Dalaj-Lama/Część druga/12

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Wacław Sieroszewski
Tytuł Dalaj-Lama
Podtytuł »Droga białego Boga«
Pochodzenie Dzieła zbiorowe
Wydawca Instytut Wydawniczy „Bibljoteka Polska“
Data wyd. 1935
Druk Zakłady Graficzne „Bibljoteka Polska“ w Bydgoszczy
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część druga
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron



W klasztorze przeznaczono Hani na mieszkanie niedużą celę na piętrze z wąskiem oknem wychodzącem na wąwóz z rzeczułką. Widok z okna był posępny; ciemne, nagie skały wznosiły się tak wysoko, że wzrok chwytał ponad nimi ledwie maluchny kawałek błękitu, a słońce nie zaglądało tu nigdy i mówiły o niem jedynie złote plamy i strzałki blasku, zjawiające się w pogodne popołudnia na złomach opok. Srebrny szum potoku naruszał i krasił cokolwiek ciszę pustkowia. — Ubogie rośliny i blade kwiaty górskie strzelały tu i owdzie ze szpar kamienistych; drobne szare ptaszęta zalatywały czasami, lecz uciekały natychmiast, jakby wystraszone panującą wokoło martwotą...
A jednak Hania długie nieraz godziny wystawała przed tem oknem, starając się zbadać, ile się tylko dało okolicę, łowiąc chciwie każdy dźwięk, każdy ruch, każdą zmianę, dochodzące ją przez ten otwór ze świata zewnętrznego. Od To-noj, którą pozostawiono jej w dalszym ciągu do usług, dowiedziała się, że klasztor jest mały, że zaludnia go zaledwie 50 mniszek, że stanowi właściwie żeńską filję wielkiego męskiego klasztoru Cho-chun Chita, leżącego o ćwierć przebiegu konia w pięknej miejscowości nad rzeką On-gin.
— Przeor Cjulkum Chombo jest i naszym przeorem, i nasza matka przeorysza musi go we wszystkiem słuchać... Zresztą my od nich mamy wszystko: jedzenie, odzież, opał... Przecież nikt nic nie da nędznym mniszkom, które tylko przez życie posłuszne i cnotliwe mogą zczasem po śmierci uzyskać wcielenie się w istoty męskie!... — tłomaczyła Hani To-noj.
— A dlaczego mnie oddajecie taką cześć?... Przecież jestem kobietą!?... — oburzała się Hania.
— O, to co innego!... Ty jesteś Bodisata Awalokita, ty jesteś Darichu — Tara... Dwie są Tary: jedna Zielona w dalekim kraju południa, druga Biała u nas na północy...
— Już to słyszałam. Ale co wy tu robicie?... Komu jesteście potrzebne, jeżeli nie macie duszy?...
— My... tobie służyć będziemy!
— A przedtem?...
— A przedtem... przedtem?... My obsługujemy... za życia pogrzebionych!
— Co to jest?... Żywcem pogrzebionych?... — porwała się z miejsca Hania.
Mongołka odsunęła się od niej z przerażeniem.
— Ja nie wiem!... Nie wiem nic!... Mnie nie wolno mówić!... Błagam cię, nie powiedz nikomu, że wiesz ode mnie... Mnie wypędzą do trędowatych i będę pohańbiona!... prosiła dziewczyna, upadłszy na twarz ze łkaniem.
Hania podniosła ją i, gładząc po głowie i ramionach, uspokajała...
— Słuchaj, nie powiem, ale musisz mi opowiedzieć wszystko, wszystko... inaczej spytam się przeoryszy...
— O Darichu! Nie czyń tego, ona zaraz domyśli się, że wiesz ode mnie...
— Ja mogę wiedzieć wszystko od mego ducha Aju!...
