny. Dnie opływały tak dziwnie podobne jedne do drugich, że zlewały się jak w majaczeniach gorączkowych, w jeden nieprzerwanie długi dzień. Sam zrzucił ze ściany nalepione gałeczki z chleba, które wpierw służyły mu za miarę czasu i stracił całkiem rachunek upłynionych dni. Czas przeistoczył się dla niego w wieczność, w otchłań bezdenną nad którą pochylał się niekiedy z lękiem.
Rozum zachwiał się i kruszył się jak ziarno mielone w żarnach pod naciskiem dwóch myśli streszczających się w dwóch pewnikach. »Trzeba coś robić«. »Niema tu nic do robienia«. Całemi godzinami układał na stole figury, ze składek wentylatora różne gwiazdy, krzyże, koła i wieloboki. Albo siedząc na tapczanie, wypruwał długą nitkę, którą przyszyte było prześcieradło do kołdry, wiązał węzełki jedne na drugich, a gdy zrobił się z tego cały kłębek, rozwiązywał i znowu zaczynał. Albo śledził pająka snującego pajęczynę i zazdrościł mu. »Ten ma robotę i nie nudzi się«. Albo stawał na futrynie okna i patrzył długo na przeciwległą ścianę granitową pustą bez okien i na dach bastyonu.
Niekiedy wzrok jego zatrzymywał się na krawędzi rynny, gdzie siadywała ta sama zawsze, znajoma, jak mu się zdawało, wrona i krakała, albo krążył po swej celi, wydeptując głębiej jeszcze wyżłobione przez poprzednich więźniów jamki w ceglanej podłodze, albo pisał głupie wierszyki i stwierdzał ich obłędną niemal bezmyślność.

Gdyby los nasz był wiadomy
Niktby nigdy nie dał wiary,
Że za taką głupią sprawę
Tak okrutne znosim kary.

W kącie, gdzie stała misa do umywania, znalazł na ścianie napis;
God dame your eyes.

— Kto to napisał? — spytał Bezimiennego.
— Anglik.
— A co z nim zrobili?
— Umarł.
— Z czego?
— Od spania. Spał zawsze dniem i nocą i śpiący umarł.
Zrobił się dziwnie płaczliwy. Z najbłahszej przyczyny łzy mu stawały w oczach lub płakał jak baba byle czego. Gdy zrana grały kuranty, podobne do pogrzebowych dzwonów, chciało mu się płakać. Skoro fajerwerker Szybajew, przynosząc mu bieliznę lub herbatę, uśmiechnął się przyjaźniej, łzy mu napływały do oczu. Raz odczytawszy kartkę od Marynki, rozpłakał się głośno, jak dziecko, a gdy szyldwach zajrzał przez oczko we drzwiach, zawstydził się i odwrócił do ściany, lecz i tak łez utulić nie mógł. Lały się obfitym strumieniem trująco słodkim.
— Ot, co zrobiło ze mnie więzienie, parę tygodni ledwie, a cóż będzie dalej.

Zginę za miły kraj rodzony,
I czuję to błogością zdjęty,
Żem ojcem jest własnego losu,
I błogosławię los mój święty.

