Przejdź do zawartości

Czerwony testament/Część trzecia/XXX

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Czerwony testament
Podtytuł Powieść
Wydawca Piotr Noskowski
Data wyd. 1889
Druk Piotr Noskowski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Testament rouge
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXX.

Minister pozostał jeszcze czas jakiś z prefektem policyi.
Obaj naradzali się co do artykułu który „Agencya Havasa“ rozeszle główniejszym organom paryzkim.
Czytelnicy nasi, zapytają nas może jakim sposobem dziennik ów otrzymał szczegóły morderstw, które trzymano w takiej tajemnicy.
Wytłumaczymy im to w krótkości!
Reporterzy, czyhający zawsze na najświeższe nowiny, nie mogli się byli nie dowiedzieć o wypadku zaszłym w Choissy-le-Roi.
Wiedząc, że ciało Renégo Labarre, sprowadzone zostało do Paryża, udali się do domu nieboszczyka w dzień jego pogrzebu i zręcznie a dyskretnie wybadali służącą pani Labarre.
Młoda dziewczyna, słysząc, co mówił wczoraj w pokoju nieboszczyka naczelnik bezpieczeństwa z lekarzem Thompsonem, powtórzyła wszystko.
Ztąd sensacyjny artykuł i szalona wrzawa w Paryżu.


∗             ∗

Cóż się stało z naszym znajomym, a raczej z przyjacielem naszym, la Fouine’m, od tego czasu, jakośmy go widzieli opatrującego się a aptekarza?...
Przedewszystkiem zajął się wydobyciem swojego czółna i naprawą takowego.
Następnie ostrożnie, bo doświadczał jeszcze pewnego osłabienia z powodu dużego upływu krwi, powrócił do zwykłych swoich zajęć.
Ale gdy śledził oczyma najmniejsze poruszenie spławika, marzył jednakże o zemście i wysilał mózg nad tem, jakby wynaleźć sposób wykrycia swojego mordercy.
Jedna szczególnie okoliczność nie wychodziła ma z głowy i nad nią też głównie się zastanawiał.
Skradzenie mu medalu!
Kradzież ta napewno naprzód była obmyślana, była z pewnością przyczyna popełnionego zamachu.
Przyszedł mu na pamięć Amadeusz Duvernay i piękna Virginia i powiedział sobie:
— Założyłbym się o nie wiem co, o nowy całkiem statek, że w tem wszystkiem jeden i ten sam łotr jest czynnym! Ten niby mechanik, co mnie tak ładnie poczęstował nożem, jest mordercą Duvernaya i Wirginii... — Nie mam najmniejszej co do tego wątpliwości!...
Dziennik, który opisał zbrodnie wpadł mu w oczy a kupca win w Créteil, u którego jadł śniadanie.
Naturalnie, że przeczytał, albo raczej połknął jednym tchem cały wiadomy artykuł i ździwił się nie pomału, skoro znalazł pomiędzy ofiarami nazwisko Renégo Labarre, który tak samo jak Amadeusz Duvernay i on, był spadkobiercą hrabiego de Thonnerieux.
Nie potrzeba mu było więcej, aby podejrzenia jego zamieniły się w pewność bezwzględną.
— A co! — mruknął — węch miałem doskonały. To jasne jak dzień, chodzi im bardzo o medale sukcesorów hrabiego, skoro aż zabijają, ażeby z ních obdzierać trupów... — Na co im mogą być potrzebne te medale?... Zaraz... zaraz... Trzeba ci się zastanowić nad tem mój przyjacielu! — Mam pewną myśl i zdaje mi się, że to myśl bardzo dobra...
Nie tracąc czasu, wsiadł w czółno, przepłynął Marnę i udał się do domku zamieszkanego przez Fromentala.
Przyjęła go Magdalena.
— A ha! to pan, panie Boulenois — odezwała się służąca.
— W mojej własnej osobie, kochana pani Magdaleno...
— Przychodzi pan do mojego młodego pana?...
— Tak jest pani Magdaleno... — A czy nie zastałem pana Pawła?...
— W tej chwili nie ma go w domu...
— Czy w Paryżu?...
— Właśnie... — Ojciec powrócił z podróży i przysłał po niego dziś rano depeszę...
— Aj, do dyabła! — A jak się zdaje pani Magdalenie, czy powróci dzisiaj wieczorem?...