— Tak, tak!... Ty wiesz wszystko! Lecz nie mów lepiej nikomu, nie pytaj... Ja ci wszystko opowiem... Tutaj w górze, ponad naszym klasztorem są pieczary, dużo pieczar... Były od wieków i tam chronią się ludzie, którzy dążą do doskonałości... Nie chcą widzieć ani słońca, ani wody, ani zieleni lasów, ani oblicza ludzi, aby móc patrzeć wyłącznie w swoją duszę i zbawić ją od tysiąca złych wcieleń... Ich tam zamurowują... Im nosimy codzień wodę i żebracze jedzenie, ale nikt ich już nie ogląda i oni nikogo... Nawet ręce, któremi biorą pokarm, pokrywają rękawicami, aby promień słońca nie tknął ich ciała i nie pobudził do grzechu... Tak pędzą w świętem rozmodleniu i rozmyślaniu dnie, miesiące, lata... Nie mówią nic nigdy i o tem, że pomarli, dowiadujemy się stąd, że z otworu nie wyciąga się ich dłoń po strawę... — opowiadała z przejęciem To-noj.
Hania była niemniej wzruszona od niej.
— Boże, co za dziwny świat!... Jestem w ich mocy! — rozmyślała, nie podnosząc oczu, aby nie wydać swego niepokoju.
— Słuchaj To-noj, musisz mię tam zaprowadzić!... — powiedziała wreszcie surowo...
— Chanum, to niepodobna! Ciebie nawet za mury klasztoru wypuszczać nie kazano. I choć ty, świątobliwa Pani nasza, my musimy słuchać tych co nas żywią!...
— No, jeżeli nie teraz, to potem!... Ale musisz mi ich pokazać, aby... abym... mogła ich zbawić... — zakończyła, rumieniąc się zlekka.
Postanowiła poznać dokładnie granice i siłę chroniącego ją zabobonu, gdyż nie widziała innej drogi dla swego ratunku. Zresztą nie było jej tu źle, otoczono ją możliwemi wygodami... Jej „khan“[1] już był ogrzewany, chociaż w innych celach jeszcze nie palono. Jedzenie, choć bezmięsne, było dobre i obfite, składało się z ryżu, serów, suszonej śmietanki, chińskich owoców, sucharów i ciastek, miodu, masła, herbaty z mlekiem i innych przysmaków tutejszych...
Obejście pełne było czci, grzeczne, nacechowane najwyższą troskliwością o zdrowie i wygodę... Wolno jej było chodzić wszędzie w obrębie murów klasztornych, ale wciąż czuła i spostrzegała, że śledzą ją gdzieś z ukrycia bystre oczy. Niekiedy dostrzegała nagle postacie mniszek, ukryte za filarem, albo w krzewach przydrożnych... Najczęściej jednak była to „siostrzyczka“ nieśmiało, ale jawnie, idąca za nią zdaleka i niknąca, skoro tylko Hania próbowała się do niej zbliżyć. To-noj znikła od pamiętnej rozmowy, którą czy ktoś podsłuchał, czy sama „grzesznica“ w chwili skruchy wyznała przed przeoryszą. Hania nie mogła się nawet domyślić, czy wiedzą, gdyż nic nie zmieniło się w obejściu z nią samą. O To-noj nie pytała się, aby nie pogorszyć jej położenia, choć serce ją mocno z powodu dziewczyny bolało. Co z nią zrobili ci straszni ludzie? Służebne, które przychodziły teraz sprzątać jej pokój oraz przynosiły posiłek, nie mówiły nigdy ani słowa, może należały do innego plemienia i nie rozumiały narzecza „Chał-cha“, którego nauczyła się Hanka od Tu-sziur...
Obcowała z nią bliżej jedynie przeorysza, surowa, wyniosła kobieta, przed którą drżały wszystkie mniszki w klasztorze.
Przeorysza próbowała początkowo skłonić Hankę, aby ta poddała się w zupełności klasztornemu rygorowi, wstawała na dźwięk trąby o wschodzie słońca, brała udział w pięciokrotnych modlitwach dziennych przed złoconym na ołtarzu posągiem Boga Wojny, porywającego Boginię Miłosierdzia — patronem tego klasztoru.