Pięknie! A gdy przyszło do rzeczy, postradał siły, zląkł się i zapragnął żyć.
Kochał życie, bo kochał Marynkę. Miłość to podłość. Aby umrzeć jak należy, trzeba miłość zdradzić, zabić trzeba miłość. Ze wszystkich okropnych myśli, jakie go nawiedzały, ta była najstraszniejsza.
Z każdym dniem nuda wzmagała się, cierpienie bardziej gniotło, serce bolało, myśli plątały się i zdawało mu się nieraz, że odchodzi od rozumu. Kontrolował z trwogą myśli swe, poruszenia, słowa, dopatrując we wszystkiem objawów pomięszania zmysłów. Zrazu był to bezwiedny lęk, a potem lęk przed lękiem, odchodził od zmysłów na myśl, że grozi mu obłęd myśli.
Byle jeż prędzej, myślał niekiedy z rozpaczą i szedł w kąt celi i tłukł głową o ścianę, lub oglądał blaszkę wentylatora, zastanawiając się czyby się tem nie można zarżnąć.
Wreszcie rozchorował się. Dostał gorączki, kłucia w boku i kaszlać zaczął krwią. Komendant Sukin zląkł się o niego, wezwał doktora, a ten oświadczył, że jeśli chorego nie przeniosą do suchej, zdrowszej celi, to wpadnie w suchoty.
Golicyn ucieszył się; a więc męki się skończą, przyjdzie śmierć, wyzwolenie.
Ojciec Piotr na wiadomość o jego chorobie przybiegł natychmiast, a gdy go przepraszał go, że ostatnim razem obszedł się z nim tak ostro, nie dał mu skończyć, rzucił mu się na szyję z płaczem. Zaczął go teraz codzień odwiedzać i aby rozerwać chorego, przynosił mu nowinki z miasta.
Od O. Piotra dowiedział się Golicyn o przybyciu do stolicy orszaku pogrzebowego za zwłokami nieboszczyka cesarza. Wszyscy zapomnieli już o nim, jak gdyby umarł przed kilku dziesiątkami lat. A tymczasem orszak pogrzebowy z trumną jechał przez całą Rosyę, wolno, wolno, przez całe dwa miesiące. Towarzyszyły mu wojska konne i piesze, okrążały go, strzegły z aryergardą i awangardą, z patrolami i wywiadami, całkiem jak w kraju nieprzyjacielskim. Obawiano się buntu.
Wśród ludu rozeszły się pogłoski, że cesarz nie umarł i że grzebią kogoś innego; w Moskwie gotują się wywlec ciało z trumny, wlec po ulicach, a potem spalić.
»Przedsięwziąłem już wszelkie środki ostrożności dla zapewnienia bezpieczeństwa bezcennym prochom — pisał hrabia Orłow Denisow, naczelny mistrz ceremonii, pogrzebowego orszaku. — Śmiem ręczyć, że raczej ostatnia kropla krwi mojej zakrzepnie u podnóża trumny dostojnego zmarłego, zanim gwałt lub przemoc, naruszy zwłoki, do których dostęp znaleść może tylko po zimnym mym trupie«.
Po przybyciu zwłok do Moskwy, zamykano starannie na noc bramy Kremlu i u każdego wejścia stała zbrojna warta. A w Petersburgu jakoby zrobiono podkop pod wszystkiemi ulicami, przez które iść miał pochód, od rogatki aż do Kazańskiego soboru, a w podziemiach soboru, stały cztery beczki z palnym prochem, to samo pod mostem Troickim, gdyż chciano wysadzić w powietrze pochód.
Dziwniejsze jeszcze wiadomości przyniósł Golicynowi felczer, Awdiej Pantalejewicz. Cesarz nie umarł naturalną śmiercią, Meternich go otruł. Twarz w trumnie dziwnie poczerniała, że poznać jej nie było można. A i żywy cesarz Mikołaj twarz ma zmienioną od strachu nie gorzej od nieboszczyka. Lecz to, co opowiadał Bezimienny, było ze wszystkiego najbardziej zdumiewające.