— Nie zdaje mi się...
— To wielka, szkoda na prawdą, moja pani Magdaleno!...
— Czy miał pan powiedzieć panu Pawłowi co bardzo pilnego?...
— Bardzo pilnego... i jeżeli nie będzie to za niedyskretnie, prosił bym pani Magdaleny o jego adres w Paryżu...
— Nie ma w tem żadnej niedyskretności... — Znajdziesz go pan u ojca na ulicy Saint-Louis-en-l’Ile Nr. 16.
— Dziękuję pani Magdalenie... przepłynę Marne i siadam na kolej...
Powiedziawszy to, la Fouine opuścił domek i pospieszył do swojego czółna.
O kwadrans na dwunastą był już w Paryżu.
Dziesięć minut do dwunastej, wchodził do domu w którym Fromental zamieszkiwał.
— Czy jest pan Fromental, jeżeli łaska? — zapytał odźwiernej, która odpowiedziała:
— Wyszedł z synem.
— A nie może mi pani powiedzieć, kiedy powrócą?...
— O! nie wiem tego. — Nie stołują się w domu... ale... pan Fromental ojciec... prawie co dzień zachodzi około czwartej... niech pan przyjdzie o tej godzinie...
— Dziękuję bardzo... przyjdę o czwartej...
La Fouine niezadowolony z niepowodzenia, skłonił się odźwiernej i przeszedł podwórze, żeby wyjść na ulicę.
Nagle zatrzymał się uradowany.
Zobaczył Fromentala wchodzącego do bramy, przystanął więc, ażeby nań poczekać.
Rajmund powracał z prefektury.
Czuł w kieszeni dekret ułaskawiający, co go radowało niezmiernie.
Spostrzegł la Fouin’a, który się zbliżył z czapką w ręku.
— Dzień dobry, panie Fromental!... — odezwał się młody rybak.
— Dzień dobry, kochany chłopcze!...
— Czy pan mnie poznaje, panie Fromental?...
— Doskonale mój kochany... nazywasz się Boulenois i ty to pomagałeś nam wyciągnąć z wody, parę tygodni temu, ciało niejakiego Fauvela!...
— To! to właśnie... Może się pan pochwalić swoją pamięcią!...
A po cichu mruknął do siebie:
— Pewny byłem... — że to fijołek z tego papy pana Pawła... — Ale widać, że tak potrzeba. — Będę chciał być bardzo przebiegłym... bo mam swoje myśl!...
— Czy mnie szukałeś? — zapytał Rajmund.
— Tak jest panie Fromental, pana osobiście...
— A czego chcesz odemnie?...
— Chciałem pomówić z panem.
— Ze mną pomówić! — A o czem?...
— O! pan wiesz, że są rzeczy, o których nie gada się na podwórzu. — Chciałbym porozmawiać z panem... ale w mieszkaniu... we cztery oczy!...
— No, to chodź ze mną — odrzekł Rajmund zaintrygowany bardzo i nie mogąc się domyśleć, co młody chłopak ma mu do powiedzenia.
La Fouine poszedł za Fromentalem, który wprowadził go do sali jadalnej i odezwał się doń w te słowa:
— Jesteśmy zatem sami, tak jak sobie życzyłeś. Nikt, oprócz mnie, nie może cię więcej słyszeć... — Siadaj i mów...
Boulenois wziął krzesło i tak zaczął:
— Potrzeba, aby pan wiedział przedewszystkiem, panie Fromental, że ja jestem, że tak powiem, kolegą pańskiego syna!...
— Ty jesteś kolegą Pawła? ty?...
— Tak jest, panie Fromental... — Ja to go nauczyłem jak się zapuszcza wędkę, ja mu pokazałem najlepsze miejsca na Marnie w okolicach Port-Créteil...
— Ah! więc to o tobie mówiono mi jako o nauczyciela rybołóstwa... — Dobrze — wiem... Teraz przystępuj do rzeczy i to jak najprędzej, bo mi się ogromnie spieszy...
— Tem gorzej...
— Dla czego?...
— Bo to, co mam panu opowiedzieć, jest dosyć ważne i może zabrać trochę czasu.
— Jeżeli to tak ważne, to będę słuchać do końca z uwagą, tylko nie trać czasu napróżno!...