Raz, zdjęta ciekawością, Hanka dała się skusić i ubrana w purpurową, jedwabną „chlamidę“, ze złotą tiarą na głowie, zasiadła na wskazanym sobie tronie wśród chóralnych pieśni, brzęczenia dzwonków, przyklękań i padań na twarz wszystkich obecnych w świątyni. Ołtarz zawieszony był długą do ziemi czerwoną zasłoną. Przed nim płonął szereg czerwonych i żółtych grubych świec woskowych w wysokich bronzowych kandelabrach, a z pod stropu zwieszał się las wstążek różnobarwnych, „chadatów“, buńczuków włosiennych, papierowych chińskich latarni... Trzęch lamów w złotem szytych ornatach, w wysokich infułach siedziało na poduszkach na stopniach ołtarza. Każdy miał długi różaniec w ręku i księgę rozwartą na małym pulpicie przed sobą. Ich monotonne mruczenie przerywane było co jakiś czas chóralnym przyśpiewem zakonnic, niezmiernie podobnym do naszych godzinek, oraz przejmującym dźwiękiem wielkich trąb.
Hanka pilnie przyglądała się wszystkiemu i dostrzegła, że dużo z tych ceremonij, ukłonów i wykrzykników skierowane jest do niej... Przykry rumieniec pokrył jej twarzyczkę. Ale zmieszanie jej o wiele wzrosło, gdy wśród burzy dzwonienia, stukania w wielką pustą tykwę i śpiewnych wykrzyków czerwona zasłona rozsunęła się na dwie strony i ze zmroku ołtarzowej wnęki wyjrzała nań straszna figura złotego bożka z wytrzeszczonemi przeraźliwie oczyma, z twarzą wykrzywioną okrutnie i z błyskającemi z otwartej paszczy kiami... Trzymał w objęciu w pozie namiętnej i bezwstydnej nagą kobietę z potrójną koroną na głowie...
Hanka ledwie dosiedziała do końca nabożeństwa, nie podnosząc oczu i więcej już nigdy nie dawała się namówić na odwiedzenie świątyni.
— Poczekamy, aż Duch łaski Dobrotliwego zejdzie na ciebie!... Będę się za ciebie modlić, aby to nastąpiło jak najprędzej!... Om-Mani-Phadme-Chum!... — westchnęła przeorysza, nie mogąc przełamać oporu Hanki.
— Lepiej przyślij mi, matko, jaką zakonnicę, żeby nauczyła mię czytać wasze znaki święte... — poprosiła w końcu Hanka.
— Sama uczyć cię będę!... — oświadczyła przeorysza.
Hanka podziękowała, ale miała kwaśną minę. Liczyła, że te lekcje wyprowadzą ją z tego koła świętobliwego osamotnienia, jakiem ją otoczono. Myśl o ucieczce kiełkowała w jej głowie od pierwszego dnia, lecz aby ją uplanować, potrzebne jej były stosunki i wiadomości. Gdzie leży, jak daleko i w której stronie jest Urga?... Co się w tej Urdze dzieje?... Jak się tam można dostać i jak tam odszukać Szag-dura lub brata?... Nie miała pojęcia o tem, poco ją tu przywieziono i co z nią mają zrobić, a musiała się tego wszystkiego przed rozpoczęciem jakichkolwiek kroków dowiedzieć. Często w wyobraźni jej rysowały się straszliwe pieczary z zamkniętemi w nich szkieletami żywemi, o których opowiadała To-noj. — Ucieknę, a gdy dostanę się do ludzi, opowiem wszystko Szag-durowi!... Musi uwolnić To-noj!... — dowodziła sobie, gdy pełne niepokoju serce wyrzucało jej, że inne dziewczęta naraża. Wysoki mur, z niepalonej cegły, otaczający klasztor, ją nie przerażał. Pewna była, że znajdzie jakiś sposób przedostania się przezeń. Lecz wiadomości o drodze i okolicach, choćby bardzo powierzchowne, musiała zdobyć i dlatego wymyśliła naukę czytania świętych znaków tybetańskich.
— Ty ucz mię, matko, najpierw po mongolsku... — prosiła przeoryszy, która z wielką gorliwością zabrała się do nauczania.
— Poco po mongolsku? Co ci z tego? Czy będziesz urzędnikiem u ambania albo pomocnikiem kupca?... Najświętsze nasze księgi i najgłębsze tajemnice boskiej wiedzy spisane w znakach tan-gu!... Tybet jest siedzibą Wielkiego Ducha i szczytem świata!... — dowodziła gorliwie stara.
— Ależ ja nie umiem po tybetańsku! — broniła się Hania.
