Przejdź do zawartości

Czerwony testament/Część trzecia/XXIX

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Czerwony testament
Podtytuł Powieść
Wydawca Piotr Noskowski
Data wyd. 1889
Druk Piotr Noskowski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Testament rouge
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXIX.

Rajmund czuł się coraz bardziej pomieszanym.
Wolność tak gorąco upragniona, tak długo oczekiwana, czyż ma go jeszcze ominąć?
Fatalność uwzięła się na niego, jak by go zmuszała do dalszego wypełniania nienawistnych mu obowiązków.
— Ależ panie prefekcie, szeptał drżącym nerwowym głosem, niejeden przecie jestem pod pańskiemi rozkazami, nie jeden, na którego możesz pan liczyć zupełnie... Jest dość innych również inteligentnych, bardziej nawet gorliwych odemnie. Czyż nie mogą oni poprowadzić skutecznie poszukiwań, jakie ja rozpocząłem?... Wspominał pan prefekt przed chwilą o żołnierzu dezerterującym ze stanowiska, w chwili niebezpieczeństwa. Pozwól mi pan odpowiedzieć, że to nie może się do mnie stosować, bo w obecnej chwili nie zagraża panom żadne a żadne niebezpieczeństwa...
— Grozi nam niebezpieczeństwo okrutne, mój kochany — odrzekł dygnitarz. — Pewien dziennik poranny, zdradził dziś całemu Paryżowi tajemnicę naszą, zdradził tajemnicę, którąśmy dla słusznych powodów pragnęli zatrzymać jeszcze jakiś czas przy sobie... Wyobrażam sobie ministra... Obawiam się interpelacyi w Izbie... Jedna tylko rzecz a mianowicie wykrycie winnych, potrafiłoby nas usprawiedliwić... Rachowaliśmy, że dzięki tobie, wybrniemy ze wszystkiego szczęśliwie, a ty nas opuszczasz! Czyż nie mam prawa powiedzieć, że działając w ten sposób, dezerterujesz z placu walki?
— Czy nie dowiodłem tyle razy mojego poświęcenia i mojej odwagi?...
— Teraz powinieneś dowieść tych cnót jeszcze po raz ostatni!...
— Panie prefekcie, cierpiałem przez lat dziesięć!...
— Cóż znaczy kilka dni jeszcze?...
Rajmund chciał się jeszcze bronić, ale zabrakło mu czasu.
Drzwi od gabinetu nagle się otworzyły i na progu ukazała się postać jakaś, ze zmarszczonem czołem, z ponurem spojrzeniem i pobladłemi usty.
Na widok tej postaci prefekt zerwał się na równe nogi.
— Przewidziałem — pomyślał sobie kłaniając się uniżenie dla ukrycia wzruszenia.
— Sekretarz wyszedł spiesznie z Fromentalem i zamknął drzwi od gabinetu.
— Panie prefekcie — odezwał się minister lodowato — twoje pomieszanie i bladość dowodzą mi, że jeżeli moja wizyta tak pana przeraża, to go z pewnością nie zadziwia!... Wiesz pan zapewne jej przyczynę... Przeczytałem przed chwilą, dziennik, który pana atakuje, a który widzę oto rozłożonym na biurku pańskiem. Nie miałem cierpliwości posyłać po pana... i sam przyszedłem...
Prefekt pochylił głowę.
— Czy dziennik skłamał — zapytał minister. — Czy mam wydać rozkaz ażeby sady wystąpiły zaraz przeciwko niemu?...
Prefekt nic nie odpowiedział.
— Dziennik zatem nie skłamał — ciągnął minister. — Były zatem cztery ofiary?... Cztery osoby zostały zamordowane, a wcale nawet nieprzeprowadzono śledztwa, żadnego nie zdano mi raportu!... O niczem więc nie wiedziałem, ja, co powinienem był wiedzieć o wszystkiem najpierwszy...
Niezdolni wykryć winnych, obawiający się nagany, zamilczeliście o ohydnych zbrodniach, których nieudolność wasza czyni was wspólnikami...
