Dante (Jellenta)/Rozdział I/I

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Cezary Jellenta
Tytuł Dante
Wydawca Księgarnia F. Hoesicka
Data wyd. 1922
Druk P. Laskauera i W. Babickiego
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

I.

Więc ten wydatny, raczej garbaty niż orli nos, wystający podbródek starego mnicha lub kobiety to profil Danta? Więc to jego maska — ta twarz zastygła z oczami zamkniętemi, o policzkach zapadłych, bez śladu zarostu? Spotykasz jedno i drugie na każdej piędzi ziemi włoskiej, w starych rękopisach, na placach publicznych, w muzeach marmurów i bronzów.
Głowa, przeważnie stara, z duszą, by się tak wyrazić, patrzącą w dół, z nakryciem, które na nas, ludzi innego obyczaju, sprawia wrażenie czepca wyzierającego z pod mycki. Czasem zdobi ją wieniec wawrzynowy i każe domyślać się, że to wieszcz; częściej jeszcze zawiędłością swoją nasuwa podejrzenie, że to sterany w pracy nad pergaminami mędrzec; prawie zawsze trąci typem średniowiecznego ascety. To ma być Dante, największy poeta kraju poetów? Ta sucha teologiczna postać? Więc w niej miała żyć nieskończona miłość, oszałamiająca fantazya, wizye tkliwe i poetyczne, rycerska dzielność i wytrwałość trubadura? Wierzę, że Dante, — jeśli takim ma być jego portret, — był raczej posępnem, wodnistem widmem z Piekieł, które właśnie przypadkiem na świat ludzki wyjrzało, nie człowiekiem, który w państwie szatana był tylko gościem.
Ale szukajmy dobrze, i to nie śród książek i rysunków po salonach, bo tu nieraz ci podadzą za Danta parodyę Tassa lub jakiego pustelnika, jakgdyby w zamiarze odstraszenia cię od znajomości z autorem najwznioślejszego poematu świata. Tu jest on tylko zasuszoną mumią, której się należy cześć i wszelkie poważne a chłodne uczucie. Potrzeba wrócić na ziemię, która go wydała, do Florencyi, a okaże się, że surowy mędrzec nie przyszedł na świat, jakbyś mniemał, z ciężarem pięćdziesięciu lat na plecach, — że go znano i zapamiętano młodym i świeżym, poetycznym i natchnionym. Tam ludzie umieją go sobie wyobrażać duchem gwałtownym i burzliwym, jak przystało na wieszcza i proroka, którego popioły jeszcze niedawno, bo za ojców naszych, uważane były przez niektóre rządy za cel pielgrzymki nieprawomyślnych. Na grób Danta iść do Rawenny znaczyło przecie kłaść wieńce na mogiłach wrogów religii i państwa.
Jakoż gdy staniemy na placu kościoła Santa Croce, tego panteonu Florencyi, inaczej już przedstawi się nam wielki poeta. W okazałym posągu pojął go Ricci silnie i głęboko. Ten potężny człowiek w todze poety pielgrzyma ma wprawdzie zwykły znany profil i wydatny nos, ale zarazem młodość, energię, straszną gorycz pogardy i siłę. To już nie wyschły i zbiedzony pracownik klasztorów, ale dumny, chociaż cierpki, władzca duchów. Posiada życie, sprężystość postawy i ruchu, słowem, to piękno zewnętrzne, fizyczne, które potomność tak uwzięła się z postaci jego usuwać, pewnie, ażeby podnieść jego wielkość i uduchowienie. Ale zato chwyta za serce i wzrusza jakgdyby nowoczesnym jakimś nastrojem inny obraz, choć niemniej stary i naiwny. To obraz, którego autorem jest Domenico di Francesco zwany Michelino, w Katedrze Florenckiej. Poeta jakgdyby zatrzymał się w przechadzce po rodzinnym grodzie. Stoi oto przed nami zadumany, melancholijny i poetyczny; dokoła Florencya i sławne jej gmachy i baszty: cudowna wieża Palazzo Vecchio — siedlisko Signorii, kopuła katedry. Na nie wszystkie, rzekłbyś, spływa i sobą wypełnia sam jeden ich syn, chluba i chwała. Wzajem do siebie należą i tworzą jednę wielką całość, wzniosłą spójnię, w której jeden jedyny człowiek wyrównywa ogromowi i sławie najsławniejszego z miast. Jest on też na obrazie w rzeczy samej — skutkiem szczęśliwego i jakby umyślnego błędu perspektywy — tego samego wzrostu, co otaczające go gmachy i widniejąca na dalszym terrenie niebotyczna piramida scen piekielnych katuszy. Cały obraz, mimo swą naiwność, tchnie nieskończonością. Jakieś tęcze i kręgi kosmiczne stanowią aureolę całości, a sam poeta trzyma w lewej dłoni niejako symbol wiekuistości — Pismo Święte, pouczająco odwrócone do widza tekstem.