— To nic, my też nie umiemy, lecz dla skutecznej modlitwy niepotrzebne jest jej rozumienie. Dosyć spoglądać na święte znaki i powtarzać wiernie błogosławione dźwięki, a łaska Dobrotliwego spłynie na pobożnych!...
Poczęści, aby uśpić czujność przeoryszy, poczęści z nudów, Hanka nie przerywała wykładów. Jednocześnie wszakże próbowała dalej nawiązać poufalsze stosunki z unikającemi jej zakonnicami, widocznie nastraszonemi losem To-noj. Obserwowała pilnie życie zakonne ze swego okna strzelniczego oraz w czasie codziennych przechadzek po ogrodzie i dziedzińcach klasztornych.
Zauważyła, że istnieje tam surowy podział hierarchiczny, że praca i wypoczynek, nawet pożywienie, nie są równomiernie dzielone, że są uprzywilejowani oraz poddani, jak wszędzie na świecie. Wśród tych ostatnich zauważyła kilka młodych dziewcząt o typie, przypominającym twarze „chałcha“.
Zdybawszy raz na ustroniu, w ogrodzie nowicjuszkę, również bardzo podobną do Tu-sziur, zapatrzoną tęsknie na szczyt muru, zagadała do niej śmiało:
— Skąd jesteś, siostro?... Z jakiego choszunu? Czy nie jesteś „chałcha“?...
— „Chałcha“ jestem!... — odszepnęła zmieszana dziewczyna, próbując uciec, ale Hanka schwyciła ją za rękę.
— Puść mię, chotun, boję się!
— Nie bój się! Niczego się nie bój!... Mieszkałam długo wśród „chałcha“. Znam Dordżijów... Oni są potężni!... Wyratują nas!... Tylko mi pomóż... Może chcesz się coś o nich dowiedzieć?!... Dawno tu jesteś?...
— Dawno, więcej niż dwadzieścia razy zmieniał się całkowicie księżyc... Nic nie wiem o swoich...
— Biedna. Jak się nazywasz?...
— Nazywam się teraz Udul, ale w domu zwano mię Czon-czu, a jestem z chaszunu Sumein-bułak, co nad Ononem...
— Słyszałam, słyszałam!... To już niedaleko chińskiej granicy... — wypytywała dalej Hanka.
— Muszę już iść... Słyszysz, ktoś nadchodzi... Ukarzą mię... Nam z tobą niewolno rozmawiać!... Tyś „święta“!...
Wyrwała się i uciekła. W końcu alei ukazały się dwie starsze mniszki. Hanka poszła im na spotkanie, powitała kiwnięciem głowy i obowiązkowem:
— Mendu!...
Serce jej mocno biło, czuła, że wyłom był znowu zrobiony i bała się go zdradzić. Dużo jednak czasu minęło, zanim znowu udało się jej upolować Czon-czu na osobności. Podarowała jej srebrną szpilkę, jaką dostała niegdyś od Geril-tu Chanum do przypinania wstążki na czapce. Opowiedziała jej trochę nowin z życia wschodnich „ajmaków“, opisała w krótkości przebieg wojny z Chińczykami oraz pogłoski o nowej wojnie z „orosami“.
— To ja słyszałam! O tem mówią w klasztorze!... Mówią nawet, że może będziemy zmuszeni uciekać, jeżeli szczęście opuści Mongołów...
Dokąd uciekać?...
— Dalej na południe... Może do samego Dalaj Nor...
— A to daleko?
— Daleko.
— Dalej, niż stąd do Urgi?...
— Nie, Urga blisko... Do Urgi tylko pięć dni drogi na dobrym koniu...
— Aha, zapomniałam... A w której to stronie?...
— Co? Dalaj Nor?...
— Nie... Urga!...
— Co ty mówisz?... Urga nie jest w żadnej stronie... lecz iść trzeba drogą wprost przed siebie, wtedy się trafi na wielką drogę, co prowadzi z Urgi do Ning-Sia... Tędy chodzą od nas do świętych klasztorów Tybetu. — To ty nie z Urgi? Nie od „Orosów“?
— Nie, ja z Kentaju...
— Z Kentaju?... To po drodze do nas... Ach, jakbym chciała choć na mgnienie oka spojrzeć, co się tam, u nas, w ułusach dzieje... ale nie można, nie puszczą... Nas wypuszczają za mur dopiero, kiedy się zestarzejemy... Muszę już iść!... — westchnęła i odeszła.