W tej chwili cały już Paryż wie, że banda łotrów morduje i ograbia bezkarnie, że wielkie miasto staje się jaskinią bandytów! — A my mając prefekta policyi, naczelnika bezpieczeństwa publicznego i całe brygady agentów, hojnie opłacanych, pozwalamy mieszkańców zarzynać jak kury. To rzecz niesłychana!... mój panie, o ohydne!...
— Panie ministrze odezwał się nieśmiało dygnitarz — nie wszystko co opisuje dziennik zgadza się z prawdą... Śledztwa były przeprowadzone. Agenci zostali porozsyłani dla przetrząśnienia Paryża i co dzień, co godzina nadchodzą od nich raporty...
— Co się pan dowiedziałeś z tych raportów?...
— Dotąd nie jeszcze na nieszczęście, dla tego właśnie postanowiłem rzecz całą trzymać w tajemnicy... Widziałem wielkie niebezpieczeństwo w rozgłaszaniu zbrodni popełnionych a nie ukaranych... obawiałem się przerażać Paryż...
— Widzisz panie prefekcie, jak bardzo nie miałeś racyi, jak błędne były pańskie wyrachowania!... Dzienniki dowiedziały się, że chcesz zachowywać tajemnice i przemówiły!... A krzyczeć będą tem głośniej, że pozostawiłeś im pan otwarte pole do oskarżeń najskandaliczniejszych... Dzienniki dziś rozniosę przestrach, wykazując pańską nieudolność, nieumiejętność wykrycia i przytrzymania morderców! I będą w porządku niestety!... Tak, jesteś pan niezdolnym, bezsilnym, ślepym! — Czy pan wiesz przynajmniej co się znowu stało?
— Pan minister pozwoli zapytać do czego zmierza?
— Więc pan nic nie wiesz!... więc ja minister sprawiedliwości, mam objaśniać pana prefekta policyi, którego obowiązkiem mnie ze wszystkiego zdawać sprawę?... A więc... mój panie, tej nosy, nowa ofiara padła zapewne pod nożami łotrów tajemniczych. Matka ofiary, pani hrabina de Chatelux, przyszła do mnie dziś rano, domagając się swojego syna, który zniknął gdzieś bez wieści...
— Pani de Chatelux! — powtórzył prefekt osłupiały.
— Tak... I jest nawet tutaj ze mną i domaga się sprawiedliwości i zemsty!... Jeżeli ją stawię przed pana, cóż jej odpowiesz?... Że nic nie wiesz, że jak zawsze nie możesz się niczego dowiedzieć?...
— Boże!... ależ to okropne! — wykrzyknął zrozpaczony dygnitarz. — Jeszcze więc jedna zbrodnia!...
— Jeszcze jedna i to bezkarna! Tak panie prefekcie! Bandyci bezczelnie żartują sobie ze ślepej i głuchej policyi. Uzuchwaleni bezkarnością, będą w dalszym ciągu prowadzić swoje dzieło, a jutro dowiemy się znowu o czynach okropniejszych może niż wczorajsze.
— Przysięgam panu, panie ministrze, że nigdy Paryż nie był energiczniej pilnowanym niż w chwili obecnej.
— Czujność raczej pozorna, aniżeli rzeczywista!... czujność bezużyteczna, nie sprowadzająca żadnych rezultatów, nie natrafiająca na ślad żaden!
— Racz pan zwrócić uwagę panie ministrze na zupełnie odrębny rodzaj tych zbrodni, utrudniający wszelkie poszukiwania...
— Cóż pan przez to rozumiesz?
— Rozumiem, że morderca musi być waryat jakiś, który działa, albo przynajmniej zdaje się działać bez żadnego powodu...
Wytłumacz się pan!
Prefekt policyi opowiedział w krótkości w jaki zawsze jeden i ten sam sposób mordowane były ofiary, których żadne stosunki nie wiązały ze sobą, których morderca wcale nie rabował. Powtórzył zdanie wyrażone w tym względzie naczelnikowi bezpieczeństwa przez znakomitego doktora, którego zapomniał nazwiska.
Doktorem tym, jak nasi czytelnicy wiedzą, był doktór Thompson.
Minister słuchał oburzony.
