Dama kameliowa/XXV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas
Tytuł Dama kameliowa
Wydawca Księgarnia K. Fiszlera
Data wyd. 1910
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. La Dame aux camélias
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XXV.

Od tego czasu Małgorzata ulegała w każdem miejscu i chwili tysiącznym moim prześladowaniom. Olimpia i ona przestały się widywać, rozumiesz pan dlaczego. Dałem mojej nowej kochance powóz, klejnoty, grałem, popełniałem wreszcie wszystkie szaleństwa, właściwe mężczyźnie zakochanemu w takiej kobiecie, jak Olimpia. Rozeszła się zaraz wieść o mojej nowej namiętności.
Nawet Prudencya dała się uwieść i uwierzyła, żem zupełnie zapomniał Małgorzaty. Ta ostatnia, czy odgadywała przyczyny, zniewalające mnie tak działać, czy też myliła się, jak wszyscy, odpowiadała na rany, jakie jej codzień zadawałem, z wielką godnością. Zdawała się być tylko bardzo cierpiącą, gdyż wszędzie, gdzie ją spotkałem, widziałem ją coraz bledszą, coraz smutniejszą. Miłość moja dla niej, spotęgowana do tego stopnia, że stawała się nienawiścią, rozkoszowała się widokiem tego bólu codziennego. Nieraz, wśród okoliczności, gdziem rozwijał całe moje niegodne okrucieństwo, Małgorzata obrzucała mnie wzrokiem tak błagalnym, że wstydząc się roli, jaką odgrywałem, gotów byłem biedz do niej i błagać przebaczenia.
Lecz wyrzuty te trwały tylko chwilowo a Olimpia, odrzuciwszy na bok wszelką miłość własną i zrozumiawszy, że dokuczając Małgorzacie, otrzyma odemnie wszystko, czego będzie chciała, podburzała mnie ciągle przeciw niej i znieważała przy każdej sposobności, z tą upartą podłością kobiety, upoważnionej do tego przez mężczyznę.
Małgorzata przestała bywać na balach i widowiskach, lękając się nas tam spotkać: Olimpię i mnie. Wówczas listy bezimienne zastąpiły miejsce bezpośrednich impertynencyj i nie było nic tak bezwstydnego, czegobym nie pozwalał mojej kochance, opowiadać o Małgorzacie, lub czegobym sam nie opowiadał.
Trzeba było być szalonym, by zajść tak daleko. Byłem podobny do człowieka, który, uraczywszy się złem winem, wpada w jakąś nerwową egzaltacyę, a ręka zdolna jest do wszelkiej zbrodni bezmyślnej. Wśród tego wszystkiego jednakże cierpiałem jak męczennik. Spokój bez pogardy, godność wielka, z jaką Małgorzata odpowiadała na wszystkie moje napaści, co ją w moich oczach czyniło wyższą nademnie, podburzały mnie przeciwko niej coraz bardziej.
Pewnego wieczora Olimpia poszła gdzieś i spotkała się z Małgorzatą. Ta ostatnia nie chciała ustąpić głupiej dziewczynie, która ją znieważyła tak dalece, że ta została pokonaną. Olimpia powróciła rozszalała od gniewu a Małgorzatę wyniesiono omdlałą.
Olimpia opowiedziała mi, co się stało, mówiąc, że Małgorzata, widząc ją samą, chciała się zemścić za to, że była moją kochanką, trzeba więc, żebym do niej napisał, by szanowała nawet w mojej nieobecności kobietę, którą kocham.
Nie potrzebuję mówić, że się zgodziłem na to wszystko. Co mogłem wymyślić najgorszego, najbezwstydniejszego i okrutnego, wszystko to włożyłem w ten list, który zaraz posłałem podług adresu.
Tą razą cios był za silny, by nieszczęśliwa mogła go pozostawić bez odpowiedzi.
Wątpiłem jednakże, czy odpowiedź przyjdzie, postanowiłem przecież nie wychodzić cały dzień z domu.
Zameldowano panią Duvernoy.
Usiłowałem przybrać minę obojętną, pytając się czemu zawdzięczam jej wizytę, lecz pani Duvernoy nie była w usposobieniu wesołem i tonem prawdziwie wzruszonym powiedziała, że od chwili mego powrotu, to jest od trzech tygodni, skwapliwie chwytałem wszelką sposobność, w której mogłem jakąkolwiek przykrość sprawić Małgorzacie, że zachorowała aż z tego, bo wczorajsza scena i dzisiejszy list, rzuciły ją do łóżka.
Jednem słowem, nie robiąc mi wyrzutów, Małgorzata przysłała ją do mnie, prosząc o łaskę i mówiąc, że niema już ani moralnej, ani fizycznej siły do zniesienia tego, com robił.
