Przejdź do zawartości

Dar Jaskółek

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
>>> Dane tekstu >>>
Autor Zofia Plewińska-Smidowiczowa
Tytuł Dar Jaskółek
Pochodzenie Dodatek do Iskier, II. 1934
Wydawca St. Niemiry Syn i Sp.
Data wyd. 1934
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skan na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
DODATEK DO ISKIER, II. 1934.
ZOFJA PLEWIŃSKA-SMIDOWICZOWA
DAR JASKÓŁEK
OPOWIADANIE




WARSZAWA — 1934



Druk St. Niemiry Syn i S-ka. Warszawa. Pl. Napoleona 4.



Hanka, drużynowa „Jaskółek“, przechadzała się pogrążona w myślach.
Była to wysoka, dorodna dziewczyna w szaro-zielonym, harcerskim ubiorze. Z pod filcowego, szarego kapelusza śmiało patrzyły jej błękitne oczy, które się jeszcze błękitniejsze wydawały w opalonej twarzy.
Po chwili, drużynowa skinęła na małą skautkę, siedzącą w pobliżu:
— Proszę zawołać druhnę Zofkę.
Mała zerwała się i pomknęła ku bielejącym na polanie namiotom. Drużynowa Hanka przechadzała się dalej, układając sobie cały plan.
Miała sporo kłopotów. Drużyna potrzebowała koniecznie pieniędzy na leczenie jednej z bardzo niezamożnych harcerek i na zasilenie bibljoteki „Jaskółek“ nowemi książkami. Trzeba było te pieniądze zdobyć. Jak?... a no po harcersku: własnemi siłami.
Obóz leżał niezbyt daleko od Zagórza, miejscowości kuracyjnej; publicznośćby się znalazła. Należałoby jednak dać coś niezwykłego.
Miejsce dogodne: polana, dostęp z Zagórza wygodną ścieżką.
Tło — wymarzone: cudne góry, świerkowy bór...
Program — no, chóry, część dziewcząt bardzo ładnie śpiewa na głosy; pieśni ludowe trzeba przećwiczyć — jeden numer już jest. Śpiew pojedyńczy — to Hela odśpiewa pieśń o Janosiku, wraz z chórem Ogniska — to na zakończenie, wieczorem. Jakże cudnie wygląda tu ognisko rozpalone! Błękitny słup dymu, wysoki, jak dym z ofiary Abla, sięga aż po szczyt gór i czarne świerki na nich. Oczywiście więc — ognisko i przy ognisku tańce: Irka i Jaśka wspaniale tańczą „zbójnickiego"; ciupagi i ubiory są — to trzy.
Na zakończenie ognie sztuczne. No, rakiety — nie. Za drogie i zresztą wśród lasu puszczać rakiet nie wolno, mógłby powstać pożar. Ale ognie bengalskie zrobi nam Bożenka, nasza przyszła sława na polu chemji... To cztery. Tak więc początek i koniec jest, ale gdzie środek? To wszystko zamało. Byłoby wprost nieuczciwością na to tylko ściągać ludzi z dołu. Trzy kilometry to sporo dla niewyćwiczonych w chodzeniu kuracjuszy, a niekażdemu będzie się chciało brać furkę. No, Zofka miewa pomysły. Zobaczymy.
Druchna Zofka tymczasem nie szła, lecz biegła właściwym sobie równym i sprężystym biegiem, który jej zjednał w obozie opinję, że ma dobre nogi. Osadziła się w miejscu przed drużynową i stanęła na baczność.
— Druchno drużynowa, stawiam się na rozkaz.
— Spocznij — odparła Hanka z uśmiechem. — Siadajcie, Zofko, na trawie, i pogadajmy. Chciałam się zapytać, czy moglibyście się podjąć zorganizowania przedstawienia w obozie? Pomogę wam chętnie, ale przyznaję, że jakoś żaden pomysł nie przychodzi mi do głowy.
Zofka wesoło skinęła głową.
— Muszę! Ale pozwólcie mi dobrać sobie jeszcze kilka do pomocy. Co do pomysłu, to myślałam o tem kiedyś i mam ich ze sześć, ale narazie tak mi się jeden z drugim bije w głowie, że muszę mieć trochę czasu, żeby z niemi jakoś zrobić porządek. Wówczas zgłoszę się z dokładnym projektem.
— Kogo chcecie do pomocy?
— Narazie Jaśkę i Helę. A potem zobaczę.
Tak się rozpoczęła sprawa, której następstwa miały sięgać daleko poza zieloną polanę z grupą namiotów „Jaskółek".

W kilka dni potem rzecz była już postanowiona. Oczywiście więc — przedstawienie. Ale w tych warunkach nie było potrzeba sceny ani kulis.
— Scena to nasza polana, świerki nasze kulisy — mówiła Zofka.
Zbadała już poprzednio dokładnie cały teren. Wybrała miejsce, oddalone nieco od obozu, obok złamanego buku, odartego z kory przez uderzenie pioruna. Namiotów zupełnie nie było stamtąd widać — tylko cudowną zieleń łąki i ciemne tło smreków.
— Tu będzie najlepiej — osądziła.
I w krótkich słowach przedstawiła drużynowej swój pomysł.
— Dość już było różnych „wesel góralskich", „obozów cygańskich" i tym podobnych. Odegrajmy baśń. Choć to również bywało, jednak możemy wystawić naszą bajkę tak ładnie, żeby mogła być zajmująca, mimo, że znana. Proponuję baśń o domku z piernika. Niesłusznie uchodzi ona za niemiecką: spotyka się ją także u naszego ludu. Zbudujmy domek z piernika. To niby najtrudniejsze, ale tylko napozór: ja to już sobie obmyśliłam. I koszty bardzo niewielkie. Osoby: Dobra Wróżka, Zła Czarownica, Drwal, Drwalowa, Jaś i Kasia, chór za sceną. Ubiory nietrudne. Wiele rzeczy mamy, resztę da się zrobić, wypożyczyć, wykombinować. W przerwach między scenami, gdy trzeba będzie zająć widzów, a nam dać trochę czasu, jedna z nas będzie opowiadała, co się dzieje za sceną, i zapowiadała, co się stanie potem, i to wierszem... tak! Oleńka, ty musisz przygotować to. Druchno drużynowa, co mówicie na to?
— Doskonale, Zofka! Ale czy nie przeceniasz swoich sił? Czy potrafisz zbudować domek?
— Podejmuję się. Najtrudniejsze jednak jest to, by jak najmniej wydać pieniędzy, ale i to trzeba zrobić. Wiadomo, jaskółki są zapobiegliwe!...
I praca się rozpoczęła.
Sprawa materjału na rusztowania drewniane została pomyślnie rozwiązana: Zofka i dwie delegatki udały się do leśnictwa z prośbą o pożyczenie kilkudziesięciu kawałków opałowego drzewa, któreby można porąbać na cienkie listwy i użyć na rusztowanie domku, a po przedstawieniu — zwrócić. Leśniczy nietylko chętnie pożyczył drzewo, ale nawet sam je kazał połupać na cienkie patyki i dostarczył je wozem do obozu.