Oczywiście, tem poetyczniej i piękniej wygląda postać Danta, im później się zrodziła. Za życia niepodobna było, aby powstały wizerunki równie wyrazem swym pełne i bogate, jak bogatą była ta du[sza][1].
Wszystkie te wizerunki powstały po śmierci poety, kiedy wrócił już do łask ojczyzny. Gdy powołana przezeń do nowego życia poezya i literatura Włoch i całego świata, zrozumiała kogo w nim straciła, zaczęto ocalać z mgieł niebytu rysy, które się w nim rozpłynęły. Z tego wszystkiego został ów znamienny i niezapomniany profil ascety, którego jednostronny wyraz rodzi w nas jakiś głód uzupełnień treści żywszej, cieplejszej bujniejszej. Wątpliwość i niepewność — oto główna cecha każdego portretu Danta. Niech mi wolno będzie powiedzieć, że mnie osobiście najwięcej prawdziwem i stosunkowo najpiękniejszem wydaje się popiersie z bronzu w Muzeum Neapolitańskiem, rozpowszechnione w niezłych odlewach po całem mieście.
I tu twarz poety jest stara, zmarszczkami poorana, zwłaszcza dokoła ust, które tchną strasznem zgorzknieniem i czemś blizkiem apatyi i pogardliwości. Oczy patrzą wyniośle, jakgdyby chciały trzymać każdego zdaleka. Jest to głowa nawet w sensie duchowym spiżowa, zdecydowana w sobie, i znać, że na jej wyraz złożyło się lat kilkadziesiąt przeżuwania podłości, a zwłaszcza małości, ludzkiej.
Żaden z tych portretów nie był prawdopodobnie wykonany za życia poety; wykazało to ścisłe badanie stylów i epok w sztuce włoskiej i zestawienie nader mozolne i do dziś dnia nie zakończone — wszelkich danych chronologicznych. Najbliższem jest prawdy, że powstały one drogą naśladownictwa i stanowiły kopie wizerunku autentycznego, pędzla Tadeusza Gaddi. Oryginał już nie istnieje; zniszczył go nieszczęśliwym wypadkiem przy restauracyi kościoła Santa Croce ten sam Vasari, słynny biograf artystów włoskich, któremu zawdzięczamy najważniejsze wskazówki w kwestyi portretów Danta. Do rzędu tych kopii lub naśladownictw należy też zapewne i tak zwana maska pośmiertna Danta, już w wyrazie swym uboższa. Bliższe badania archeologów, anatomów i artystów wykazały, że nie było to zdjęcie pośmiertne rzeczywiste.[2]
Gaddi znał, oczywiście, poetę w jego latach starszych, dlatego światu znany jest Dante jako człowiek nie młody, sterany. Lecz jak wyglądał on za młodu i w kwiecie sił swych?
