Czwórka do ślubu/II

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Klemens Junosza
Tytuł Czwórka do ślubu
Podtytuł Z opowiadań ekscentrycznego wujaszka
Pochodzenie Kalendarz Humorystyczny Illustrowany Wydany Staraniem Redakcyi „Kuryera Świątecznego“ na Rok 1894
Wydawca Księgarnia Teodora Paprockiego i S-ki
Data wyd. 1894
Druk Emil Skiwski
Miejsce wyd. Warszawa
Ilustrator Franciszek Kostrzewski
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


II.

Koniec świata miałem z tym chłopakiem na jarmarku, obeszliśmy wszystkie stajnie i okólniki, a nic odpowiedniego nie mogliśmy znaleźć. Szczerze mówiąc, Jaś znalazł odrazu czwórkę karych koni dobranych doskonale i tem dał mi dowód, że się zna i że moja rada nie potrzebna mu wcale... ale ja wynajdywałem w tych koniach różne wady ukryte — i zniechęciłem go do nich ostatecznie. To samo było z czwórką gniadych i kasztanów. Zdaniem Jasia doskonałe i doskonałe naprawdę — podług mego zdania, gałgany niezdatne nawet do wożenia wody...
— Więc jeżeli te konie według wujaszka niedobre, to jakież będą dobre? — zawołał zrozpaczony chłopak.
— Powoli — rzekłem — powoli, nie gorączkuj-no jegomość. Obiecałem ci kupić czwórkę, możesz memu słowu zawierzyć, a że będzie dobra, ręczę za to...
Znowuż obskoczyli nas żydzi.
— Jaśnie panie, wielmożny panie... jest rarytna okazya...
— Ja okazyi nie kupuję...
— Wielka okazya... nadzwyczajne zdarzenie... taki interes może się trafić tylko jeden raz w życiu; więcej nie!
— Cóż to takiego?
— Jeden pan sprzedaje powóz, właśnie taki, jak panu potrzeba, nowiutki, prawie nieużywany, bardzo fajn! można kupić za pół wartości!
— Chodźmy zobaczyć, wujaszku — rzecze Jaś.
— Kupić nie kupić, potargować wolno — powiedziałem i poszliśmy oglądać owo cacko.
Zaprowadzili nas żydzi do jakiejś szopy, w której znajdował się powóz, istotnie prawie nowy, zbudowany doskonale i bynajmniej nie drogi...

— Co? — wołał faktor — czy wielmożny pan widział kiedy taki powóz? taki kawałek elegancyi? to rarytna sztuka, warszawskiej fabryki; niech-no pan dobrodziej obaczy jaka to robota, jakie resory, jaki glanc!... Wszystko się na nim świeci jak słońce... a we środku! Obacz no pan we środku! Żebym ja tak jedwabne życie miał, jak w nim jedwabne wybicie jest, żebym ja tak miękkie spanie miał, jak te poduszki miękkie są, żeby...
— Grat, to jest grat?

— Dość, już dość — rzekłem — przestań trajkotać. Dobry towar sam się chwali...
— To prawda, ten powóz sam się lepiej potrafi chwalić, niż piętnastu faktorów...
— Ty to nazywasz powozem?!
Żyd aż odskoczył.
— Jak to?... powozem, ja nazywam powozem? czy ja mam go nazywać krową?
— Nazwij go rozklekotanym gratem, to powiesz prawdę.
— Grat, to jest grat? pan mówi, że to grat... a co pan chce kupić? co panu potrzeba?
— Mnie powozu wcale nie potrzeba. Całe życie jeżdżę bryczką i do śmierci przyzwyczajenia nie zmienię, a dla mego synowca, jeżeli zechcę, kupię karetę na gumowych kołach w Warszawie...
— Wielmożny pan chciałby wyrzucić tyle pieniędzy?!
— Czy przypuszczasz, że przyjdę prosić cię o pożyczenie? Ja pieniądze mam, a wiesz, że kto ma pieniądze, ten się faktorom nie kłania.
— Ale, jaśnie panie, taki powóz! taka okazya!
— Mnie to wszystko jedno jest...
— Pan go nie kupi?
— Nie.
— Ostatniem słowem, co pan daje?!
— Nic...
— Możemy porozmawiać, ja gotów jestem cokolwieczek opuścić.
— Opuść komu innemu...
— Nie?
— Nie.
Zaklął strasznie po żydowsku i wmieszał się w tłum faktorów.
Kiedyśmy znaleźli się w stancyi, Jaś był przygnębiony.
— Doprawdy — rzekł — sam nie wiem co o tem sądzić.
— O czem, kochany Jasiu?...
— Nie rozumiem postępowania wujaszka...
— Ty, mój drogi, jeszcze wielu rzeczy nie rozumiesz, ale o cóż ci idzie?
Z wielką nieśmiałością zaczął mówić, że ja mu obiecałem kupić czwórkę, że jarmark już się kończy, a nie zdecydowałem się jeszcze na wybór, że jemu pilno do domu, że panna Zofia tęskni, że jest niespokojna, że może się rozchorować ze zmartwienia; słowem naplótł mi tysiące awantur arabskich, w które każdy taki młodzik wierzy, jak żyd w talmud.
Wysłuchałem tej jeremiady spokojnie, a długa była: dwie fajki zdążyłem wypalić zanim skończył.
Kiwnąłem na to wszystko głową i zapytałem lakonicznie:
— Kiedyż to ślub?
— Dwudziestego piątego lipca...
— Pilno wam...
— Na cóż czekać?
— Zapewne... otóż posłuchaj-no mnie, kochany Jasiu.
— Co wujaszek rozkaże?
— Ty jedź teraz do panny...
— A konie?
— Zdaj to na mnie. Czy ufasz mojemu słowu?
— Ależ, wujaszku!
— Otóż ja ci daję słowo, że na godzinę przed ślubem przyjadę do państwa Poddębskich doskonałym ekwipażem i czwórką dzielnych koni, i ofiaruję to tobie... Nie cmoktaj mnie po rękawach, bo niema za co. Jedź, a po drodze wstąp do Lublina i kup nowe meble, bo twoje są już bardzo zniszczone. Masz na to pięćset rubli; jeżeli nie będziesz się bawił w pana, to wystarczy... i twoja przyszła żona nie zachoruje ze zmartwienia... że u jej sąsiadek jest w domu piękniej niż u ciebie.
W godzinę później Jaś odjechał — a ja opuściłem Łęcznę dopiero nazajutrz...



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Klemens Szaniawski.