Kiedy prefekt skończył, minister odezwał się:
— Z jakiejkolwiek pobudki działa morderca, czy to pod wpływem manii naukowej, czy prawdziwej waryacyi, potrzeba aby ten monstrualny stan rzeczy miał nareszcie już koniec!... Zostawiam panu ośm dni na wyszukanie winnego czy winnych. Jeżeli w ciągu tych dni ośmiu, nie potrafisz pan nic zdziałać, to przynieś mi, proszę, podanie o dymisyę, bo inaczej przyślę ją sam panu.
Prefekt policyi to bladł, to czerwienił się apoplektycznie.
— Zrobię wszystko co w mocy ludzkiej, panie ministrze, ale wasza ekscelencya pozbawiłeś mnie największej siły mojej...
— Jakiej?
— Odebrał mi pan minister podwładnego, na którego najwięcej liczyłem...
— Czy nie mówisz pan o Rajmundzie Fromentalu?
— O nim właśnie, panie ministrze!... Jemu było poruszone to ciężkie zadanie. On obowiązanym był prowadzić wszelkie poszukiwania, a naczelnik bezpieczeństwa publicznego liczył nań ogromnie...
— Czy odmawia panu dalszej swojej pomocy?
— W chwili przybycia pana ministra rozmawiałem z nim w tym przedmiocie, i napotkałem, muszę przyznać, na wielki opór z jego strony.
— Czy jest tutaj jeszcze?
— Jest panie ministrze.
— Każ go pan poprosić...
Prefekt nacisnął sprężynę dzwonka.
Ukazał się sekretarz.
— Przyślij pan Fromentala — powiedział prefekt.
Rajmund wszedł drżący z obawy i skłonił się z uszanowaniem, ale bez uniżoności.
— To pan jesteś Fromentalem, którego ułaskawienie zupełne podpisałem wczoraj? — zapytał minister.
— Ja panie ministrze — odrzekł Rajmund — ja... błogosławiący przypadek, który mnie stawia w obecności Waszej Ekscelencyi i pozwala u nóg jego złożyć wyrazy nieskończonej mojej wdzięczności i bezgranicznego przywiązania.
— Od pana zależy dać mi dowody tego przywiązania i tej wdzięczności.
— W jaki sposób ekscelencyo?...
— Pana powierzono wykrycie zbrodni, jakie w tej chwili przerażają cały Paryż... Łaska jaką pan otrzymałeś, daje ci prawo usunięcia się od obowiązków, choćby od dzisiaj zaraz. Czy myślisz pan skorzystać z tego prawa?... Odpowiedz mi pan otwarcie.
— Mam taki zamiar, panie ministrze.
— A więc posłuchaj mnie pan, a może pańskie zapatrywanie zmieni się jeszcze w tym względzie...
Rajmund potrząsnął głową powątpiewająco.
— Oto co chciałem panu powiedzieć, panie Fromental... — zaczął minister. Jesteś pan dobrym ojcem, bo opierając się na swojem ojcowskiem przywiązaniu, prosiłeś o ułaskawienie. Wzruszony pańską prośbą, przychyliłem się do żądania... W imię otóż rodziców zagrożonych utratą swoich dzieci, mordowanych przez tajemniczego mordercę, żadam od pana aktu poświęcenia się, poświęcenia raczej kilku dni z tej bezwzględnej wolności, do której pan tak wielką przywiązujesz wagę!... W imię rodzin zrozpaczonych i przerażonych, odwołuję się do serca pańskiego!... Zadam od pana, abyś pozostał na stanowisku do dnia, blizkiego zapewne, gdy dzięki rozumnym staraniom pana, siła pozostanie przy prawie!... Wtedy pan prawdziwie hojnie dług nam swój zapłacisz!... Wtedy nawet będziemy panu obowiązani. Czy odpowie mi pan odmowa, panie Fromental?...
Rajmund drżał od stóp do głów.
Głos, który do niego przemawiał w tak prosty, a tak przekonywujący sposób, wzruszył go do głębi duszy.
Jakże odmówić takiej prośbie?...
Wahał się jednakże — myśl o synu go powstrzymywała.
Nagle drzwi oddzielające gabinet prefekta od gabinetu jego sekretarza, drzwi, których Rajmund nie zamknął za sobą zupełnie, otworzyły się i ukazał się w nich młody człowiek.
Był to Paweł.