Ciekawym tych rysów boskiego wieszcza nie dawał spać Vasari, który z powodu Giotta mówi: «Dziś jeszcze można widzieć w pałacu podesty we Florencji Danta Alighierego, współcześnika i wielkiego przyjaciela Giotta i nie mniej sławnego poetę.»[3] Ale tego skarbu odnaleść nie było sposobu. Dopiero w r. 1840 grono Anglików, czcicieli Danta, uprosiło Florencyę o pozwolenie zajęcia się poszukiwaniami pod kierunkiem malarza Kirkupa w komnacie, która była niegdyś kaplicą, a potem zamienioną została na więzienie. Zarząd miasta się zgodził, ale dał ze swej strony kuratora. Łatwo sobie wyobrazić radość całego artystycznego świata, gdy w rzeczy samej udało się odnaleść pod tynkiem i wapnem wielki fresk Giotta. A choć kurator włoski, chcąc mieć także zasługę w tem wielkiem odkryciu, sfuszerował odnowienie w sposób bezecny, udało się przedtem jeszcze Kirkupowi zdjąć parę kolorowanych kopii. Stały się one odtąd relikwią dla całego państwa poezyi, tem bardziej, że stanowią przecie skojarzone objawienie dwu wielkich i przyrodnich geniuszów: poety i malarza. Na fresku tym, przedstawiającym piekło wraz z dyabłem, smokami i różnemi potworami, a także niebo Zbawiciela, Dante stoi w grupie, która ma zapewne wyobrażać pojednanie Gwelfów z Gibelinami. Jest on tam młodzieńcem, może dwudziestoletnim, z wyczuwalnem tchnieniem idealizmu i szlachetnego rodu. Wygląda jak student, jak młodzian, którego wprowadzono do koła mędrców, ażeby się im przysłuchiwał. Profil ten posiada czystość i szlachetność linii, brwi subtelne jak u dziewczęcia, czoło bardzo wysokie, nos orli, podbródek zapowiada przyszłą swą wydatność. Na głowie ma beret fałdzisto spadający na plecy, na sobie płaszcz z wywiniętemi na przodzie klapami, pod lewą pachą księgi, w prawej ręce gałązkę z trzema granatami. Jest to piękny skończony w sobie obraz, jeno lewe oko wraz z częścią policzka zostało przez niefortunnego Włocha zepsute.
Takim bezwątpienia mógł być Dante w epoce miłości dla Beatryczy i wtedy, gdy zaczynał ślepić oczy nad księgami. Takim też przedstawiają go wszyscy, którzy pragną podznaczyć w obliczu poety — poezyę i młodość raczej, niż rozum statysty i starość. Śród portretów zebranych przez ojca Bertier, pobożnego czciciela Danta, znajduję jeden przypisywany Rafaelowi. To kompletna panienka, nieśmiała, marzycielska, ale poetyczna — rysy ma jednak wydatne i charakterystyczne; pozwalają one wierzyć, że kiedyś rozwiną się w ów wydatny, jedyny na świecie profil, który uwiecznili naśladowcy Gaddiego.
Czyż to nie dziwna, że wszystkie te podobizny, zarówno Danta - starego, jak Danta - młodzieńca mają w sobie — das Ewigweibliche? Co więcej, na miniaturze, zdobiącej t. zw. «Codex Palatino 320,» a wyobrażającej poetę w średnich latach, jest on tak dalece — kobietą, że chce się podejrzewać jakąś pomyłkę. Zapewne dużo przyczynia się do tego wrażenia strój głowy, ale niewątpliwie i sama twarz mimo całą domieszkę orlego pierwiastku zawiera coś niewieściego. Musi to przecie mieć swą przyczynę głębiej: w duchowym ustroju wieszcza. Gdy zaś usiłuję z tych rysów odtworzyć oblicze duchowe, niepodobna mi oprzeć się podszeptowi, że ta dusza, choć nieraz pozornie groźna, pływała jakoby w subtelnym eterze liryki i czułostkowości. Płakała ona dużo i często, czy to w życiu prawdziwem, czy poza ziemią, w widzeniach piekła i nieba. Wierzę, że duch poety nieraz słaniał się i padał z bólu, współczucia, z tęsknoty, z pragnienia, i o wielu takich omdleniach opowiada. Wierzę natchnionym słowom canzony, w której mówi do śmierci: «Ty widzisz, jak rozpływają się we łzach oczy moje» i wierzę spowiedzi, która po śmierci kochanki łka: «gdy już oczy moje tyle wypłakały, że zmęczone nie miały sił wylewać mej boleści, przyszło mi na myśl wynurzyć ją w żałosnych rymach» (Vita nuova, 32).