— Że panna Gautier — rzekłem Prudencyi — porzuciła mnie, to dobrze, była w swojem prawie, ale że znieważa kobietę, którą kocham dlatego, że ta kobieta jest moją kochanką, to na to ja nie pozwolę...
— Mój przyjacielu — odpowiedziała Prudencya — ulegasz wpływom dziewczyny bez serca i wychowania, wprawdzie jesteś pan w niej zakochany, ale to jeszcze nie powód, dla którego miałbyś dręczyć kobietę, która nie może się bronić.
— Niech panna Gautier przyśle mi swego hrabiego de N., a strony będą równe.
— Wiesz pan dobrze, iż tego nie zrobi. Tak więc, mój drogi Armandzie, zostaw ją w spokoju, gdy pan przejrzysz, będziesz się wstydził swego postępowania względem niej. Jest bladą, kaszle, niedaleko ona teraz zajedzie...
I Prudencya podała mi rękę, mówiąc:
— Odwiedź ją pan, będzie z tego bardzo szczęśliwa.
— Niemam ochoty spotkać się z hrabią de N.
— Pana de N. niema u niej nigdy. Nie może go znosić.
— Jeżeli Małgorzacie zależy co na widzeniu się ze mną, to wie, gdzie ja mieszkam, niech więc przyjdzie, bo noga moja nie postanie na ulicy d’Antin.
— A przyjmiesz ją pan dobrze?
— Zupełnie dobrze.
— No, to jestem pewną, że przyjdzie.
— Niech przyjdzie.
— Czy wychodzisz pan dzisiaj?
— Będę cały wieczór w domu.
— Idę jej o tem powiedzieć.
Prudencya wyszła.
Nawet nie napisałem o tem do Olimpii, że u niej nie będę wieczorem. Nie robiłem sobie subjekcyi z tą dziewczyną. Zaledwie raz na tydzień przepędzałem z nią wieczór. Zdaje mi się, że się pocieszała z aktorem któregoś z teatrów bulwarowych.
Wyszedłem tylko na obiad i zaraz powróciłem. Kazałem wszędzie ponapalać w piecach i pozwoliłem wyjść Józefowi.
Nie mógłbym panu opisać rozmaitych wrażeń, które mną wstrząsały przez ową godzinę oczekiwania, lecz skoro około dziewiątej usłyszałem dzwonek, streściły się one do tak wielkiego wzruszenia, że idąc otworzyć drzwi, musiałem się oprzeć o ścianę, żeby nie upaść.
Szczęściem, pokój był prawie ciemny i wzruszenie na mej twarzy było mniej widoczne.
Małgorzata weszła.
Była ubrana całkiem czarno, a pod gęstą zasłoną, zaledwie poznałem jej twarz.
Weszła do salonu i podniosła zasłonę.
Była blada jak marmur.
— Otóż jestem, Armandzie — rzekła — chciałeś mnie widzieć, więc przyszłam.
I chwyciwszy się obiema rękami za głowę, poczęła płakać.
Zbliżyłem się do niej.
— Co ci jest? — spytałem drżącym głosem.
Usunęła mi rękę, nic nie mówiąc, bo łzy tłumiły jeszcze jej głos. Ale w chwilę później, uspokoiwszy się nieco, rzekła:
— Zrobiłeś mi dużo złego, Armandzie, a ja nic ci nie jestem winna.
— Nic? — zapytałem z gorzkim uśmiechem.
— Zrobiłam to tylko, co okoliczności kazały mi zrobić.
Nie wiem, czy doświadczyłeś kiedy w swojem życiu tego, co ja czułem na widok Małgorzaty.
Ostatnim razem, kiedy była u mnie, siedziała na tem samem miejscu, co i teraz, tylko, że teraz jest kochanką innego, obce, a nie moje pocałunki, dotykały ust, do których coś mimowolnie mnie ciągnęło, bo czułem wreszcie, że kocham tę kobietę więcej, niż kiedykolwiekbądź kochałem.
Nie mogłem jednakże zwrócić rozmowy na inny przedmiot. Małgorzata zrozumiała to zapewne, bo rzekła:
— Nudzę cię, Armandzie, ale przyszłam prosić cię o dwie rzeczy: przebaczenia za to, com wczoraj powiedziała pannie Olimpii i łaskę, jeśli chcesz mnie jeszcze dręczyć dłużej. Chętnie, czy nie, ale od czasu twego powrotu, zrobiłeś mi tyle złego, że dziś nie byłabym zdolną znieść nawet czwartej części tego, com dotąd znosiła. Zlitujesz się nademną, wszak prawda? Ty to wiesz, że przed człowiekiem serca leżą szlachetniejsze rzeczy do wykonania, niż zemsta nad chorą i smutną kobietą. Weź moją rękę. Mam gorączkę, opuściłam łóżko, by przyjść do ciebie i prosić cię, nie o przyjaźń, ale o obojętność.