Bardzo powoli posuwała się Hanka w swoich wywiadach. Chwilami zdawało się jej, że nie wytrzyma gniotącej ją tęsknoty i niepokoju, że głowę o mur rozbije lub legnie i zamorzy się głodem.
— Wypuszczają nas za mur, kiedy się zestarzejemy!... — przychodziło jej na pamięć. I znowu widziała straszne postacie żywcem zamurowanych. Choćby nawet wydostała się na wolność, co pocznie sama w dzikim kraju, którego nie zna, pełnym włóczących się wszędzie koczowników, którzy ją zaraz zabiją!... To nie to, co podróż przedtem, z bronią na plecach, w dodatku miała tam obok siebie Władka!...
— Władku, Władku, gdzie jesteś?!... — gotowa była krzyczeć i płakać. Obok Władka szeptała niekiedy i inne imię, ale zupełnie już beznadziejnie...
— Pewnie już odleciał i buja gdzieś na wolności wśród ludzi ucywilizowanych, może w Polsce?!
Pewnego dnia przeorysza była w czasie lekcji bardzo roztargniona, często wzdychała, wreszcie rzekła nabożnie:
— Dobrotliwy doświadcza swe dzieci! Podobno Czerwone Djabły rozbiły wojska Swiątobliwego!...
— Co poczniemy, jak tu przyjdą? — spytała gorączkowo Hanka.
Przeorysza zamyśliła się.
— Nie wiem. Może odejdziemy w góry, a może zostaniemy, ażeby umrzeć, jeżeli taka będzie wola Nieba i przepowiednia!...
Aby zawyrokować co robić, miał przyjechać specjalny lama z sąsiedniego, męskiego klasztoru. Wśród zakonnic zapanował niepokój oczekiwania. W kuchni często wróżono z palonej łopatki baraniej i Czon-czu pocichutku dzieliła się zebranemi wiadomościami z Hanią:
— Banz-dan (rączka) pękła... Ogień złych ludzi i złodziei!... Przepowiednia spełni się, bo rzucona łopatka trafiła we drzwi.... Mówią, że już idą!... Wszystko palą przed sobą, a żywych — mordują!...
— Więc uciekamy...
— Niewiadomo, rozkaz nie przyszedł!
— W takim razie będziemy się bronić!... — zawołała Hanka.
Gdy przeorysza przyszła na lekcję, Hanka wyłożyła jej wszystkie swoje wiadomości, nawet o złej wróżbie i łopatce.
— Skąd ty to wszystko wiesz? — spytała stara podejrzliwie.
— Czerwono»głowy Duch Topy-gyr-chan Ola przyszedł w nocy i powiedział mi!... — odrzekła Hanka, przypomniawszy sobie tajemnicze nazwisko góry z jakiegoś opowiadania Szag-dura.
Oczy starej szeroko się rozwarły i twarz zbielała z przerażenia.
— Topy-gyr-chan Oła!... — powtórzyła wolno. — W takim razie przyjdą napewno!...
— Będziemy się bronić!... — nastawała Hanka.
— Będziemy się bronić... ale jak? — powtórzyła stara.
— Poślij jutro do męskiego klasztoru, niech przyjdą do nas i przyniosą z sobą broń... Ja was nauczę!
— Może lepiej, żebyśmy poszły do nich. Tam klasztor większy i obronniejszy!... — rozważała głośno przeorysza.
— Przedtem trzeba wysłać kogoś na wywiad... My do nich, czy oni do nas, wszystko jedno.... Chodzi o broń...
— Umiesz strzelać?...
— Zabiłam tygrysa!... — powiedziała Hanka, błyskając oczami.
Mongołka odsunęła się od niej.
— Om-Mani-Phadme-Chum!...
— Więc poślesz jutro?...
— Poślę... Wszystko stanie się według twej woli, pani!... Każesz, zostaniemy tu, każesz — pójdziemy do Urgi — albo uciekniemy w góry!...
— Więc dobrze: jutro wyślesz po broń kilka sióstr... Niech przywiozą broń i prochu, ile uradzi koń!...