Mają też pewnie racyę ci, co domyślają się, że musiano go więcej bać się niż kochać. Ale gdy kto twierdzi, że nietylko w życiu Danta, lecz i w pismach jego dostrzega brak ciepła i serdeczności — to znowu trudno oprzeć się westchnieniu, że tylu ludzi czytało Boską komedyę i Nowe życie i nawet wielokrotnie, a tak mało znalazło się między nimi czujących. Nie wiem czy można napotkać w poezyi bardziej tkliwe akcenta dobroci i sympatyi, czci i litości serdecznej, niż te wszystkie, z któremi zwraca się Dante bądź do drogiej postaci Beatryczy, gdy żyła jeszcze, bądź do przyjaciół swych, współszermierzów, współmęczenników, których spotyka w państwie wieczności. Zobaczymy dalej — że ta jego cecha jest jednym z głównych czynników jego niespożytego piękna[4].
Trudno wysłowić, ile razy poeta mówi o swej miłości, jak wiele kocha, jak bezustannie tęskni i pragnie i jak wszystko drogie i uwielbione przedstawia sobie pod postacią kobiety. Stąd się wzięły właśnie owe nieskończone nieporozumienia i niepewność: gdzie jest allegorya, a gdzie kobieta z krwi i ciała. W duszy Danta, oczywiście, snuły się wciąż obrazy niewieście, wszelkie obcowanie duchowe było miłością (wielki utwór Uczta lub Biesiada, zawierający całokształt jego myśli filozoficznej — nazywa się Convivio amoroso), — wolno więc przypuszczać, że i wszelki erotyzm ziemski był dlań nawzajem obcowaniem duchowem i że jako taki był mu chlebem powszednim. Tak jest, Dante niewątpliwie palił liczne ofiary na ołtarzu miłości zmysłowej. I żadne dowodzenie prawdy tej nie obali. Prawie wszyscy, co się weń wczytali bliżej, a zwłaszcza wszyscy rozumiejący prawa organizacyj poetyckich, pogląd ten podzielają. Powiedziałbym, iż dwa rodzaje wrażeń dają temu mniemaniu siłę trudną do zachwiania.
Mimo całą, nieraz proroczą, powagę swych pieśni, Dante ilekroć poruszy temat miłości, śpiewa jak łaknący i wiecznie wrażliwy jej wyznawca. Jest jakaś siła suggestyjna w pokutujących cieniach Paola Malatesty i Franczeski Rimini, gdy opowiadają:

W ciągu czytania nieraz oczy nasze
Zbiegły się z sobą i twarze pobladły...
Zgubił nas w końcu jeden ustęp mały:
Gdyśmy czytali, jak uśmiech rozkoszy
Stłumił całunkiem kochanek namiętny, —
Ten, co bodajby nigdy mnie nie rzucił,
Usta me cały ucałował drżący...
Księga i pisarz Galeotem były...
Jużeśmy w dniu tym dalej nie czytali!...
(Piekło p. V).


Nie brak nawet domysłów, że tak gwałtowny ból poety na opowieść o miłosnej zbrodni tłómaczy się zgryzotą własnego sumienia, w którem oddźwięknął nagle znajomy akord i zamajaczyła postać żony brata... A wiersze miłosne Danta? Dyszą one wprost żądzą, namiętnością, łaknieniem — i bólem przeświadczenia, jak niebezpiecznie jest patrzeć na przepych «jej młodego ciała.» Powtóre też, sam wieszcz nie ukrywa tak bardzo swych światowych przewinień. Ze znaczących, a bodaj rozmyślnie przejrzystych, półsłówek widać, że miał on nawet głośnych towarzyszów przygód i swawoli miłosnej — zwłaszcza zaś jednego, który się nazywał Forese Donati. Spotkawszy go w Piekle, przypomniał sobie i własne swoje ciężkie «przeciw Bogu grzechy», jakby powiedział inny wielki poeta. Za życia wymienili oni z sobą kilka sonetów, mglistych i pełnych jakichś alluzyi, które wielu uważa — i zdaje się, że z bezwarunkową słusznością — za żartobliwe wspomnienia wesołych i bardziej niż swobodnych chwil, razem spędzonych.