W istocie, wziąłem rękę Małgorzaty. Była gorąca, biedna kobieta drżała od zimna pod swą aksamitną salopą.
Przysunąłem do ognia fotel, na którym siedziała.
— Czy myślisz, że ja nie cierpiałem — mówiłem — owej nocy, w której, czekając cię na wsi, pobiegłem w końcu do Paryża, gdzie tylko ten list zastałem, który sprawił to, żem omal nie oszalał? Jak mogłaś mnie zwodzić, Małgorzato, mnie, com cię tak kochał!
— Nie mówmy o tem, Armandzie, nie przyszłam po to, żeby o tem mówić. Chcę tylko, żebyś nie był moim nieprzyjacielem, otóż wszystko, i chciałabym ci jeszcze raz uścisnąć rękę. Masz kochankę, młodą, piękną, którą kochasz, jak mówią, bądź z nią szczęśliwy i zapomnij o mnie...
— A ty, ty jesteś zapewne szczęśliwa?
— Czy na mej twarzy widzisz szczęście, Armandzie? Nie rań mej boleści, ty, co lepiej od wszystkich wiesz, jak wielką jest ona.
— Zależało od ciebie, byś była zawsze szczęśliwą, jeśli jesteś taką, jak mówisz.
— Nie, mój przyjacielu, okoliczności były silniejsze, nad moją wolę. Byłam posłuszna, nie moim pociągom, jako dziewczyna publiczna, jakieś to mówił, ale z konieczności istotnej i powodom, o których kiedyś się dowiesz i dla których mi przebaczysz...
— Dlaczego mi nie chcesz odkryć tych powodów dzisiaj?
— Bo zbliżyłyby nas znów do siebie, a to jest rzeczą niepodobną, ciebie zaś odsunęłyby od osób, od których niewolno ci się odsuwać.
— Od kogóżto?
— Nie mogę ci tego powiedzieć.
— Więc kłamiesz!
Małgorzata wstała i skierowała się ku drzwiom. Nie mogłem patrzeć na tę milczącą, a przecież pełną wymowy, boleść, bez wzruszenia, kiedy porównywałem tę bladą i płaczącą kobietę, z ową szaloną dziewczyną, co szydziła ze mnie w operze Komicznej.
— Nie pójdziesz — rzekłem — stając przed drzwiami
— Dlaczego?
— Dlatego, że pomimo to, coś mi zrobiła, ja cię zawsze kocham i chcę zatrzymać u siebie.
— By mnie wygnać jutro, prawda? Nie, to jest niemożebne! Nasze losy rozdzieliły się, nie chciejmy ich łączyć znowu, gardziłbyś mną, gdy teraz tylko możesz mnie nienawidzieć.
— Nie, Małgorzato — zawołałem, czując jak wszystka moja miłość budzi się przy zetknięciu z tą kobietą — nie, zapomnę o wszystkiem i będziemy szczęśliwi, jakieśmy to sobie przyrzekli.
Małgorzata kiwnęła głową na znak powątpiewania i rzekła:
— Czyż nie jestem twoją niewolnicą, twym psem? Rób ze mną, co chcesz, bierz mnie, jestem twoją!
I zdjąwszy z siebie kapelusz i płaszczyk, rzuciła je na kanapę i poczęła rozpinać szybko stanik swej sukni, gdyż krew pędziła jej gwałtownie do głowy, wynik reakcyi tak częstych w jej chorobie.
Kaszel suchy i gwałtowny zaraz nastąpił.
— Każ powiedzieć memu woźnicy — mówiła dalej — żeby odjechał.
Zeszedłem sam z tem poleceniem.
Kiedy wróciłem, Małgorzata siedziała przed ogniem a zęby dzwoniły jej od zimna.
Wówczas usiadłem przy niej, starając się ją rozgrzać mojemi pocałunkami. Nie mówiła do mnie ani słowa, tylko uśmiechała się tęskno.
O, była to dziwna noc! Zdawało się, że całe życie swoje przelała w pieszczoty, któremi mnie okrywała i namiętność tak dalece wzrosła we mnie pod wpływem tej febrycznej miłości, że pytałem się sam siebie, czy jej nie zabiję teraz, by już nie należała więcej do nikogo...
Miesiąc takiej miłości, a ciało i serce zamieniają się w dwa trupy...
Dzień zastał nas zbudzonych.
Małgorzata cała była wilgotna. Nie wyrzekła ani słowa. Od czasu do czasu, wielkie łzy płynęły jej z oczów, zatrzymując się na policzkach i świecąc jak brylanty. Jej ręce wyciągały się niekiedy, by mnie uścisnąć i opadały bezsilne na łóżko.