Stara kiwnęła głową, wznosząc do góry pięść z wyciągniętym palcem i pobożnie wycofała się tyłem za drzwi...
Nazajutrz zawrzało w klasztorze; przyleciało na koniach spienionych kilku jeźdźców mongolskich i przywieźli wieści, że „czerwone djabły“ już idą na Urgę, że „Świątobliwy“ uciekł w góry, że w mieście popłoch, że obronę stolicy polecono Dordżi Nojonowi, który ściąga najlepsze pułki Chałchasów i ludzi Sain-nojona, ale, że nie mają ducha, bo nie mają amunicji...
— Skąd te wieści?... — dopytywała się Hania.
— Przybył jakiś lama czcigodny zdaleka, mówią, że z samej Lhassy i on opowiada... Mają tu być niedługo wraz z naszym przeorem z Cho-chun...
— Dobrze, niech przyjdą! Zobaczymy!... — postanowiła Hania.
— Niech przyjdą!... Zobaczymy!... — powtórzyła przeorysza.
Wobec ogólnego popłochu i rozstroju władza zwolna przechodziła w ręce Hani. Nietylko wszystkie mniszki latały do niej wciąż z wiadomościami, ale i sama przeorysza nic nie robiła bez jej porady. Już Hania układała śmiałe plany wydostania się stąd i odkoczowania wraz z pobliskimi mieszkańcami narazie ku pograniczu Chin czy Tybetu, aby stamtąd dać znać bratu oraz Domickiemu, gdzie się znajduje.
— Mogą wtedy umknąć i połączyć się ze mną. Szag-dur im pomoże!... — marzyła.
Po południu przybył przeor z Chochun w towarzystwie tybetańskiego lamy i paru zbrojnych mnichów. Przeor był to tęgi, krwisty, dobroduszny Mongoł, łatwo wpadający w gniew, w przeciwieństwie do wysokiego, chudego jak szczapa tybetańczyka z gorejącemi oczami fanatyka. Długo naradzali się na osobności z przeoryszą, zanim poprosili Hanię, żeby ich przyjęła. Posadzili ją na tronowem siedzeniu kaplicy, a sami usiedli poniżej na poduszkach.
— Świątobliwa Darichu!... — zaczął przeor, oddawszy dziewczynie przepisany rytuałem ukłon. — Nieprawdą jest jakoby wojska Świątobliwego zostały rozbite, natomiast prawdą jest, że podąża ku nam jakiś oddział zbrojnych, przed którym ukryć musimy wszystkie nasze skarby, a przedewszystkiem nasz skarb największy, Ciebie, o Świątobliwa!...
— Po co się mam ukrywać?... Jeżeli to są Mongołowie, to wiedzą, że miłuję ich i nic mi od nich nie grozi!... Jeżeli to są „orosi“, tem mniej lękać się ich potrzebuję! — broniła się Hanka.
— Są rozmaici „orosi“: są biali, są czerwoni?... Czyż wszystko ci jedno, kto przyjdzie?... — spytał nagle tybetańczyk, nie spuszczając na chwilę oczów z pobladłej od wzruszenia twarzyczki Hanki.
— Skądby mogli się tu wziąć „czerwoni“, skoro wojska Świątobliwego nie są rozbite... Słyszałam, że Dziań-dziuń Ungern jest w przyjaźni z Białymi...
— Ench! — mruknął tybetańczyk i już nie wtrącał się więcej do rozmowy, którą przeor wprowadził nagle na religijne tory. Przedewszystkiem wzniósł ręce i modlił się:
— O Bohdi Satwy dziesięciu stron świata, wysłuchajcie moich błagań pokornych!... Jestem tylko zakonnikiem i jedyne moje pragnienie poświęcić się dla szczęścia żyjących... Ciało i duszę składam w ofierze cnocie i przysięgam, że celem moim błogostan świata!...
— Ench!... — przytaknął tybetańczyk, dotykając dłonią czoła i chyląc się ku ziemi.
— Ty jesteś naczyniem błogości świata, o Darichu! Tron twój i królestwo twoje ponad śniegami! Om!... Sambhara Sammaha jaba hum!... czego więc chcesz nas opuścić, lud twój, który dla ciebie gotów zawojować ziemię!?... Ukryj się, gdyż nie przyszedł jeszcze czas, a skoro przyjdzie, znaki przepowiedziane w starych księgach oznajmią nam!...