Jego zaś proste i otwarte w tej mierze wyznania to najpiękniejsze perły poezyi i najgłośniejsze, najdźwięczniejsze akordy w całej muzyce Komedyi. W tem biczowaniu siebie, które opiewają pieśni końca Czyśćca, w tem «oniemieniu wstydem» co jest przyczyną i racyą? Beatrycze mówi do litościwych istot, które się ujęły za poetą:[5] Lecz skoro tylko stanęłam na progu drugiego wieku i zmieniłam życie — On mnie odbieżał i oddał się innym... Na nic się nie zdało, że mu wybłagałam natchnienia, że go starałam się niemi, we śnie i różnie, przywołać ku sobie. Mało dbał o nie i tak upadł nizko, że wszelkie środki ku zbawieniu jego już wyczerpałam».
Dlaczego ludzie zakrywają oczy na to światło charakterystyki, które bije z każdego słowa poety? Ach, Dante ma żarliwych swej cnoty obrońców: gdybyż tylko chcieli i umieli czytać jego miłosne pieśni! Wtedy uderzyłyby ich jeszcze inne symptomata. Oto musieliby się zdziwić tem, że nawet piętnując i karząc zbrodnię zmysłów, poeta zdradza zbyt dokładną jej znajomość. Szczerość jego oburzeń na wyuzdanie stoi tak wysoko, że byłoby śmiesznem odmawiać jej miana prawie świątobliwej, a jednak został w niej ślad pyłu ziemi — coś niepochwytnego, co wypływa z nazbyt częstego do tych grzechów powrotu. Tak np. dla Juliusza Cezara, któremu przypomina, że go nazwano niegdyś «królową» — słowem kobietą, jest za mało surowym; lecz jakże nieubłaganym okazuje się dla jego zabójców, Brutusa i Kasyusza! Niewątpliwie, rozluźnione obyczaje «nierządnicy» Florencyi nastręczają sposobność częstej chłosty i raz po raz przyciągały ku sobie ironię poety, lecz same też składały się na zaczarowane koło, z którego i Dantemu trudno było się wydostać.
Może-by nawet owi obrońcy przyszli do przekonania, że całe arcydzieło jest tylko poetycką ekspiacyą obłędnych i stromych ścieżek zmysłowości.
Trzyma się więc dotąd niezachwianie to, co stary Boccaccio przekazał potomnym o znajomym, acz starszym o całe pokolenie, poecie: że zdolny był do wielkich w miłości wybryków. Namiętna a wzgardliwa opozycya niektórych (Scartazziniego głównie) nic a nic nie osłabia ogólnego głosu opinii, który do dzisiejszego dnia przetrwał i brzmi nawet coraz donośniej. Zyskał on nawet potwierdzenie teoretyczne w tej prawdzie nowoczesnej, że większość najwznioślejszych geniuszów grzeszyła bądź bujnością, bądź wyrafinowaniem miłosnem. Świat przestał się gorszyć; stał się bardziej wyrozumiałym i poniekąd nawet rozumie, że wielkie orgie erotyczne warunkują nieraz potężne wzloty uduchowienia i że śpiewaków rozkoszy i artystów miłości nie należy mieszać z zwyczajnymi rozpłodowymi i brutalnymi samcami. Wiedziano o tem u nas przed laty czterdziestu, a Korsak, pierwszy tłómacz polski Boskiej Komedyi, zupełnie współczuje jej twórcy: «Im więcej gdzie jest światła, cień bywa mocniejszy. Natura wielkich ludzi, odsłaniając nam ich słabą stronę, zdradza zarazem swoję skazę pierworodną, jakiej my wszyscy, wielcy i mali, zarówno jesteśmy podlegli.» Tak-eśmy odwykli, rzeczywiście, uważać Danta za człowieka, iż zapominamy o tem. Ale słuchając jego przeczystych hymnów do Matki Boskiej — w ostatniej pieśni Nieba, zapominamy jednocześnie, że ci bogowie, którym był podobny, których opieki i natchnienia wzywał nawet na progu raju, kędy przecie dla niewiernych miejsca wcale być nie może, mieszkali na Olimpie, i że cały będąc pod ich wpływem i cały przenikniony tchnieniem antycznego świata — całkiem naturalnie musiał iść za przykładem bogów... Kto wie, może nawet, jak oni, spuszczał niekiedy deszcz złoty, skoro, choć z domu zamożny, tyle długów narobił.