— Zaczynam!... — Pan wie wiele rzeczy, panie Fromental, ale z pewnością nie wie pan tego, co ja wiem, bo ja jestem tak jak i pan Paweł, sukcesorem nieboszczyka hrabiego de Thonnerieux...
— Nie wiedziałem, albo raczej zapomniałem o tem... — rzekł Rajmund, którego uwaga zwiększyła się bardziej po tem odkryciu. — Ale to mi też tłumaczy, dla czego nazwisko twoje nie było mi obcem zupełnie. — Mów dalej...
— Otóż tak samo, jak syn pański i inni urodzeni 10 marca 1860 r. w szóstym okręgu, nosiłem medal, który za dojściem do pełnoletności, miałem przedstawić hrabiemu albo jego pełnomocnikowi, dla odebrania sumy nie wiem jakiej, ale która miała być wcale nie brzydką.
— Wiesz zapewne, że hrabia umarł, przerwał Rajmund.
— Wiem.
— I że testament jego został skradziony?
— Dowiedziałem się o tem, od pana Fabiana de Chatelux.
— Więc się już nie spodziewasz niczego?...
— Być może.
— Jak to być może? — Chcesz powiedzieć przez to?...
— A to: że testament nieboszczyka hrabiego de Thonnerieux został skradziony na pewno, ale majątek jaki pozostawił dla sukcesorów, pozostał prawdopodobnie... i mojem zdaniem, zebrawszy wszystkie medale, na których są wypisane pewne wyrazy, możnaby go odnaleźć...
— Myślałem o tem — rzekł Rajmund, coraz bardziej zaciekawiony, do czego zmierza la Fouine.
— Uplanowałem sobie otóż, w szalonej mojej pałce — ciągnął Boulenois — że testament objaśniał o tem i że ten co go ukradł, stara się zebrać wszystkie medale, zabijając lub usiłując zabić tych co je posiadają...
Fromental nadstawił uszu.
Zdawało mu się, że la Fouine otwiera przed nim na raz nowy całkiem jakiś horyzont, zamknięty dotąd zupełnie, i że nareszcie światełko jakieś poczyna błyskać w ciemnościach.
— A zkąd ty to wnosisz? — zapytał żywo.
— Zkąd ja to wnoszę? — Ależ to u licha samo przecie bije w oczy! — Zamordowano Amadeusza Duvernay’a, jednego z sukcesorów hrabiego, zamordowano z nim razem kochankę jego, piękną Wirginie, bo ona nosiła medal narzeczonego... — Zamordowano Renégo Labarra i medal jego skradzione... — w dodatku mnie chciano zabić i medal mi zabrano...
Rajmund podskoczył.
— Chciano cię zabić? — wykrzyknął.
— Tak myślę!... bo noszę i długo bodaj będę jeszcze nosił ślad zamachu na karku.
— Kiedy cię zabić usiłowano?...
— Cztery dni temu.
— Gdzie?...
— Na Marnie... tuż przy Créteil...
— Któż był morderca?...
— Jakiś drab, którego nigdy nie znałem i nigdy nie widziałem, i który udał przedemną robotnika-mechanika... Wesoły chłopak i wielki niby amator wędki, a rzeczywiście znał się na łowieniu tak dobrze jak i ja!…..
— Jakże to było?...
— Ba, to cała historya, proszę pana.
I la Fouine opowiedział ze wszystkiemi szczegółami to, o czem wiedzą już czytelnicy nasi.
Rajmund słuchał go z głębokiem wzruszeniem.
— Ponieważ otóż — zakończył Julek, jesteś pan ojcem jednego z sukcesorów pana de Thonnerieux, przyszedłem ostrzedz pana, abyś czuwał dobrze nad swym synem, moim kolegą i uczniom moim, i chciałem jednocześnie zapytać pana, czy mam zawiadomić policyę?...
— Już jest zawiadomioną — odpowiedział Fromental. — Ja mój drogi, jestem inspektorem służby bezpieczeństwa publicznego.
— A co, nie zgadłem?... — pomyślał la Fouine. — Zostali zawiadomieni... tego mi tylko było potrzeba...
— Dobrzeń zrobił, żeś się do mnie udał, mój przyjacielu... — powiedział Rajmund. — Może dopomogłeś mi w bardzo trudnem zadaniu mojem...
— Czy pan szuka tych nędzników, panie Fromental?...