Wszystko to było tak zabawne, że gdyby nie budzący trwogę, utkwiony w nią posępny wzrok tybetańskiego mnicha, dziewczyna parsknęłaby śmiechem. Wstrzymała się i odrzekła świętą cytatą, którą już zdążyła wyuczyć się od przeoryszy:
— Gdybym została rzucona na ostrza mieczów, nie uszkodziłyby mię! Gdybym wpadła w jezioro ogniste, nie spaliłoby mię! Otoczona duchami głodnych ludojadów pozostanę nietknięta!... Bies nie ośmieli się mi szkodzić i nawet wcielona w zwierzę dostanę się na niebiosa... Albowiem łaska Miłosiernego Buddy jest ze mną!...
— Om!... — powtórzyli jej obaj mnisi, chyląc się ku ziemi.
Hania wstała z tronu i odeszła, a za nią zdumiona i onieśmielona przeorysza.
— Co czynić?... spytał przeor tybetańczyka.
— Mam rozkaz od Panczen Taszi Lumpo, abyście nie walczyli z „czerwonymi“. Oni „czerwoni“ i wy „czerwoni“!... Znaleziono niedawno w starych rękopisach proroctwo, że koniec idzie panowania „żółtych“, którzy upokorzyli się przed cudzoziemcami... Uwolniona zostanie ziemia od „zamorskich rozbójników“ od śniegów Baj-Maja aż po lodowce „Dachu Świata“ i od Wielkiego Morza po Morze Ciepłe!....
— A cóż zrobimy z nią?
— Ją schowamy, albowiem nie wiemy, co los niesie... Mądra i... zbyt wielu ją szuka... zbyt wielu...
Tejże nocy Hankę posadzono do lektyki i poniesiono po stromych, skalistych ścieżkach w góry. Było zimno, wiatr przejmujący przenikał przez szczeliny starego pudła, w którem Hanka była zamknięta i ziębił jej lekko odziane ciało. Kołysanie się i nachylanie lektyki, przybierało niekiedy takie rozmiary, że dziewczyna mimo» woli wydawała okrzyki trwogi, na które z zewnątrz odpowiadały jej przeciągłe i groźne sykania:
— Szszyn!... Chu!...
Wreszcie zatrzymano się na wąskim skalnym gzymsie. Silne męskie ręce schwyciły Hankę, wyciągnęły z lektyki, poniosły i wepchnęły w jakiś ciemny otwór, który natychmiast zaczęto zakładać kamieniami. Wtedy dopiero dziewczyna zrozumiała, co się dzieje i z okrzykiem grozy rzuciła się ku malejącemu szybko otworowi, ale po drodze otoczyły ją i powstrzymały miękkie, ciepłe ręce...
— O Świątobliwa Darichu, nie sprzeciwiaj się przeznaczeniu, albowiem nic nie dzieje się bez woli Dobrotliwego... — rozległ się szept żałosny, w którym Hania bez trudu poznała głos To-noj.
— Co tu robisz, To-noj?...
— Jestem tu już od tygodnia, od rozmowy z tobą, Świątobliwa!...
— Zamurowana?...
— Zamurowana!...
Ostatnie głazy z łoskotem zatoczyły się i opadły na otwór. Wkrótce głosy i kroki nazewnątrz przycichły i oddaliły się.
Hania bezsilnie opuściła się na łoże z suchych liści, ale trwało to krótko, natychmiast zerwała się i podeszła do wyjścia. Zasłaniały go ogromne, kanciaste i niezmiernie ciężkie głazy, widniały jednak między niemi jasne szczelinki powietrza. Hania każdy z kolei próbowała rękami i z radością przekonała się, że niektóre z nich ruszają się.
— Co chcesz robić? — pytała To-noj, chwytając ją za rąbek sukni.
— Chcę wyjść stąd!...
— Zabiją, zabiją!... Ulituj się, Świątobliwa!... — jęknęła Mongołka.






  1. Wzniesienie z cegieł opalane z dołu, na którem mieszkańcy Chin siedzą i śpią w zimie.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Wacław Sieroszewski.