Z tym rysem — pewnej zniewieściałości — szło w parze roztkliwianie się nad sobą samym, artystyczny egotyzm, który również świat lubi mieszać z egoizmem, choć jest on po prostu wytworem nadmiernego wezbrania uczuć, zarówno bolesnych jak rozkosznych. Tyleż one mają wspólnego z samolubstwem, ile bujna miłość z grzechem. W Dantym skargi i skłonność do żalów nie osłabiły bólu wszechludzkiego: owszem, może go nawet spotęgowały. Tylko doktryner zbawia świat, mając, zamiast serca, kamienny grot; Prometeuszom sęp rozdziera wnętrzności i wyrywa skargi z rozbolałego łona.
Oto skąd się bierze rys niewieści w obliczu Danta: dużo z kobietami przestawał, kochał i tęsknił, a w tej miłości była pieszczota i miękkość. Dużo cierpiał i pragnął, a w tem pragnieniu było sieroctwo i opuszczenie. Lecz jak połączyć ten brak męztwa — jak mawiać zwykła powściągliwa przeciętność — z osławioną dumą i nieugiętym uporem? Bardzo łatwo. Trzeba tylko pamiętać, że duma i hart przekonań to co innego niż duma wieku dziewiętnastego, strojąca się w pozę Renégo, Korsarza, Lambra lub Araba, a która powstać mogła chyba tylko na tle nienawiści do mieszczaństwa i pospolitości, i walki z nadciągającą nawałą europejskich zbrodni XIX wieku. Natura włoska rozumiała najmiększą nawet i najłzawszą spowiedź serca — a płacząc bóle swoje — można było zakląć w słuchaczów całą Toskanię. Między Florencyą czasów Danta a każdą stolicą naszą dzisiejszą jest pewna różnica. Mógł też Dante bez uchybienia swej godności pisać do Florentczyków płomienną epistołę: «Narodzie mój, cóżem ci złego uczynił?», mógł «wystawiać na pokaz swoje rany przez los mu zadane we wszystkich ziemiach, gdzie mowa włoska rozbrzmiewa,» nie taić łez, któremi oblewał gorzki chleb wygnania. Nie uczyniłby tego ani Byron, ani Shelley, ani Wiktor Hugo, ani Heine: ci szyderstwem pokryliby może tęsknotę, ale jego potęga nic na tem nie cierpi, bo zawsze i wszędzie był sobą; nawet w przymierzach z partyami stoi po nad niemi, pogardliwy dla ich małostek i jaskrawych gałganów, sztandarami zwanych, a w swem dążeniu do ideału stoi niewzruszenie ponad światem całym.
Stało się zwyczajem — i słusznie — mówić o alma sdegnosa, duszy wzgardliwej, przezierającej z rysów Danta. Lecz jeśli gdzie wyraz ten występuje naprawdę i nie jest czczem złudzeniem, jak w szablonach zwykłych portretów, to w Dyspucie Rafaela. Tam, do Stanza della Segnatura w Watykanie, niechaj idzie kto chce zobaczyć prawdziwą potęgę umysłu. Wielki malarz sprostał wielkiemu poecie. Twarz Danta, żywa aż do nieprawdopodobieństwa, mówi do nas demoniczną satyrą. Lecz to nie uśmiech satyra, jeno wściekłe zadowolenie mędrca na widok czyjegoś zbłaźnienia się: to tryumf nadludka, który patrzy na nikczemność i karłowatość ludzi. W jego nasuniętych na oczy brwiach jest coś dziwnie drapieżnego, lwiego, w bystrym wzroku świdrująca krytyka, w zapadłej wardze górnej i kościstym, mocno wysuniętym naprzód podbródku — złośliwa zaciekłość i prawie zajadłość.