— Tak. — I jestem teraz jak najbardziej przekonany, że polują zbóje na sukcesorów hrabiego!... — Amadeusz Duvernay, piękna Wirginia, René Labarre... ty przed czterema dniami, a nareszcie wczoraj Fabian de Chatelux...
— Co i pan Fabian także! — wykrzyknął la Fouine oburzony. — Pan Fabian także zamordowany?...
— Nie ma dowodów, że nie żyje, ale bardzo się można o to obawiać, ponieważ zniknął gdzieś od wczoraj bez wieści. — Z sześciu, czterech już oporządzono!... — Pozostaje zatem tylko mój syn i młoda dziewczyna także suksesorka, której zapomniałem nazwiska...
— Nazwisko to mój ojciec powtarzał mi dosyć często... — Ta panna nazywała się Marta Berthier...
— Tak właśnie... — Kto wie, czy i ona już nie padła ofiarą! — To już byłoby pięć na sześciu... — Pozostałby więc tylko Paweł... Do niego teraz zabrać się oni gotowi...
— Oni? — powtórzył Juliusz Boulenois. — Co za oni?...
— Aj! gdybym to wiedział, nie obawiałbym się ich wcale! — Kradzież testamentu, jest przyczyną wszystkich zbrodni!... Łajdacy, którym zdobycz się z rak wymknęła stali się mordercami, ażeby ją odzyskać... Mówiłeś mi, wszak prawda, że nigdy przedtem nie widział bandyty, który po usiłowaniu mordu, ukradł ci medal?...
— Tak, panie Fromental, powiedziałem panu najrzetelniejszą prawdę...
— W jakim wieku mógł być opryszek?...
— Wyglądał na lat dwadzieścia cztery lub pięć najwyżej.
— Na kogo był podobny?...
— Na robotnika, za jakiego się przedstawiał, ale to furda proszę pana!... — Niech go dyabli szelmę porwą... żaden aktor z najpierwszego teatru paryskiego nie umiałby się tak przebrać i tak doskonale odegrać swojej roli!... Pana byłby tak samo wziął na lapę jak i mnie, choć pan zna się zapewne trochę na ludziach?...
— Gdzie się udajesz teraz? — zapytał Rajmund.
— Powracam do Créteil... — odrzekł Juliusz Boulenois.
— Dobrze...
— Kiedy pan Paweł tam powróci?...
— Dzisiaj wieczorem... — Przyrzekniesz mi, że go nie opuścisz?...
— Naturalnie, że przyrzekam... — i możesz pan zupełnie liczyć na mnie!... Dobrze będzie strzeżony...
— Liczę na ciebie, mój młody przyjacielu, i proszę cię, ażeby się syn mój nie domyślił, iż go pilnujesz...
— Niech pan będzie spokojny, panie Fromental, nie dam mu wcale tego poznać... Zresztą, mam ja oko amerykańskie... jeżeli tylko spostrzegę kogo, włóczącego się około pańskiego domu, a szczególniej, jeżeli to będzie mój pseudo-mechanik, to go poznam odrazu... i będę wiedział, jak się wziąć do niego.
La Fouine pożegnał się i wyszedł.
— Więc teraz kolej na mojego syna, mruknął Fromental — to nie ulega najmniejszej wątpliwości. Chodzi im tylko o sukcesorów hrabiego de Thonnerieux i ich się tylko czepiają! Nie chcę, żeby mi zabito mojego syna i potrafię go obronić... Otoczę go agentami, którzy bez jego wiedzy, strzedz go będą, od grożącego mu niebezpieczeństwa... Trop w trop, gdzie się tylko ruszy, będą chodzić za nim i mordercy nim zdołają dotknąć jednego włosa z jego głowy, zostaną pochwyceni. Juliusz Boulenois z jednej, agenci z drugiej strony, niebezpieczeństwo zażegnano. — Teraz potrzeba, aby prefektura udzieliła mi carte-blanche; aby mnie o nic nawet nie pytała.
Wziął kapelusz i wyszedł z domu.
Przechodząc około stancyi odźwiernego, zatrzymał się i powiedział:
— Jeżeli się kto o mnie pytać będzie, powiedzcie proszę, że zastać mnie można o siódmej...
— Dobrze... panie Fromental — odpowiedział odźwierny.
Rajmund był jeszcze na czczo.