Oszczędziło to dziewczętom wiele pracy i czasu, gdyż dzielne jaskółki były przygotowane na to, że będą same ciągnęły te drewna, jak mrówki do mrowiska, i że same będą musiały wykonać pracę drwali.
Następnie w odległem miasteczku zakupiono tekturę, szary i kolorowy papier, barwne bibułki, świeczki i drut do wyrobu lampionów, farby w proszku, pędzel, złoto i srebro, klej kasztanowy i materjał na ognie sztuczne. Te zakupy pochłonęły prawie całkowicie skromny kapitał zakładowy, jaki posiadała drużyna.
Ale za to, jak sprawnie szła praca!
Oleńka, zaszyta w gęstwinę młodych świerczków, leżąc na mchu, z rozpalonemi policzkami, tworzyła wiersze, które miały być przez nią wypowiadane.
Zofka z pomocą Jaśki, Heli i Tośki, ustawiała przemyślne rusztowania, rodzaj klatek, z której tektura i papier miały uczynić pokaźną chałupę. Szkielet ten pokryto w dolnych częściach płatami tektury, gdyż trzeba się było liczyć z tem, że ktoś mógł w zapale gry pchnąć lub uderzyć taką ścianę. Górne części pokryto szarym papierem. Gdy to zostało ukończone, pożyczono z Zagórza drabinę malarską — i zaczęła się najprzyjemniejsza część roboty.
Rozrobiono farby z klejem w puszkach od konserw i Zofka wzięła się do malowania. Dwie małe skautki podawały jej pędzle i puszki z farbami.
Przyjemnie było malować same smakowite rzeczy: pierniki z migdałami i lukrem, na dachu wafle zamiast dachówek, na środku dachu wielki koń z piernika z wdzięcznie zagiętą nóżką, cały biały, z siodełkiem różowem, z równiutko fryzowaną grzywą, jak na konia z piernika przystało.
Słupy podsienia (pnie drzewek) zamienił śmiały pędzel Zofki w apetyczne, kręcone cukierki, wykonane we wszystkich kolorach tęczy, takie, jakie się widuje u przekupniów na każdym jarmarku.
Ściany domku były skromniejsze, z brunatnych pierników bez lukru, tylko koło okien (były tu dwa okna, suto ozdobione zawijasami z różowego cukru). Drzwi pilnowały stojące po obu stronach na straży dwa „panoki“, to jest laleczki z żółtego ciasta, jakie sprzedają na całem Podhalu. Te różniły się od swych straganowych braci jedynie rozmiarami, gdyż były wzrostu człowieka.
— No — mówiła Zofka podczas obiadu — teraz proszę was o pomoc w wykończaniu dołu chaty. Na dole trzeba postawić na przynętę trochę ciastek, ale dużych, przynajmniej tak, jak nasze menażki. Niech każda z was przyzna się, jakie lubi najlepiej...
— Napoleonki! Mikada! Rury z kremem! Owocowe! Ptysie! Makaroniki! — odezwały się różne głosy.
— Ślicznie — rzekła Zofka. — A więc niech każda z was namaluje takie, jakie chce umieścić przed chatą. Najlepiej przecie maluje się to, co się lubi...
Tego dnia po południu wykończono dzieło.
— Żeby tylko deszcz nie padał — troskały się skautki — jest wprawdzie płachta namiotowa, którą można zakryć wszystko, ale zawsze to trochę niebezpiecznie, bo mogłoby się coś przytem uszkodzić. A byłaby szkoda...
Rzeczywiście, chata wyglądała ślicznie, zwłaszcza, gdy słońce padało wprost na nią.
Na wzgórzu, na tle ciemnych świerków, stał naprawdę domek z piernika, domek z bajki, roztaczając w blasku dnia letniego jaskrawe barwy lukrowanego dachu i ścian.
— Taki jest apetyczny, że chciałoby się go schrupać — mówiły dziewczynki.
Kostjumy, które podczas budowy domku szyły tymczasem inne harcerki pod kierunkiem drużynowej, były już także gotowe. Stroje góralskie zbójników, muzykantów, drwala, drwalowej, Jasia i Kasi udało się pożyczyć. Inne, jak ubiór czarownicy z miotłą, świetlistą szatę wróżki, diadem, welon, lśniący od kropli rosy, — wykonały dziewczynki bardzo pomysłowo z bibułki, paciorków i tanich materjałów.
Oleńka ukończyła już bajkę i wprawiała się w deklamowanie tego, co na nią przypadało, to jest treści w przerwach między scenami. Ola bowiem miała objąć trudną rolę opowiadaczki.
W obozie nie mówiło się teraz o niczem, tylko o przedstawieniu. Próby pojedyńczych scen i całości odbywały się bezustannie.
Tymczasem rozsprzedażą biletów zajęli się uproszeni przez drużynową miejscowy ksiądz proboszcz, nauczycielka i właściciel księgarni w Zagórzu.
Sprzedaż biletów szła dobrze. Letnicy byli zaciekawieni. Barwne afisze, namalowane przez Zofkę i Jaśkę, głosiły wszystkim o dniu i programie przedstawienia. Widać je było wszędzie: na drzewach głównej alei w Zagórzu, na ścianach Domu Zdrojowego, na dworcu kolejowym i w uczęszczanej kawiarni.
Nic jednak nie wiedziano o mającem się odbyć przedstawieniu w małej wiosce, w Cisowem.
Nic dziwnego. Wioska leżała za górą i za smrekowym lasem. Oprócz wydeptanych w lesie ścieżynek żadna stamtąd ku obozowi nie wiodła droga.
Żywność sprowadzały harcerki ze znacznie bliższego Zagórza, mieszkańcy Cisowego nie mieli z tej strony żadnych pastwisk, to też nie wiedzieli nawet o istnieniu harcerskiego obozu „Jaskółek“ na zielonej polanie wśród lasu.
Na samym skraju wsi Cisowe, od strony boru, sterczała nad potokiem chata Andrzeja Sulei.
Biedna to była chata, jak i cała chudoba gospodarza. Belki od starości pociemniałe, jak bronz, sosrąb wprawdzie pięknie rzeźbiony, ale czarny i nadpróchniały, okna o szybkach poprzepalanych, poskładane z kawałków, dach gontowy miejscami pozapadany, bo krokwie niektóre przegniły, a nie było za co ich naprawić.
Piękna to była chata dla malarza, gdyby ją który chciał sobie wymalować, bo mchy zielone przepięknie ją stroiły i jaskrawą tęczą barwiły się ubożuchne, przepalone szybki — ale mieszkać w takiej chacie, mieszkać nietylko latem, ale i wtedy, gdy wiatr dmie przez dziurawe ściany, gdy jesienne deszcze przeciekają do izby, gdy szczelinami mróz się zakrada w długie zimowe miesiące, albo gdy wiatr halny szarpie węgły domu i z dachu zrywa dachówki — o, to do przyjemności nie należało!