Zda się nam, że słyszymy zgrzyty sarkazmu:

Ciesz się, Florencyo! bo tak jesteś wielka,
Że ląd i morze objęłaś skrzydłami,
I w piekle imię twe szeroko słynie!
W ciżbie złodziejów pięciu twoich synów
Znalazłem także!
(Piekło XXVI).


Snać musiał być takim Dante w świeżej i otaczającej Rafaela tradycyi, bo sama treść malowidła nie usprawiedliwia bynajmniej podobnego nastroju; tam dysputy wcale niema, tylko hołd się składa chrześcijaństwu. Powiedziałbym nawet, że z tym w twarzy wyrazem mądrości nadzwyczajnej, ale czysto ziemskiej, nie licuje zgoła wieniec laurowy na głowie poety. Wawrzyn zwykle idzie w parze z bardziej niebiańskiem natchnieniem i uroczystością. Ale właśnie dla tego gałązka owa szczególnie unaocznia prawo Danta do chwały: mówi ona, że z laurem się rodził i nie rozstawał się z nim jako ze zwykłą, naturalną swą ozdobą.
Zwrócono też uwagę, że nie bez intencyi Rafael umieścił w blizkiem sąsiedztwie Danta — Savonarolę. Jest w rzeczy samej pewne pokrewieństwo między temi dwoma potężnymi duchami: są oni jednako zaciekli, fanatycznie odważni, z jednakiem zuchwalstwem wyzywają na bój całą demoralizacyę wieku i biorą się za bary z największymi mocarzami świata. Jeden zginął na stosie, drugi cudem ocalał od stosu, a gdym oglądał relikwie po wielkim kaznodziei w kościele Ś-go Marka we Florencyi, ambonę, skąd pioruny słów swych ciskał, zdało mi się, że obcuję z jakimś bliźniakiem Danta. Czy zresztą nie przypomina go, nie rysami wprawdzie, lecz rodzajem swej twarzy, owym zaokrąglonym krogulczym nosem i napastniczem płomiennem wejrzeniem, które, w chwili gdy nań patrzysz, wpada jak pochodnia w serce tłumu?
Lecz nie dajmy się unosić podobieństwom. Dante nietylko był duchem o świat cały szerszym, ale był i bardziej ziemskim. W jego zaciekłości dyszała i duma, i pycha, i przekonanie o własnej wielkości. Słynny kronikarz Villani opowiada, iż sąsiad jego «dla wielkiej swej uczoności był nieco zarozumiały i drażliwy i, jak w ogóle filozofowie, nie bardzo umiał obchodzić się z ludźmi nieuczonymi.» Współcześni może-by nazwali jego namiętność sławy i wybryki próżności jakim wyrazem ze słownika pigmejów, jak «indywidualista» lub coś podobnego. Było w nim właśnie tyle zarozumiałości, ażeby krótkowidze mogli prześlepić, że na dnie duszy nosił najwznioślejszą pokorę ucznia i dziecka. Buta i porywczość wobec głupich i tępych kojarzyła się tam cudownie z poczuciem maluczkości wobec ogromu wiekuistych bólów i zatraconych ludów. Choćby nawet nie posiadał słów ostrych jak włócznie, twardych jak groty, określeń spiżowych i obrazów jaskrawych jak łuny pożarne, choćby nawet nie miał całej tej «dantejskiej» potęgi i dosadności, już sama wszechlitość jego i zmieszanie własnych łez z łzami miliona potępieńców — wyjednałyby mu tę mitrę i koronę, którą go pod koniec swego przewodnictwa wieńczy Wergili. Boccaccio zarzuca mu żądzę zaszczytów i odznaczeń: domagał się hołdów i tytułów. Nie musiała jednak być ta ambicya z rzędu szkodliwych i żarłocznych chwastów, skoro tak pysznie się nad nie rozrósł kwiat idei i zbawicielsko-politycznych marzeń, w których ja poety milkło zupełnie. Cóż więc dziwnego, że się miał za wybranego, że w rozprawach filozoficznych nie znosił tępych przeciwników i zwykł był mawiać, iż wobec nich najlepszemi argumentami byłyby — sztylety. I cóż naturalniejszego, że duma jego była połechtaną, gdy kumoszki, pokazując go sobie, mówiły: «Oto człowiek, który ile razy zechce, może zstąpić do piekieł.» «W rzeczy samej, musi tak być, patrz jak mu się broda kędzierzawi i jaką ma osmaloną cerę: to oczywiście z ognia i dymu piekielnego!»