Wstąpił do jednej z podrzędnych restauracyjek i kazał sobie podać bulion, kotlet i pół butelki wina.
— Zjadł pospiesznie, udał się do prefektury i kazał się zameldować prefektowi.
Naturalnie, przyjęto go natychmiast.
— Co cię sprowadza? czekałem cię wieczorem dopiero?... — zapytał prefekt.
— Po wyjściu już od pana, panie prefekcie, dowiedziałem się wielu rzeczy... i to rzeczy bardzo ważnych.
— Jakich?... jakich?...
Fromental opowiedział, o czem się dowiedział od Juliusza la Fouine’a.
— To przerażające!... wykrzyknął dygnitarz, a następnie dodał zaraz: Jakież są wnioski twoje?...
— Że istotnie zabijają i czyhają na sukcesorów tylko hrabiego de Thonnerieux...
— Cóż robić zamyślasz?...
— Najprzód chcę prosić pana o u dzielenie mi najzupełniejszej wolności w działaniu.
— Daję ci ją bezwarunkową.
— Niech mi pan dalej wydać raczy upoważnienie, do zobaczenia się z byłym kamerdynerem nieboszczyka hrabiego...
— Jeromem Villard?...
— Tak, panie...
— Czego spodziewasz się po nim?...
— Nie wiem jeszcze w tej chwili.... Niech pan prefekt raczy mi zaufać w zupełności... Niech mi się pan prefekt o nic nie pyta, bo nicbym nie potrafił mu odpowiedzieć... Potrzebuję zatrzymać w sekrecie wszystko co zamierzam... Pan jeden tylko będzie mógł wiedzieć o moich działaniach...
— Nie wiedząc co będziesz robił?... odrzekł prefekt z uśmiechem. No, zgadzam się, bo ci ufam ślepo we wszystkiem...
Oto pozwolenie jakiegoś żądał...
Prefekt napisał parę słów na ćwiartce papieru, podpisał się i podał Fromentalowi, dodając:
— Jerome Villard jest w Mazas.
— Zaraz się udam do niego.
Rajmund wyszedł, wsiadł do fiakra i rzeczywiście kazał się zawieźć do Mazas.
Było około drugiej, gdy wchodził do mieszkania dozorcy.
Zobaczywszy podpis prefekta, dozorca kazał go natychmiast poprowadzić do sali w której mógł rozmówić się z więźniem — i posłał po Jeroma Villarda, trzymanego pod kluczem od czasu zaaresztowania.
Śledztwo co do kradzieży testamentu hrabiego de Thonnerieux, wlokło się długo.
Sądzia śledczy przeprowadził liczne badania, jakich sprawa wymagała.
Przeszło piędziesięciu świadków było wzywanych.
Zeznania miały być za kilka dni odesłane do sądu, biedny Jerome Villard pewnością stawać będzie przed kratkami kryminalnemi.
Stary nieszczęśliwy kamerdyner zmienił się do niepoznania.
Siwiejące jego włosy zbielały jak śnieg.
Policzki zapadły.
Oczy głęboko zapadłe, wyglądały na zagasłe.
Ramiona się zgarbiły, a długa biała broda i ciągłe drżenie ust, czyniły zeń starca stuletniego.
Ciągła straszna zgryzota zabijała go powoli.
Stróż więzienny przyprowadził go do Fromentala.
Znał go, bo nieraz wprowadzał do hrabiego.
Skoro go zobaczył, przyszły mu na pamięć wszystkie bolesne wspomnienia i nie mógł się od łez powstrzymać.
Zmiana, jaka zaszła w starcu, przeraziła Rajmunda.
— Nigdy! — pomyślał — nigdy nie przypuszczę, ażeby ten nieszczęśliwy był winnym!... Jest ofiarą... jest męczennikiem...
Podszedł żywo do Villarda i podał ma rękę.
Ex-kamerdyner poczuł tę dłoń przyjazną i uścisnął ją z wdzięcznością.
— Siadaj biedny, kochany Jeromie, odezwał się Fromental.
Starzec osunął się na krzesło.
Zapewne przyszedł mi pan donieść, że stanę wkrótce przed sądem... wyszeptał głosem osłabionym, ocierając łzy spływające po policzkach.
— Nie, mój przyjacielu, — odrzekł Rajmund — nie przychodzę do ciebie ze złą nowiną... przeciwnie.