Ale mieszkali tam Sulejowie, bo innej chaty nie mieli, a nie mieli też pieniędzy, by dom swój naprawić, albo nowy zbudować.
Wewnątrz chaty także wszystkiego skąpo: i naczyń, i odzieży, i pościeli. Łóżka czysto zasłane, duża skrzynia, malowana w „leluje“, stół i ławy, kotlik miedziany i trochę garnków na półce, na ścianie obrazków kilka, na szkle malowanych — Matka Boża między liljami i drugi: Janusik ze zbójnikami tańcujący.
Ta chata stara, która cudem jakimś chyba trzymała się jeszcze, gdy silniejszy wicher od Tatr pociągnął, — pólko kamienistej ziemi, gdzie z trudem jeno trochę owsa i ziemniaków można się było dochować, kawałek łąki, gdzie ledwo się wyżywiła chuda krówka i koza łaciata, oto był cały dobytek.
A, prawda: miał jeszcze Suleja w górach, wśród lasu, małe pastwisko, które kiedyś drogą jakiejś zamiany jego ojcu przypadło. Ale pożal się Boże, co to było za pastwisko! Kamienie, dziury, skały na stromem zboczu. Na niem to już nawet i ta chuda kózka, choć dobrze po górach chodziła, pasać się nie mogła. Tylko łaciatą kózkę prowadzały tam codzień sulejowe młodsze dzieci: jedenastoletnia Zośka i pięcioletni Jadamek.
Zośka miała jasne, cienkie warkoczyki, Jadamek płową czuprynkę, a oboje bystro na świat patrzyli modremi oczyma. Ale zabiedzone to było, chude, blade pod powłoką opalenizny, jaką wiatr i słońce ozłociły ich twarze. Bo też w domu u nich była stale bieda, a na przednówku — wręcz głód. Zarobki ojca były małe i wtedy to Jędrek, starszy syn, szedł na wędrówkę w niziny, ku miastom, aby sprzedawać rzeźbione skrzyneczki, zabawki i fujarki, które podczas zimowych wieczorów sobie przygotował.
Te zabawki, zarówno jak i kozik z czerwoną rączką, co do ich wyrobu służył, były przedmiotem zachwytu Jadamka, a nawet i Zośki. Ale cóż — nawet tknąć im tego nie było wolno. To też wzdychali tylko i nie ruszali nic.
Dobre to były dzieci. Posłuszne, chętne do roboty, a przyzwyczajone do biedy i głodu tak, jak inne do dobrobytu i sytości. Miały już swoje obowiązki — Jadamek z Zośką pasali kozę, a Zośka nietylko opiekowała się braciszkiem, ale pomagała też przy ubogiem żniwie, przy kopaniu, przy stożeniu siana w wysokie kopiczki na rosochatych, obdartych z igliwa świerczkach. Jadamek i w tych pracach usiłował pomagać siostrze, choć coprawda więcej przeszkodził, niż pomógł, bo był jeszcze za mały. Oboje byli poważni, poważniejsi niż zwykle dzieci w ich wieku bywają. Nic dziwnego: bieda ich wychowała. Zośka jeszcze do szkoły nie chodziła, bo w Cisowem szkoły nie było, tylko we wsi sąsiedniej, ale tam znów iść trzeba było daleko. A przytem, Zośka musiała w niejednem wyręczać zapracowaną matkę w lecie, a w zimie nie miała ani dość ciepłego ubrania, ani butów, żeby wędrować w śniegu tak daleko. Ale starsze dzieci zamożniejszych gospodarzy z Cisowego chodziły jednak do szkoły, i u nich to czasem udało się Zośce i Jadamkowi zobaczyć cudowną rzecz — książkę z obrazkami.
Miała taką śliczną książkę Brońcia Stolarczykówna, i Morusówna Zuzia, i Józek Kostrzyków. Ba, bogacze! U nich niema głodu w chacie, dzieci w wyszywanych serdaczkach i nowiutkich kierpcach chodzą, — nie to, Jadamek i Zośka. Rodzice tamtych mają więcej pola i dużo, dużo zielonych pastwisk — mogą chować owce.
— Miły Boże, kielez tych owiecek!... — myśli Zośka. — Idzie takie stadko drózką, so się ta cała drózecka, nikiej potok bieli, a te dzwonecki tiurlikają, jaz się serce raduje. Nie to, co nasza łąka: jedna Wiśniocha po niej chodzi, jeden dzwonecek po niej dzwoni. A no, widać trza, coby tak było — dodaje po chwili. — Matula mówią, że nikomu nie trza zazdrościć niczego. Niczego, nawet książki z obrazkami.
Miły Boże! Dwa dni temu byli oboje, Zośka i Jadamek, u Stolarczykówny Brońci. Brońcia, duża już dziewczynka (chodziła w szkole na trzeci oddział) oglądała właśnie książkę, śliczną książkę z kolorowemi obrazkami.
Jadamek i Zośka z zachwytem patrzyli na te obrazki. Była tam zaczarowana królewna, śpiąca z wrzecionem w ręku pośród róż, i sierotka-kopciuszek, jadąca w złotej karecie, i rycerz Niezginek na Siwku-Złotogrzywku, i domek z piernika, czarownica z miotłą i dobra wróżka w świetlistej koronie.
Dziwowały się dzieci tym cudom, a Brońcia, dumna, że już dobrze czytać umie, objaśniała im obrazki, a nawet zaczęła czytać bajkę o tym domku z piernika. Już prawie dobiegła do końca, gdy wpadł do izby Broncin brat, Marcinek. Był to duży chłopak dwunastoletni, silny i rosły nad swój wiek, przez nikogo nielubiany, bo lubił dokuczać i strasznie się pysznił ojcowem bogactwem. Ledwo zobaczył Jadamka i Zośkę, słuchających z zachwytem, wyrwał Brońci książkę z ręki i trzasnął nią Jadamka. Chłopiec zapłakał, a Zośka zasłoniła go przed następnemi ciosami.
— Dlaczego go bijesz?... Co ci krzyw?... — pytała z roziskrzonymi oczyma.
— Co mi krzyw? — przedrzeźniał Marcinek. — A to, że nie dla was moja książka. Bo nie Brońcyna to, a moja! Chcecie czytać, to se kupcie!... Dziady!...
Brońcia stała milcząca i zmieszana, bo się bała brata, a oburzona Zośka ogarnęła ramieniem Jadamka i rzekła z hardo podniesioną głową:
— Pódźze, Jadamecku, pódź!... Nie bedziem sie prosić Marcinkowej łaski, nie!...