Chętnie też wspomina, nawet w królestwie śmierci, tytuły własnych swych poezyi i odbiera za nie pochwały. A chociaż pięknie mówi o znikomości sławy, która jak «barwa ziela, przyjdzie i znika,» a «rozgłos światowy jest to wiatru tchnienie,» to jednak i wówczas nie może się powstrzymać od pewnego samochwalstwa. Z powodu dwóch wielkich poetów, Gwidona Guinicelli i Gwidona Cavalcanti, przyjaciela swego, mówi — albo raczej słucha takiego oto zdania:

Tak Gwido wydarł drugiemu Gwidowi
Palmę nadania prawa językowi:
A może gdzieś już narodził się trzeci,
Co spędzi obu i w gniazdo ich wleci.


Właśnie Dante był tym trzecim, i siebie to najwidoczniej ma na myśli. Myśl zaś tę wypowiada słynny miniaturzysta Oderisi d’ Aggubio, który pokutuje w czyśćcu za to, że za życia «jątrzony był wielką żądzą górowania.» Tym sposobem Alighieri nawet w kajanie się wplata jeszcze swoją dumę, nawet w te słowa zbawienne, co budzą w sercu jego pokorę i «tłumią pychę wielką.»
Ta świadomość własnej wielkości wydobywała z pod pióra jego, - nawet gdy pisało prozę polityczną — ton i brzmienie, które tylko u proroków biblijnych znaleźć można.
W takiej naturze wszystko musiało być krańcowe i gwałtowne. Prawdopodobnie nie odznaczała się ona konsekwencyą w obejściu z ludźmi, — gniewna, porywcza, opryskliwa. Temperament jego określają jako «melancholijno-choleryczny.» Mówił, zdaje się, nie wiele, ale gwałtownie, i krewkim bywał nie na żarty; bo oto co opowiada Boccaccio: Usłyszawszy raz kowala, który śpiewał fałszywie jakąś pieśń jego, wpadł wściekły do kuźni i śpiewakowi popsuł robotę, wytrącając ją z ręki. Gdy napadnięty w ten sposób zrobił wielkie oczy, poeta odrzekł, iż płaci pięknem za nadobne. Innym razem oślarza, który, poganiając zwierzęta swoje, śpiewał pieśń jego i wtrącał między strofy okrzyk Arri! — poczęstował kijem. (Biograf kończy, iż oślarz pokazał zato poecie język i figę).
Ale i w ważniejszych sprawach nie trzymał na uwięzi ani słów, ani odruchów. Jego zatarg z Florencyą jest pełen wybryków wściekłości i tkliwej tęsknoty naprzemiany. A w stosunku do krzywdzicieli swych nie naśladuje bynajmniej Chrystusa. Taką radością go napawa, że główny sprawca jego niedoli, Florentczyk Filip Argenti, zostaje uduszony w błocie piekielnem — iż «za to dziś jeszcze składa dzięki Bogu» — dziś, kiedy ma się oczyścić ze wszystkich grzechów.




  1. Przypis własny Wikiźródeł Fragment uszkodzony; został odtworzony.
  2. Porównaj F. X. Krauz: Dante, sein Leben und sein Werk — (1897). W nader interesującem tem, wielkich rozmiarów, dziele znajdzie czytelnik między innemi wszystkie wyniki prac nad portretem Danta, a także mnóstwo odnoszących się do tego przedmiotu illustracyi.
  3. Vasari: Le vite dei più eccellenti pittori, scultori e architetti (wydanie neapolitańskie, 1884).
  4. Tę dziwną bezwrażliwość wobec liryzmu Danta zdradza znany erudyt Scartazzini, który dopatruje się u poety charakterystycznego braku «Liebenswürdigkeit.» Czy nie miał czasem na myśli «Gemüthlichkeit»?...
  5. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; brak: «.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Cezary Jellenta.