— Zgódź się, kochany ojcze!... zgódź się... to święty twój obowiązek!... Ja ci pomagać będę w twojem zadaniu, ażeby okazać wdzięczność moję dla tych, co cię mi oddają!...
— Moje dziecko. moje dziecko!... szeptał Rajmund wzruszony, — jakto, ty pragniesz?...
— Pragnę działać łącznie z tobą, mój ojcze, chcę walczyć razem z tobą przeciwko nędznikom...
— I ja ci służę także, Rajmundzie!... odezwał się głos kobiecy.
Rzekłszy to, matka Fabiana, która weszła innemi drzwiami, zbliżyła się do Fromentala i ujęła go za ręce.
— Pani de Chatelux!... — wykrzyknęli razem Rajmund i Paweł.
— Tak... — odpowiedziała hrabina, tak... to ja... matka zrozpaczona, matka, która w tobie tylko Rajmundzie pokłada nadzieję, która błaga cię ze złożonemi rękoma, ażebyś jej przyszedł z pomocą!...
— Boże wielki, a co się stało pani hrabino?... zapytał żywo Paweł z obawą.
— Fabian gdzieś zniknął!... — odrzekła pani de Chatelux z płaczem. Fabian może już nie żyje...
— Fabian zniknął!... zabity może!
— Czekałam na niego całą noc... Wczoraj wieczór wyszedł do teatru... na pierwsze przedstawienie jakiejś sztuki, do Gimnase... Nie był to wcale pretekst do spędzenia w inny sposób wieczoru... Był w teatrze, bo go tam widziano... Dwaj jego znajomi, których się pytałam, mówili mi, że go widzieli i rozmawiali z nim nawet. Na noc nie powrócił jednakże... To byłoby jeszcze do wytłumaczenia. Ale skoro nie powrócił dziś rano, on, który wie dobrze, że tak długa, a niewytłomaczona jego nieobecność, może mnie do utraty zmysłów doprowadzić lub zabić odrazu, to najprędzej nie żyje!.. Nic a nic na świecie, nawet kobieta, nie dałaby mu do tego stopnia zapomnieć o swojej matce!... Szukam go i błagam Boga, aby mi go powrócił. Pan Bóg mnie wysłucha!... Przybyłam tutaj z panem ministrem... Byłam tam... w tamtym pokoju i słyszałam co tu mówiono, poznałam twój głos, serce mi powiedziało, że jeżeli czas jeszcze, ty jeden potrafisz mi zwrócić syna żywego, jeżeli już za późno, ty jeden pomścisz się za niego!...
— Pani!... — wykrzyknął Paweł, miej nadzieję!... Pan Bóg natchnie i poprowadzi kroki ojca, pozwoli mu oddać ci ukochanego Fabiana.
— Pani hrabina zaopiekowałaś się mojem dzieckiem, odezwał się Rajmund — pani hrabina odebrałaś ostatnie tchnienie biednej mojej żony!... Wspomnienia te nie pozwalają mi oprzeć się pani prośbie!... Zwrócono mi wolność, ale wdzięczność mnie wiąże!... Pozostaję na swojem stanowisku i nie opuszczę go aż dotąd, dopóki nie oddam pani syna żywego czy umarłego, dopóki nie zdam w ręce sprawiedliwości nędzników!...
— Dziękuję ci!... dziękuję ci!... — wolała pani de Chatelux.
O!... Rajmundzie, pewną byłam, że mnie nie opuścisz!...
— Szlachetnie się znalazłeś, panie Fromental!... — odezwał się wzruszony minister.
— Bądź łaskaw przyjść tutaj po południu, dorzucił prefekt policyi. Naradzimy się nad środkami, jakie trzeba będzie przedsięwziąć... Oto są papiery twoje i dekret uwalniający... Dowiodłeś nam, jak byłeś tego godnym...
Rajmund wziął papiery z rąk prefekta, przycisnął je do ust, a następnie ojciec z synem rzucili się sobie w objęcia i ucałowali z radości.
Minister pożegnał ich serdecznie dodając otuchy i odwagi hrabinie de Chatelux, którą, Paweł odwiózł do pałacu.
Rajmund pospieszył zaraz do swojego mieszkania, gdzie naznaczył schadzkę kilku agentom bezpieczeństwa.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.