I poszli. Jadamek prędko się uspokoił. Zośka obiecała mu kupić cukierka, niezaraz wprawdzie, ale wtedy, gdy zarobi za uzbierane jagody od tych letników, co mieszkają niedaleko, za wodą. Jadamek wierzył Zośce, a zresztą — był dzieckiem i rychło zapominał. Ale Zośka była nad wiek rozwinięta i gorzko odczuła krzywdę i zniewagę, jakże niezasłużoną!... Bo, że Suleje biedni byli, to nie żaden grzech; wiadomo, że uczciwi i niczyja krzywda na nich nie ciąży. Ani nie proszą nikogo o nic! To dlaczego ich Marcinek dziadami przezywa? To też rozżalona Zośka powtarzała sobie na pociechę słowa matki, że najważniejsze spokojne sumienie i że nikomu nie trzeba zazdrościć niczego. Niczego!... A więc i tej książki z obrazkami.
Rozmyślając o tem zdarzeniu z przed dwóch dni, szła Zośka z braciszkiem, prowadząc na sznurku łaciatą kózkę na pastwisko w lesie. Zośka zabrała dzbanek na jagody. Uzbiera poziomek, sprzeda letnikom, kupi Jadamkowi obiecany cukierek. Resztę odda matce na słoninę. Możeby i potrafiła uzbierać na książeczkę, ale cóż!... okrasy tak często brak w chacie!... Zośka to dobrze rozumie, choć ma jedenaście lat!...
Pastwisko było dość daleko od wsi, ot takie łyse miejsce na stromem zboczu góry, pokrytej poczęści złomami kamieni, a wyżej — świerkowym lasem. Stary Suleja niebardzo rad był z tego pastwiska, gdzie więcej skały było, niż trawy, ale dzieci lubiły je bardzo.
W szczelinach wapiennej skały rosły takie śliczne kwiatki, można tam było znaleźć nakrapiany złotogłów!... Gwiaździste dziewięciosiły lśnią w murawie. Z pod kamieni uciekają zwinne brunatne, albo zielone jaszczureczki. A najprzyjemniejsza do zabawy jest grota w skale, gdzie u sklepienia zwisają sople.
W jaskini tej z brzegu jest jasno, ale dalej iść bez światła nie można. Jednakże i tu z brzega można się doskonale bawić. Dzieci lubią tę jaskinię — to ich dom „na niby“. Nikt im tu nie przeszkadza, a i otworu groty zdaleka nie widać, bo zasłania go gęsty krzak dzikiej róży. Dzięki temu może nie wypatrzyły wejścia inne dzieci, a może dzięki temu również zachowały się nietknięte białe stalaktyty, których Jadamek i Zośka nigdy nie ruszali. Ozdabiały przecież tak ślicznie ich kryjówkę!...
Przybywszy na miejsce, uwiązali kozę na długim sznurze do wbitego w ziemię kołka, a sami poszli w las, na jagody.
Poziomek było dużo. Im dalej pięli się pod górę, tem było ich więcej. Natrafili na jakąś wąską ścieżynkę, szli coraz wyżej i dalej.
Jadamka zabolały nogi, więc siedli, aby odpocząć trochę. Podjedli jagód i powędrowali dalej, dotąd wciąż pod górę. Wreszcie, dzbanek Zośki był pełen.
— No, teraz pora nam wracać. Pójdziem do dołu hańtą ściezecką.
Ale ta ścieżeczka niedaleko dzieci zaprowadziła: zagubiła się kędyś w gąszczu, znikła bez śladu w ciemnym lesie. No, nic to!... Przecie, aby tylko iść teraz ku dołowi, to się jakoś wyjdzie w stronę Cisowego...
Jednakże szli i szli, a las się nie kończył i wsi nie było widać.
— Zośta! — odezwał się Jadamek — mnie się widzi, że my się zbłąkali w lesie, jak te dzieci z bajty...
Strapiona Zośka nie zaprzeczyła. Rozumiała dobrze, że Jadamek miał słuszność.

Było to właśnie tego dnia, kiedy na wzgórzu za obozem drużyny „Jaskółek“ w pobliżu strzaskanego przez piorun buka odbywała się próba przedstawienia.
Dziewczynki odgrywały swoje role w kostjumach. Chatka z piernika dotykała lasu, to też po za nią, wśród gęstych smreków, kryły się harcerki i wychodziły kolejno, gdy przyszła na nie kolej.
Drużynowa Hanka wydała surowy rozkaz, by nikt się niepotrzebnie nie kręcił, to też harcerki, które nie grały w „bajce“, choć umierały z ciekawości, nie śmiały podejść, by nie przeszkadzać grającym.
Drużynowa Hanka sama stanowiła całą publiczność. W przerwach wypowiadała szereg trafnych uwag, po których odgrywano jeszcze raz daną scenę.
Przebrania wywoływały dużo śmiechu. Hala, z racji swych krótkich włosów występowała jako drwal, Geńka była drwalową; śmiesznie wyglądały dwie najmniejsze skautki z oddziału, jako Jaś i Kasia.
Ola w stroju wróżki, z rozpuszczonemi włosami, w welonie, białej szacie i migającej djamentami przepasce na głowie, wyglądała ślicznie. W tym samym ubiorze, tylko zarzuciwszy ciemną długą chustę, miała opowiadać przebieg baśni w przerwach między scenami.
Właśnie Oleńka skończyła swą deklamację i, mając wystąpić teraz na scenie w stroju wróżki, zrzuciła w krzaki swą ciemną zasłonę. Prócz stojących z boku Hanki z Zofką, przed chatą nie było nikogo. Pozostałe dziewczynki ukryte były wśród świerków poza chatą.
Już Hanka miała dać znak klaśnięciem, aby ukazała się wróżka, gdy nagle...
Nagle stało się coś, co nie było wcale w programie. Z lasu naprzeciw domku z pierników wyszło dwoje dzieci — mały chłopaczek i większa od niego dziewczynka, szaro, ubogo odziane biedoty.
Wyszły — i osłupiały.
Przed niemi stał domek z pierników. Domek z bajki! Kolorowym lukrem, cukierkami i ciastkami przybrany. Dzieci nie odrywały od niego oczu.
— Jaś i Kasia! — szepnęła cicho Zofka do Hanki, aby nie spłoszyć przybyszów.
I cofnęły się między młode świerczki, skąd, same niewidzialne, mogły swobodnie przyglądać się dzieciom.
— Przebiegnijcie, Zofko, lasem do dziewcząt — szepnęła Hanka — i zapowiedzcie, żeby żadna teraz nie wyszła z ukrycia.
Tymczasem wreszcie przemówił Jadamek:
— Zośta, widzisz? Domek z piernita! La nas!... Telo cukierków!... No, idźmyz hań...
Zośka nie wierzyła oczom, przetarła je... Ale nie! nie znikło!... domek jak stał, tak stoi.
Miły Boże!... Tyle dobrych rzeczy!... Ale cóż — nie nasze. I mężnie powzięła postanowienie.
— Nie, Jadamecku. Nie pódziem haw. Bo to nie nase, wis, bracisku. A Suleje złodziejami nie byli i nie bedom.
To mówiąc, wzięła brata za rączkę i zawróciła tam, skąd przyszli.
Jadamek oszołomiony dreptał około niej, popłakując zcicha: żal mu było pierników, a i nóżki go bolały. Więc też, gdy tylko kuszący domek znikł im z oczu, siedli na mchu, by odpocząć trochę.