Była chwila, w której zdawało mi się, że mogę zapomnieć o tem, co się stało od czasu mego wyjazdu z Bougival i mówiłem do Małgorzaty:
— Czy chcesz jechać, opuścić Paryż?
— Nie — odrzekła, przerażona jakaś — byliśmy bardzo nieszczęśliwi, nie mogłabym już na nic ci się przydać, ale dopóki jedno tchnienie we mnie zostanie, będę niewolnicą twoich kaprysów. O którejkolwiek godzinie, zarówno we dnie jak w nocy, kiedy tylko zechcesz, przyjdź, należę do ciebie, lecz nie łącz więcej twej przyszłości z moją, byłbyś bardzo nieszczęśliwym i ja także.
— Będę jeszcze jakiś czas ładną dziewczyną, korzystaj z tego lecz nic więcej, nie żądaj — dodała.
Gdy odeszła, zdziwiłem się bardzo moją samotnością, w jakiej zostałem. W dwie godziny po jej wyjściu, siedziałem jak przedtem, patrząc na poduszki, zachowujące jeszcze odcisk jej kształtów i pytając się sam siebie, co zaszło między miłością a zazdrością moją.
O piątej, nie wiedząc sam co robię, udałem się na ulicę d’Antin.
Nina otworzyła mi.
— Pani nie może pana przyjąć — rzekła zakłopotana.
— Dlaczego?
— Bo hrabia N. jest u niej i nie kazała nikogo wpuszczać.
— To prawda — szepnąłem — zapomniałem...
Powróciłem do domu jak pijany i wiesz, com zrobił w owej chwili delirium zazdrości, chwili, która wystarczała na czyn haniebny, jaki popełniłem, wiesz com zrobił? Powiedziałem sobie, że ta kobieta szydzi ze mnie, wystawiłem ją sobie, jak w niepogwałconem sam na sam, siedzi z hrabią, powtarzając te same słowa, które do mnie mówiła ostatnim razem i, wziąwszy bilet pięćset frankowy, posłałem go jej z temi słowy:
„Odeszłaś pani dzisiaj rano tak szybko, że zapomniałem ci zapłacić.
„Oto wynagrodzenie”.
Poczem, gdy ten list odniesiono, wyszedłem, jak gdyby dla ucieczki przed zgryzotami, będącemi następstwem takiej nikczemności.
Udałem się do Olimpii, którą zastałem przymierzającą suknię; ta, gdyśmy zostali sami, śpiewała mi dla rozrywki bezwstydne piosnki.
Był to typ bezczelnej zalotnicy, bez serca i rozumu, przynajmniej dla mnie, gdyż może był taki człowiek, co marzył o niej tak samo, jak ja o Małgorzacie.
Zażądała odemnie pieniędzy, dałem jej je i, wolny, poszedłem do siebie.
Małgorzata nic mi nie odpowiedziała.
Nie potrzebuję mówić, w jakim niepokoju przepędziłem dzień następny.
O wpół do siódmej, komisyoner przyniósł mi kopertę zawierającą mój list i bilet pięćset frankowy, bez słówka od niej.
— Kto ci to oddał? — zapytałem się tego człowieka.
— Jakaś, pani jadąca ze swoją pokojówką w omnibusie pocztowym z Boulogne, kazała mi oddać to, dopiero wtedy, kiedy powóz całkiem wyjedzie z miasta.
Pobiegłem do Małgorzaty.
— Pani pojechała do Anglii dziś rano o szóstej — odrzekł stróż.
Nic mnie już nie zatrzymywało w Paryżu, ani nienawiść, ani miłość. Byłem wyczerpany temi wstrząśnieniami. Jeden z moich przyjaciół wyjeżdżał na Wschód, powiedziałem ojcu, że chciałbym z nim jechać, mój ojciec dał mi listy i weksle na banki w Marsylii.
W Aleksandryi dopiero dowiedziałem się od jednego z członków ambasady, którego nieraz widywałem u Małgorzaty, o chorobie biednej dziewczyny.
Napisałem wówczas do niej list, na który odpowiedziała, co pan wiesz, a którą to odpowiedź odebrałem dopiero w Tulonie.
Pojechałem natychmiast i reszta panu wiadoma...

Teraz pozostaje przeczytać tylko kilka kartek, jakie mi dała Julia Duprat, a które są nieodbicie potrzebne do uzupełnienia mej opowieści.














Znak domeny publicznej
Tekst lub tłumaczenie polskie jest własnością publiczną (public domain), ponieważ prawa autorskie do niego wygasły (expired copyright).