W czasie, gdy zwłoki cesarza przejeżdżały przez Moskwę, był tam pewien dyaczek ze wsi, a kiedy wrócił do wsi zacięli go chłopi rozpytywać, czy widział ciało cara. »Jakiego — mówi — cara? To nie cara a czorta wiozą.« Wtedy jeden chłop uderzył dyaka w twarz i powtórzył słowa jego popowi, a pop doniósł do władzy i dyaka aresztowano.
A inni znowu mówią, że w trumnie złożony jest ani car, ani dyabeł, a tylko prosty jeden żołnierz, bo kiedy car był w Taganrogu, to byli tacy zbóje co go chcieli zabić, o czem się car dowiedział. Wtedy wyszedł w nocy z pałacu i powiedział do szyldwacha co stał u drzwi:
— Chcesz ty umrzeć za mnie?
— Rad starać się — odpowiedział żołnierz.
I wtedy car wdział na siebie żołnierski szynel i stanął na warcie, a żołnierz ubrał się w mundur cesarski i poszedł do pałacu. Strzelił ktoś do niego z pistoletu i żołnierz zginął a cesarz rzucił karabin i uciekł nie wiadomo gdzie. Do pustelni, mówią, do starców, aby modlić się, by duszę zbawić i uprosić u Boga zmiłowanie nad Rosyą.
— Kto wie, może i prawda — szepnął Golicynowi tajemniczo ojciec Piotr, skoro ten powtórzył mu opowieść Bezimiennego.
— To prawda? — zadziwił się Golicyn.
— A to, że był martwy, a teraz żywy.
— Bóg z wami ojcze Piotrze; przecież to niedorzeczność. Czyżby wszyscy, całe otoczenie cesarskie w Taganrogu, jenerałowie, adjutanci, dworzanie, sama cesarzowa Elżbieta Aleksiejewna, czyżby oni wszyscy brali udział w zmowie, dla oszukania Rosyi.
— No tak, zapewne — zgodził się niechętnie ojciec Piotr, lecz po chwili dodał jeszcze tajemniczo. — Ciemna sprawa, wasza światłość, ciemna sprawa.
A pochyliwszy się do ucha Golicyna zwierzył mu jeszcze:
— Bo widzicie był w Taganrogu przy śmierci cesarskiej żołnierz pewien, niezwykle do cesarza podobny z twarzy. Żołnierz chory był w szpitalu i zmarł, a cesarz wyzdrowiał, więc ciała ich zamienili. Lejb-medyk Buhle wszystko zatuszował, przechytra bestya.
— Lecz pocóż? Na co to komu potrzebne?
— Komu? To jeszcze dziś tajemnica, kiedyś się odkryje. A wiecie, że pojawił się niedawno starzec świętobliwy, sługa Boski, za całą Rosyę ofiara i męczennik. Od ziemi do nieba słup ognisty. Błogosławiony zaprawdę. — A imię jego...
— Jakie? powiedźcie!
— A nikomu nie powtórzycie?
— Nikomu.
— Fedor Kuźmicz — wyszeptał Ojciec Piotr, nabożnym szeptem.
— Fedor Kuźmicz? — powtórzył Golicyn i coś wieszczego, przejmującego zabrzmiało mu w tem imieniu, jak gdyby sam na mgnienie oka uwierzył, że Fedor Kuźmicz to w samej rzeczy cesarz Aleksander. Przypomniał rozmowę swą, w Lincu z Pestelem i wizyjne majaczenia Zofii »Zabić martwego by powstał żywy«.
Dnia 13 marca Bezimienny uwiadomił Golicyna.
— Cara tu grzebią.
Przez niezabielony skrawek szyby okiennej, widać było, że śnieg pada, zamieć marcową. Płatki śnieżne mokre już, widać było, że wnet stopnieją.
Golicyn przymknął oczy i widział wyobraźnią, jak sunie długi pogrzebowy orszak, z czarnym karawanem i trumną, pod białym całunem śnieżnym.
Nagle zahuczały ogłuszająco armatnie strzały. Ściany kazamaty zadrżały jakby ruszone w posadach, chwilami płomień ognisty błyskał, rozświecając ciemną celę. Zrozumiał, że w tej chwili w podziemia Petropawłowskiej twierdzy, spuszczają trumnę za zwłokami cesarza Aleksandra pierwszego.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Dmitrij Mereżkowski i tłumacza: Barbara Beaupré.