Hanka i Zofka tymczasem pobiegły do oczekujących za chatą harcerek, by wszystko im opowiedzieć.
— Słuchajcie, dziewczynki, czy która z was nie ma czasem przy sobie trochę słodyczy? Olko, czy pani wróżka nie raczy nagrodzić tych dzieci?... Wprawdzie za uczciwość się nie nagradza, ale to takie małe biedoty, napewno nie mają na słodycze, a tak dzielnie zwalczyły pokusę. Przecież nie wiedzą, że to papier i tektura, a nie rzetelne, wyborne ciastka i pierniki!...
Okazało się, że któraś miała niedużą paczkę pierników, druga tabliczkę czekolady, trzecia dwa jabłuszka.
Zebrano razem te skromne zapasy i złożono naradę. Wróżka miała odegrać rolę, nieprzewidzianą w programie teatru: „zjawić się“ przed dziećmi i ofiarować im słodycze.
— A potem, ty, Jagodo, — powiedziała Hanka — będziesz miała bardziej harcerskie zadanie do wykonania. Jesteś w zwykłym skautowskim ubiorze, nie potrzebujesz tracić czasu na przebranie. Obserwuj dzieci z ukrycia. Gdy wyruszą w drogę, idź za niemi niepostrzeżenie aż do ich domu. Warto wiedzieć, kto są te dzieciaki i gdzie mieszkają. Zapamiętaj sobie jedno i drugie. Jeśliby mieszkały bardzo daleko, możesz po jakimś czasie pokazać się im, tak jednak, by nie wiedziały, skąd przybyłaś, ani nie posądziły, że wiesz coś o ich przygodzie. Zdarzyć się może, że będą potrzebowały twej opieki. Takie małe brzdące!... Weź mapę okolicy i spisz się dobrze.
— Postaram się druchno drużynowa — odparła czarnowłosa Jagoda, prostując się junacko.
— No, a teraz dalej, Oleńko, bo ci uciekną! — dodała drużynowa.
Ale dzieci nie uciekły. Siedziały jeszcze wciąż pod krzakiem, gdy nagle zjawiła się przed niemi przecudna pani, w białej szacie, w iskrzącym djademie na rozpuszczonych jasnych włosach.
— Wróżka!... — pomyślała Zośka.
— Wróżta!... — szepnął Jadamek.
— Wróżka z piernikowego domu — ozwała się Ola melodyjnym głosem — przyniosłam wam w darze trochę słodkich rzeczy do jedzenia.
Onieśmielone dzieci milczały. Wtedy Ola złożyła paczkę na mchu, cofnęła się między świerki i znikła dzieciom z oczu.
— Zośta — szepnął po chwili olśniony Jadamek — lo nos to...
I wyciągnął rękę.
— Dla nas — odparła Zośka — a my nawet nie podziękowali...
Zjedli po jednym pierniku, a resztę zawiązali w chusteczkę: to będzie dla rodziców i dla Jędrka. Odszukali ścieżkę i poszli nią ku górze pełni otuchy, z radością w duszy. Jakże!... Rozmawiali przecie z wróżką!
Za niemi niepostrzeżenie przekradała się wśród gąszczy Jagoda.
Gdy głosy dzieci i szelest ich kroków znikły w lesie, na polanie próba rozpoczęła się na nowo.
Dzieci tymczasem szły wytrwale wciąż w górę, aby odnaleźć potem na drugiem zboczu drogę do domu.
— Ciesys się, Zośta? — pytał Jadamek.
— Cieszę się, Jadamecku.
— A cobyś wolała, piernicty, cy ksiązectę?...
Zośka uśmiechnęła się, bo braciszek tak śmiesznie wymawiał niektóre słowa.
— No przecie, że książkę... Przecie na cudzych składać słowa się nauczyłam i trochę czytać, a i podpisać się potrafię...
— A za te jagody?...
— Za te jagody matusia kupią szperki na okrasę... ale kaz to... My nie szli wedle tej kapliczki, prawda?...
Przekradająca się przez krzaki harcerka słuchała uważnie tej rozmowy. Ponieważ było to już daleko od obozu, na drugiem zboczu góry, Jagoda uznała, że może już pokazać się dzieciom. Wyprzedziła więc dzieci o kilkadziesiąt kroków, wyszła na ścieżkę, zawróciła i po chwili spotkała się z idącemi. Pozdrowiła je uprzejmie, spytała, skąd są, dokąd idą i czy nie zbłądziły. Ucieszyły się i odrazu przyznały, że nie wiedzą, którędy iść.
Jagoda miała przy sobie mapkę okolicy, wyszukała miejsce, gdzie się znajdowali, przyczem wskazówką była owa przydrożna kapliczka, zaznaczona na mapie. Odnalazła też z łatwością drożynę leśną, która wiodła w kierunku Cisowego.
W drodze dzieci, naogół małomówne, pod wpływem wesołej gawery Jagody rozgadały się potrochu. Opowiadały o domu, o rodzicach, o Jędrku, o swojej grocie na pastwisku, o książce z obrazkami, którą Zośka mieć pragnęła.
O jednem tylko nie wspominały: o swej dzisiejszej przygodzie. Dziwna nieśmiałość zamykała im usta. Raz tylko Jadamek powiedział ni stąd ni zowąd z dziecinną przechwałką:
— A my to mamy piernicty od wrózty!...
Jagoda uśmiechnęła się, a Zośka nie dodała nic do słów braciszka.
Tak rozmawiając doszły do pastwiska, gdzie łaciata kózka powitała ich głośnem beczeniem.
— To jest nasa kózta — objaśnił Jadamek.
— A to nasza dziura w skale — dodała Zośka.
Zaciekawiona harcerka na czworakach wpełzła do groty, inaczej się nie dało, gdyż otwór był za mały. Za to dalej można się było wyprostować.
Jagoda oglądała z zajęciem śliczne stalaktyty i obiecała sobie przyprowadzić tu inne dziewczęta. A może udałoby się zwiedzić całą grotę z latarkami i zobaczyć jeszcze coś ciekawego...
Narazie jednak, nie mając światła, nie zagłębiała się dalej.
— A kto to napisał? — spytała Zośki, która przyszła tam za nią.
Na ścianie, w miejscu, do którego światło jeszcze dochodziło, widniały wyryte niekształtne litery. Był tam napis:
„Zofija Sulejanka“ — a dalej — „Jadamek Suleja“.
— To ja — odparła Zośka, a blady rumieniec zabarwił jej policzki. — Ja sobie tak składam sama.
— A toś ty także wyryła?... — spytała harcerka, wskazując znak, znajdujący się poniżej. Był to znak swastyki, na Podhalu zwany często krzyżykiem niespodzianym. Znak był wycięty w kamieniu bardzo głęboko, ale zczerniały i zarosły mchem.
— Nie, to nie ja. To już my tutaj zastali.
— Ciekawe... — szepnęła Jagoda i zamyśliła się.