— Czyżby wykryto złodzieja? — zapytał Jerome, a oczy mu zabłysły.
— Jeszcze nie, mój przyjacielu, ale można mieć nadzieję, że się ich wykryje.
— Więc wiedzą, że istnieją?... Zaczynają wierzyć w moję niewinność?...
— Nie zupełnie jeszcze, bo w takim razie byłbyś już naturalnie wolnym, ale możesz się wkrótce tego spodziewać... Jeżeli przyjdziesz z pomocą sprawiedliwości, możesz wierzyć, że dobrze będzie...
— Ja mam przyjść z pomocą sprawiedliwości, — powtórzył Jerome, — a w jaki sposób, proszę pana?
— Przez zupełnie szczere zeznania.
— Ależ ja zawsze byłem szczery... zawsze mówiłem szczerą prawdę... Nie ukradłem testamentu kochanego mojego pana... nic zgoła nie ukradłem... nie naruszyłem pieczęci... jestem zupełnie niewinny...
— Nie wątpię o tem, mój Jerome!... dają ci słowo honoru, to jestem przekonany o twojej niewinności... Znam cię za dobrze i od dawna... Nauczyłem się cenić twoje przywiązanie i twoją uczciwość... niepodobna mi było nawet się podejrzewać... Ale moje przekonania nic tutaj nie znaczą... nie mam dostatecznej władzy na to, aby cię obronić... Wszystkie pozory są przeciwko tobie, a na nieszczęście sądy ludzkie bardzo często opierają się na pozorach.
— No, to jestem zgubionym!.... Cóż pan chce abym zrobił?... — wykrzyknął zrozpaczony starzec.
— A, mój poczciwy Jerome, uspokój się przede wszystkiem i wysłuchaj mnie... — odrzekł Rajmund. — Zostałem upoważnionym do poszukiwań w twojej sprawie... Byłem przy śledztwach, jakie prowadzono w pałacu nieodżałowanego twego pana... Wszystko widziałem, starałem się zdawać sobie sprawę ze wszystkiego... i otóż jest dla mnie niezaprzeczenie pewną rzeczą, — która bije w oczy, — iż złodziej znał najdokładniej zwyczaje hrabiego de Thonnerieux, znał doskonale pałac, wiedział gdzie hrabia przechowywał swoje wartości, bo prosto poszedł do nich...
— To prawda... — odezwał się Jerome. Często sam się nad tem zastanawiałem.
— Mojem zdaniem... — ciągnął Fromental, — łotr dostał się do pałacu podczas pogrzebu...
— To niemożebne!... — odrzekł Jerome.
— Dla czego?...
— Pozamykałem wszystkie drzwi, a kluczy z rąk ani na chwilę nie popuściłem.
— Sam jeden tylko posiadałeś klucze od pokoju i gabinetu?...
— Sam jeden tylko, proszę pana…..
— W takim razie, jakże więc tłumaczysz sobie dostanie się do tych pokojów?
— Najrozmaitsze przypuszczenia do głowy mi przychodziły... ale żadne nie zdawało mi się prawdopodobnem... Jeden Pan Bóg wie, ile się namedytowałem jednakże.
— Czy nie zdarzyło ci się mówić kiedy kimkolwiek o pieniądzach, jakie hrabia trzymał w domu?
— Nigdy a nigdy.
— Pan hrabia przyjmował bardzo niewiele osób, wszak prawda?
— Prawie nikogo. Od czasu śmierci pani hrabiny i panny hrabianki, cały dom pokrył się żałobą... Odwiedzała nas bardzo mała liczba przyjaciół zaufanych i nikt a nikt więcej...
— Czy pan sam robił rachunki?
— Sam.
— A korespondencyę kto prowadził?
— Sam także...
— Czy rozmawiał z tobą czasami o swoich interesach?...
— Nigdy a nigdy...
— Wiedziałeś jednakże, że zrobił testament?
— Domyślałem się, że nie mogło być inaczej, ale nie przypominam sobie, czy nieboszczyk wspominał kiedy w sposób stanowczy o testamencie...
— Z tego powodu nie wiesz też zapewne co było w tym testamencie?...
— Nic zgoła nie wiem... Wiedziałem tylko rzecz jednę...
— Jaką?
