Czwórka do ślubu/III

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Klemens Junosza
Tytuł Czwórka do ślubu
Podtytuł Z opowiadań ekscentrycznego wujaszka
Pochodzenie Kalendarz Humorystyczny Illustrowany Wydany Staraniem Redakcyi „Kuryera Świątecznego“ na Rok 1894
Wydawca Księgarnia Teodora Paprockiego i S-ki
Data wyd. 1894
Druk Emil Skiwski
Miejsce wyd. Warszawa
Ilustrator Franciszek Kostrzewski
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


III.

Z pewnością byliby mnie ogłosili za waryata, gdyby nie opinia bogatego człowieka, jaką posiadam, niesłusznie zresztą, bo folwarczek i kilkadziesiąt tysięcy w papierach, toć jeszcze nie nadzwyczajne skarby...
Owóż opinia uznała moje mniemane bogactwo za okoliczność łagodzącą i nie nazwała mnie wprost waryatem, tylko człowiekiem nieco ekscentrycznym.
Nadszedł dzień owego ślubu, a zarazem imienin Poddębskiego — wielka więc, bo podwójna uroczystość rodzinna.
Gala niesłychana, mieszkanie odświeżyli, naspraszali gości, zjazd ogromny.
Była godzina piąta po południu, kiedym na te gody przybył. Miałem na sobie wielki kitel płócienny, ale to tylko od kurzu, pod kitlem zaś ubranie wizytowe. Nie frak, chowaj Boże, bo takiego szkaradzieństwa nie byłbym za żadne pieniądze na siebie włożył.
Ekwipaż miałem piękny, cztery mierzyny fornalskie doskonałe, uprząż gospodarska nowiuteńka, prosto z igły; wóz nowy w drabinach doskonały, siedzenia wygodne ze słomy, przykryte nowiutkiemi derami z samodziału. Na koźle tęgi fornal, bez liberyi, zwyczajny chłop w sukmanie, z ogromnemi wąsami i miną od stu dyabłów... Wypalił z bicza jak z pistoletu, aż strzępki poleciały, i osadził rozpędzone mierzyny przed gankiem, tak sprawnie, jak gdyby miał ręce nie z ciała, krwi i kości, ale ze sprężyn stalowych. Uśmiechali się różni półpankowie i pozujący na paniczów, ale swoją drogą mój ekwipaż wrażenie zrobił. Moje fornalskie mierzyny wyglądały daleko pokaźniej, aniżeli niejedne wychudzone cuganty, w starych szorach przyprzężone do rozklekotanych, trzeszczących i piszczących pudeł.
Mój Jaś już oczekiwał i zaledwie przywitałem się z gospodarzem i gośćmi, pociągnął mnie do osobnego pokoju.
— Wujaszku — rzekł — powozu dotychczas niema.
— To szczególne — odrzekłem — powinienby już być.
— Jestem w rozpaczy.
— W dzień ślubu?! Winszuję pannie młodej.
— Ale bo wujaszek...
— Wiem ja co robię... kochasz Zosię?
— O bardzo!
— I jesteś szczęśliwy, że ją bierzesz?
— Nawet wypowiedzieć tego nie potrafię...
— To ślicznie... a ona?
— Zdaje mi się, że również.
— Czy pozwolisz, żebym ją sam o to zapytał?
— Dlaczego nie? Czy wujaszek ma jaką wątpliwość pod tym względem?...
— Właściwie nie, tylko, że jestem z natury pedant i lubię sprawdzić to co słyszę.
Porozmawiałem z kwadrans z ową Zosią, podobała mi się; szczera jakaś dziewczyna, serce jak na dłoni; wyspowiadała się przede mną jak przed proboszczem. Jasia kocha, wymagań wielkich nie ma, o zbytkach nie marzy... a wujaszka bardzo lubi. Na rachunek tego wujaszkowstwa i tego lubienia ucałowałem ją w oba policzki. Dziewczynka jak świeża brzoskwinia — pyszne dziecko.
Że to goście z drogi, a do kościoła jeszcze czas, więc zaproszono do stołu, aby biesiadnicy pokrzepili nieco siły.

— Patrzcie państwo, stoi przed gankiem czwórka...

Znalazło się coś do przegryzienia, a i kielichy poczęły krążyć. Ten i ów wyrwał się z mówką na uczczenie państwa młodych, rodziców panny młodej, no i wreszcie na moją cześć, jako najbliższego krewnego i niegdyś opiekuna Jasia.
Różnie to tam przemawiano, pięknie i wymownie, i nawet jeden z mowców rozpłakał się jak baba. Wypadało też oczywiście zabrać głos i mnie. Odchrząknąwszy i otarłszy wąsy, palnąłem gorącą oracyę, dziękując rodzicom za Zosię — w końcu tak rzekłem:
— A teraz słówko jeszcze. Obiecałem Jasiowi czwórkę do ślubu... Patrzcie państwo, stoi przed gankiem czwórka owa, zaprzęgnięta do wozu... Nie skłamię, gdy powiem, że w całej okolicy drugiej takiej dzielnej fornalki nie znajdzie. Konie młode, doskonale dobrane, wóz tylko co wyszedł z rąk kołodzieja i kowala — i jest bez zarzutu. Mojem zdaniem jest to najwłaściwszy powóz dla gospodarza na niewielkiej fortunie. Nie świeci się on i nie błyszczy, ale też i żydzi na nim nie siedzą i miejsca próżno nie zabiera, gdyż w gospodarstwie przyda się do każdej roboty... Jeżeli komu mój pogląd wydaje się dziwacznym, to proszę zapytać o zdanie panny młodej, niech ona to rozstrzygnie.
— Wujaszek ma zupełną słuszność — odpowiedziała panna młoda — a ja z prawdziwą przyjemnością powrócę z kościoła drabiniastym powozem pana Jana...
Uważałem, że Jasiowi było trochę przykro, żem mu prawdziwego powozu nie kupił, alem mu rzekł:
— Słuchaj chłopcze, powóz kosztowałby cztery razy tyle co ten wóz i fornalka... weź różnicę i użyj na gospodarstwo, a jeżeli z głupstwem się nie wyrwiesz, w powozy zabawiać się nie zechcesz, to zaręczam ci, że po mojej śmierci będziesz miał czem oczy obcierać.
Wesele odbyło się bardzo wesoło. Jaś z żoną żyje szczęśliwie, jeżdżą bryczką, a jeżeli chcą mi wielką zrobić przyjemność, to do mnie w odwiedziny przybywają „ślubną czwórką.”
Opinia zaściankowa bierze ich na zęby — i powiada, że łatwo jeździć wozem, gdy z drabin sukcesya wygląda...
Niech sobie mówi, co jej się podoba.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Klemens Szaniawski.