Jednak otrząsnęła się zaraz z zadumy. Dzieci szły już do domu, więc odprowadziła je jeszcze kawałek, a gdy zdaleka pokazały jej swą chatę, pożegnała je i zawróciła. Zadanie jej było spełnione, ale nowy pomysł przyszedł jej do głowy. Pomysł ten tak ją uradował, że, obmyślając rzecz całą, nuciła sobie coś wesołego.
— Tak, tak — mówiła sobie — to będzie prawdziwie harcerski figiel, ciekawam, co też na to powie drużynowa Hanka?
Gdy po powrocie do obozu, Jagoda opowiedziała wszystko drużynowej i przedstawiła jej swój pomysł, Hanka zapaliła się do całej sprawy.
Rzecz była taka. Jagoda miała ładnie ilustrowaną książkę z różnemi powiastkami; były tam opowiadania historyczne, przyrodnicze, a także trochę wierszy i bajek. Jagoda zabrała ze sobą tę książkę do obozu, gdyż wśród obrazków z różnych stron Polski były tam bardzo ładne fotografje z Zagórza. Miała zresztą zamiar darować ją do bibljoteki drużyny „Jaskółek“ dla najmłodszych. Teraz jednak zmieniła zamiar: zobowiązała się dać później inną książkę do bibljoteki, tę zaś chciała darować swym nowym znajomym, aby w ten sposób spełniło się pragnienie Zośki. Aby jednak dar pozostał bezimienny i tajemniczy, postanowiły książkę podrzucić w grocie.
Wnet zabrano się do roboty. Książka została zawinięta w papier i włożona do drewnianego pudełka.
Na pudełku Jagoda umieściła napis: „Dla Zośki Sulejanki“.
Jagoda podjęła się dostarczyć książkę na miejsce.
Wybrała się nazajutrz o świcie, tak bowiem sobie obliczała czas, aby zdążyć z umieszczeniem książki, zanim dzieci nadejdą na pastwisko.
Ranek był przecudny. W dolinie włóczyły się jeszcze mgły. Wierzchołki świerków rysowały się z niewysłowioną czystością na tle różowego nieba, — lecz dołem roztapiały się w błękitnawych tumanach. Jagoda, idąc równym, sprężystym krokiem, strącała z mchów białą rosę. Doszedłszy do kapliczki, przyspieszyła kroku. Stąd szło się w dół ścieżką bardziej wydeptaną.
Wreszcie drzewa się rozstąpiły.
— Pastwisko — szepnęła Jagoda.
Zatrzymała się i wyjrzała ostrożnie: nie było nikogo.
Wtedy pospiesznie odchyliła gałęzie dzikiej róży i wślizgnęła się do groty.
— Tu, naturalnie — szepnęła sobie, zatrzymując się przy ścianie z napisem.
Wyjęła ze skórzanej pochwy przywieszoną do boku krótką łopatkę i zaczęła kopać. Spieszyła się bardzo i coraz to nadsłuchiwała. Niegłęboki dół był wkrótce gotów. Jagoda włożyła weń skrzyneczkę, zasypała, udeptała dokładnie ziemię. Następnie w miejscu tem zatknęła duży kawał białej tektury; na niej widniał wyraźny napis dużemi, drukowanemi literami:
KOP TUTAJ.
Wykonawszy to, Jagoda spiesznie opuściła grotę i ukryła się w lesie, oczekując, co będzie dalej.
Niedługo czekała. Wkrótce na drodze ukazały się dzieci, prowadzące łaciatą kózkę na powrozie. Jagoda widziała, jak przywiązały kózkę, a potem zasiadły w trawie, przyglądając się jaszczurkom i nie zdradzając chęci odwiedzenia groty. Jagoda wyczekiwała niecierpliwie.
Nareszcie!... Oto Zośka wstaje i idzie ku grocie. A w chwilę potem głośny okrzyk!... Zośka wypada z groty, wołając Adamka. Oboje zniknęli w otworze. Wychodzą. Teraz Zośka zasiadła u wejścia pod krzakiem dzikiej róży, a Jadamek co sił w nogach pędzi ku domowi. Zośka woła coś jeszcze za nim, ale Jagoda nie rozróżnia słów.
— No, mniejsza o to, — mówi sobie — sprawa załatwiona, trzeba wracać!
Rzeczywiście trzeba było wracać. Tego dnia przecie miało się odbyć owo sławne przedstawienie, a potem, o zmroku, druga jego część: tańce i śpiewy przy ognisku; biletów sprzedano mnóstwo, dochód był pewny. Chora koleżanka dostanie pieniądze na leczenie się, a i bibljoteka drużyny także się pewnie wzbogaci.
W obozie wrzały ostatnie przygotowania. Gromadzono chróst na ognisko, przepowiadano sobie role. Irka i Hela wprawiały się jeszcze w swój zbójnicki taniec, ustawiano przyniesione ze szkoły ławki i pożyczone, gdzie się dało krzesełka. Drużynowa Hanka wyznaczała harcerki, które miały pełnić role gospodyń. Kilka dziewczynek umieszczało przy drodze z Zagórza na drzewach napisy, wskazujące gościom kierunek, w którym iść należy, aby znaleźć się w obozie, inne zawieszały różnokolorowe lampjony na drutach, przeciągniętych od świerczka do świerczka. Naturalnie tam tylko, gdzie drzewka stały odosobnione i zapalanie lampjonów nie groziło pożarem.
Do godziny czwartej wszystko było gotowe. Przedstawienie miało się rozpocząć o piątej, ale już wcześniej tłumy ludzi zaczęły napływać na polanę. Barwnie ubrane panie, eleganccy panowie, całe rodziny z dziećmi, rozglądającemi się ciekawie dokoła w oczekiwaniu zapowiedzianych cudów. Przybyli też harcerze z odległego o kilkanaście kilometrów obozu na Bukowcu oraz żeńska drużyna „Saren“, która bawiła właśnie na wycieczce w Zagórzu.
Cały ten tłum, wesoły i ożywiony, zdążał drogą wśród lasu na zieloną polanę, gdzie na wzgórzu wszystkiemi barwami tęczy jaśniał w słońcu domek z pierników.

A tymczasem w Cisowem zaszły nieprzewidziane przez Jagodę zdarzenia.
Znalazłszy w grocie tabliczkę z napisem i odczytawszy ją, Zośka sama pozostała na straży, aby nikt obcy nie dostał się do groty, Jadamka zaś posłała do domu po łopatę.
Malec biegł, ile mu tylko sił starczyło. Wpadł do izby, jak wichura. Andrzej Suleja siedział na ławie i naprawiał stare kierpce. Co z jednej strony zeszyje, to z drugiej się rozlezą: bieda, trzaby nowe kupić, cóż, kiedy niema za co...
Zdyszany Jadamek dopadł ojcowskich kolan, wołając:
— Tatusiu! Niech nam tatuś dadzom łopatę, bo tam jest cosi zakopane!...
— Gdzie?... Co pleciesz?
— A tam, w nasej jamie!
Suleja roześmiał się pobłażliwie.
— Cóz to znów za śpas?... Wczoraj wam wróżka podarowała pierniki, dziś znowu coś nowego!
Jadamek pomyślał sobie, że ojciec nie przejął się darem wróżki, jak należało, to i teraz niewiele sobie robi z jadamkowego poselstwa. Ale nie zrażał się wcale.
— Zośka tam siedzi, a jaz przyleciał po łopatę, tatusiu.
Suleja podniósł się z ławy. Niewątpliwie, coś w tem było. Jadamkowe gadanie, wiadomo, bajki dziecinne, ale Zośka przecie dziewuszka spora już i rozsądna. Trzaby samemu pójść obaczyć...
Wziął łopatę i wyszedł z Jadamkiem.
Chłopaczek dreptał obok, starając się dorównać dużym krokom ojcowym. Wkrótce doszli do pastwiska, gdzie kraśniała zdala koło krzaku dzikiej róży czerwona chusteczka strażującej nieruchomo Zośki.
Suleja dostał się do wnętrza groty, przyjrzał się kartce tektury, zatkniętej w ziemię, i zastanowił się chwilę.
— Ani chybi, tylko któreś dzieciaki wypatrzyły, że ku tej dziurze chodzicie i zakopały tu coś na śpas. Kopcie, kopcie, to się dokopiecie... Zdechliny jakiej, albo garści kamieni, hej...
Ale Zośka nie ustępowała.
— Tatusiu złocisty, ja sama pokopię, ino mi łopatę ostawcie!...
Ale Sulei żal się zrobiło chudziutkich rąk dziecka. Popatrzył na nie, a potem wziął łopatę i sam zaczął kopać. Po chwili ukazała się skrzyneczka.
Suleja wydobył pudełko zdziwiony, obejrzał, a że umiał czytać, więc odczytał głośno napis na wierzchu. Dzieci krzyknęły radośnie i zaczęły rozwijać paczkę.
— Książka!... Jakież to śliczności!... i to dla nas!... — wołała Zośka.
Rozjaśniła się i twarz Sulei. Przywykł w ciągu życia do złych i niepomyślnych wydarzeń, to też ucieszył się z tej odrobiny radości, którą ktoś nieznajomy sprawił jego dzieciom. Rzetelnie im się należała, im, co nie znały nic, oprócz biedy na tym świecie!
— Kiedy tak — zażartował wesoło — to obaczmyż, czy i dla mnie starego ta wasza wróżka czego tu nie zakopała.
I śmiejąc się, zagłębił łopatę w rozkopany dół. Wyrzucił kilka łopat ziemi. Nagle łopata szczęknęła o coś twardego.
Suleja się roześmiał:
— Widzicie!... Dla mnie to już jeno kamień. Na naszem polu też ich przecie niemało w darze leży. Taka już dola!... Patrzajcie!...
Pochylił
się i sięgnął w dół, by wydobyć kamień. Ale to nie był kamień: ręka jego namacała coś gładkiego, chłodnego, co się nie dało wyjąć. Zaciekawiony, ujął znów łopatę i zaczął odrzucać ziemię.
Tak, coś tam było na dnie: płaskie, twarde, duże. Odkopywał i odkopywał boki, aż wreszcie — jest krawędź... Suleja patrzy i oczom nie wierzy: skrzynia... Drzewo zczerniałe, płatami żelaza okute.
Stuknął mocno łopatą, a to drzewo spróchniałe się sypie, a po przez szpary... Wielki Boże!... nie sen-że to? nie zwid?... Nie bajka dziecinna?... Przez szpary sypią się krążki, ciemne, żółtawe i siwe...
Ukląkł, sięgnął dłonią, podniósł ku światłu: stare, złote dukaty i białe talary leżały na jego spracowanej dłoni. Węgierskie dukaty z Matką Boską i ze świętym Jerzym, polskie srebrniki z królem Sasem i te talary austrjackie z cesarką Tereską.
Patrzył Suleja, patrzały osłupiałe dzieci i milczeli wszyscy troje. Wreszcie ojciec pierwszy się opamiętał.
— Skarb... — szepnął — zbójnickie dobro...
I ukląkł, a za nim Zośka i Jadamek.
— Podziękujcie Bogu, dzieci — rzekł. — Już się nie zawali ojcowa chałupa, a wy nie będziecie głodem mrzeć, i uczyć się będziecie mogły.
Gdy po chwili, ochłonąwszy ze wzruszenia, chcieli wydobyć skrzynię, okazało się to niemożliwem do wykonania: drewniane boki całkiem się rozpadły. Trzeba więc było pomyśleć o przeniesieniu do domu całej zawartości. Więc Zośka co tchu pobiegła do domu po worek; ojciec nakazał jej, aby nikomu nic o znalezieniu skarbu nie mówiła.
Sam tymczasem zaczął wypróżniać skrzynię. Była ona spora: leżały w niej pieniądze srebrne i złote w rozsypujących się ze starości, skórzanych woreczkach. Było też kilkanaście różnych pierścieni i łańcuch.
— Zbójnicki skarb — szeptał w zamyśleniu Suleja, który niejedno o zbójnikach słyszał od ojca i dziada. — Te pierścienie i łańcuch dam księdzu proboszczowi, niech je sprzeda, a pieniądze weźmie na odnowienie naszego kościołka. Jeśli jest krzywda ludzka na tych drogocennościach, to niechże ją zmaże ten dobry cel... I zapytam, czy mam prawo zachować sobie te pieniądze... Ale chyba, że tak! Na swoim gruncie znalezione, Bóg mi je chyba zesłał w ciężkiej potrzebie!...
Zośka z workiem powróciła, ale z przeniesieniem pieniędzy zaczekali do zmroku. Suleja kazał sobie przynieść kawałek chleba z chaty i nie odchodził od skarbu. Jadamka zatrzymał też przy sobie, aby dzieciak nie wygadał się przed kim.
— Proboszczowi powiem, a inni niech sobie myślą, co chcą, gdy obaczą, że dzieciaki w całem odzieniu chodzą.
Wyczekał, aż mgłą zasnuła się dolina, a jasne gwiazdy pojawiły się na coraz bardziej ciemniejącem niebie. Wówczas zabrali napełniony worek i zanieśli go do chaty. A gdy jeszcze wraz z matką obejrzeli wszystko przy świetle swej malutkiej lampki, jakaż radość zapanowała w starej chacie Sulejów.
— Zośta — szeptał siostrze do ucha Jadamek — jak ty myślisz, cy to tez od wrózty?...

Właśnie o tej porze w obozie harcerskim przedstawienie miało się ku końcowi. Na polanie zapłonęło ognisko. Wysoko buchał ogromny płomień, a szafirowy dym snuł się jeszcze wyżej, ponad smreki, ku błyszczącym gwiazdom.
Od ogniska płynęła pieśń o Janosiku.
Świeży, młody głos śpiewał:
— Ej, moi pankowie, pytam was pierwszy raz:
Ej, dajciez mi ten opasek opasać jeszcze raz!...
A chór podchwytuje:
— Oni mu nie dali, bo się go bojali,
Ej, oni mu tego pasa opasać nie dali...
A potem:
— Ej, moi pankowie, pytam was drugi raz:
Ej, dajciez mi ciupazeckę do ruczki jeszcze raz!...
A chór na to:
— Oni mu nie dali, bo sie go bojali,
Ej, oni mu tej ciupazki do ruczki nie dali...
I wreszcie:
— Ej, moi pankowie, pytam was trzeci raz:
Ej, dajciez mi zbójnickiego zatańczyć jeszcze raz!
Dopiero wtedy chór się zgadza:
— I oni mu dali, bo się nie bojali,
Ej, pod buckiem zbójnickiego zatańczyć mu dali...
Tu śpiew milknie nagle. Zato odzywa się muzyka, grająca „Zbójnickiego“. Muzykanci w góralskich ubiorach występują przed ognisko. Jest ich trzech, mają gęśliki, kobzę i bębenek.
Poza ogniskiem, w pełnem jego świetle ukazuje się góral, ubrany po zbójnicku, w wysokim kołpaku, z ciupagą w ręce, z pistoletami za szerokim pasem. Po bokach o krok od niego stają dwaj podobnie ubrani.
Muzykanci grają, zbójnik rozpoczyna swój taniec. Tańczy lekko, zwinnie, zuchwale, jak na zbójnika przystało. Podskakuje wysoko, jakby ulatywał w górę, spada na ziemię cichutko, jakby ją tylko muskał obutemi w kierpce stopami. Dwaj towarzysze przyklaskują mu z boku do taktu.
Nagle muzyka milknie. I tańczący jednocześnie nieruchomieje, jakgdyby skamieniał w tanecznym ruchu ze wzniesioną w ręce ciupagą.
Zastygli trzej grajkowie z gęślikami, kobzą i bębenkiem.
Znieruchomieli dwaj zbójnicy ze złożonemi do oklasku dłońmi.
Tylko płomień ogniska faluje długiemi kędziorami, oświetlając żywy obraz.
Tymczasem zapalono ognie sztuczne. Buchnęło światło różowe, zielone, modre...
Grzmot oklasków nagrodził grających.
Tak się skończyło przedstawienie w obozie harcerskim „Jaskółek“.

Nazajutrz od rana już wielki ruch wrzał w obozie. Rozbierano domek, zwijano namioty, wyjmowano kołki z ziemi, wyrównywano doły, rozbierano kuchnię polową, usuwano ślady wczorajszego przedstawienia.
Był to bowiem ostatni już dzień pobytu drużyny „Jaskółek“ na polanie pod lasem. Wakacje się skończyły, trzeba było wracać do miasta, do szkół, gdzie za kilka dni rozpoczynały się lekcje.
Dziewczynki z żalem żegnały las i góry, ale żal ten łagodziło mnóstwo przyjemnych wspomnień i zadowolenie z dobrze spełnionego zadania.
Nie żal trudu i kłopotów, skoro przedstawienie tak się powiodło!...
Po południu cisza zapanowała na gwarnej niedawno polanie. Tylko las szumiał, jak dawniej, ptaki śpiewały, strumień szemrał wśród zielonej murawy. Umilkły tylko wesołe głosy dziewczęce: drużyna „Jaskółek“ opuściła już swe obozowisko.
Słońce zniżało się ku zachodowi, gdy z lasu na polanę wysunął się tęgi chłopak, z kijem w ręku i zawiniątkiem pod pachą.
Był to Marcin Stolarczyk. Już od dwu dni planował sobie tę wyprawę. Nasłuchał się od siostry cudów o piernikowym domku, o którym jej opowiedzieli Zośka i Jadamek. Wiedział także o piernikach i słodyczach, które się dostały „tym dziadom“.
— No, jeśli oni dostali, to ja wezmę sobie!...
Wypytał się nieznacznie o drogę, zapamiętał sobie kapliczkę na zboczu i ten obdarty z kory, złamany buk, który miał być koło samego piernikowego domku. Zabrał ze sobą kij!... łatwiej mu będzie postrącać te pierniki, które są wysoko, na dachu. I worek też przyniósł, żeby sobie to wszystko zapakować.
— No, to już chyba tutaj!
Rozgląda się Marcinek: wszystko jest, jak trzeba. I las i polana... Ot, tutaj stoi buk, odarty z kory, strzaskany od pioruna...
Tylko, gdzież jest domek z pierników?...
Niema go.
Wydeptana trawa, ślad dużego ogniska — oto wszystko, co znalazł Marcinek.
Długo jeszcze rozglądał się i chodził po polanie, nie chcąc wierzyć własnym oczom. Ale domek się nie zjawił!... Zły i zawiedziony, cisnął Marcinek swój kij o ziemię i, jak niepyszny, zawrócił w stronę Cisowego. Po drodze, gdy zaczęło się ściemniać, zabłądził, dostał się na jakieś kamieniste zbocze, gdzie droga nie była wprawdzie niebezpieczna, ale niewygodna bardzo. To też późnym wieczorem dopiero potłuczony i podrapany o gałęzie przyszedł Marcin do chaty, nie pochwalił się nikomu, gdzie chodził. I nie mógł też nikogo się spytać, gdzie się podział domek z pierników?...
Myślał nad tem dużo, ale nic nie wymyślił. Dopiero rozjaśniło mu się w głowie, gdy po jakimś czasie dziwnie się jakoś powodzić zaczęło Andrzejowi Sulei.
— Widzicie no — myślał sobie z zawiścią — i gruntu sobie dokupił, i chałupę nowym dachem pokrył, i owiec więcej chowa teraz, niż mój tata... prawdziwy gazda zrobił się z niego... A od czego się zaczęło?... Od wróżki. Wróżka przyniosła im szczęście i tyle. A mnie, mnie nawet swój domek schowała, żebym ani nie oblizał jednego piernika — dodał z urazą.
Tej jesieni Zośka Sulejanka zaczęła chodzić do szkoły. I zima nie będzie jej straszna, skoro ma się w co odziać i obuć. Układała sobie w myślach, że, gdy szkołę powszechną ukończy, to pójdzie do seminarjum i będzie się uczyła na nauczycielkę. Tak już sobie postanowiła.
Następnego roku, z początkiem wakacyj znów polana pod lasem rozebrzmiała radosnym gwarem. To powróciła w znajome strony drużyna „Jaskółek“.
Dziewczęta cieszyły się, witając znów kochany bór świerkowy, i strumyk, i buk, strzaskany piorunem.
Ale największa radość czekała je w Cisowem, dokąd się pewnego dnia wybrały, aby zwiedzić grotę, znaną z opowiadania Jagody. Odwiedziły bowiem wtedy chatę Andrzeja Sulei i dowiedziały się, jakie to szczęście i dobytek wniósł pod ten dach dziwnem zrządzeniem losu ich bezimienny dar.

KONIEC.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Zofia Plewińska-Smidowiczowa.