— A to, że zapisem dawno już zrobionym, przeznaczył pan hrabia jakąś część swego majątku, każdemu z dzieci, które się urodziło tego samego dnia co jego córka...
— Znaleziono w papierach hrabiego wyrazy, które nie były pisane jego ręką... Czyś ty je pisał?
— Nie, ja nigdy nie pisałem pod dyktando mojego czcigodnego pana.
— Czy hrabia nie miał w mieście jakiego kopisty, któremuby powierzał papiery do przepisywania na czysto?...
— Gdyby miał takiego kopistę, to ja bym był o nim wiedział.. To co znaleziono, musiało być pisane przez dawnego jego sekretarza Pascala Saunier...
Rajmund zadrżał.
Przemijająca błyskawica zaświeciła mu w oczach.
— Pascal Saunier? — powtórzył.
— Tak... Tak się nazywał...
— Czy nie taki to bardzo przystojny młody człowiek, którego widziałem raz bodaj u hrabiego, i który został potem skazany na trzy czy cztery lata więzienia?...
— Ten sam panie Fromental, skazany został za fałszerstwo... Był to chłopak z wyższą inteligencyą... ale bez najmniejszej moralności... Dał tego dowody... Pozwoliłem sobie zwrócić uwagę mojemu kochanemu panu, na pewne szczegóły jego życia, jakie wydawały mi się podejrzanemi...
Wiedziałem, że był wysłany do głównego więzienia w Nimes...
Rajmund zerwał się na równe nogi i zaczął szerokiemi krokami chodzić po ciasnym pokoiku w którym się z więźniem znajdował.
Po kilka razy chwytał się rękami za głowę.
Nagle zatrzymał się przed Jeromem.
— Ten sekretarz pana de Thonnerieux, ten Pascal Saunier — posiadał całe zaufanie twojego pana?
— Tak panie... Sprytny, wykształcony, mówił dobrze kilkoma językami, umiał podobać się panu hrabiemu i zyskać jego wiarę zupełną...
— Czy Pascal Saunier nie posiadał klucza od pałacu de Thonnerieux?
— Wszystkie, od klucza od furtki ogrodowej, do klucza od gabinetu samego pana. Tego zawsze się nawet obawiałem, bo miałem bardzo złą opinię o tym człowieku.
— Boże! Boże! — wykrzyknął Rajmund, załamując ręce. — Oświeć mnie!.. Natchnij mnie!
— Jeszcze i to panu powiem, panie Fromental, że kiedy zastanawiałem się nad tem, jak można było dostać się do pałacu, najczęściej myśli moje zatrzymywały się na Pascalu.
— Myślałeś zatem, że złodziejem on mógł być tylko?
— Prędzej niż ktokolwiek inny... Ale nic, nic nie wiedziałem czy został już wypuszczony z więzienia.
— Wspominałeś też co o tem sędziemu śledczemu?
— Nie.
— Dla czego?
— Dla tego, że za nic na świecie nie chciałbym posadzić niewinnego, że myślałem, iż Pascal zwrócił może klucze hrabiemu.
— Ale nie masz żadnej co do tego pewności... nie prawda?
— Tak panie... Głupi to może tylko skrupuł z mej strony...
— Mówiłeś mi, że Saunier posiadał klucz od małej furtki ogrodowej?...
— Tak, od furtki co wychodzi na ulice Bonapartego i także od przedpokoju... Pan hrabia chciał, ażeby mógł wracać wieczór o której godzinie mu się podoba, bez przeszkadzania komukolwiek...
— Jerome! — wykrzyknął Rajmund, po chwili milczenia — rozjaśnia mi się w głowie... Pascal Saunier wykradł testament hrabiego Thonnerieux.
— Tak pan myśli? — zapytał Villard. Czy naprawdę pan tak myśli?
— Wszystko zdaje się tego dowodzić... Pascal Saunier nie był człowiekiem, któryby oddał klucze, wynosząc się z pałacu... Zatrzymał je przy sobie. W nocy dostał się przez małą furtkę od ulicy Bonapartego... Otworzył przedpokój i dostał się do gabinetu hrabiego, od którego miał klucz także... Zabierając pieniądze, zabrał testament i przeczytał takowy...
La Fouine miał racyę, utrzymując, że w testamencie wymienioną być musiała suma majątku, przeznaczonego dla każdego dziecka, że zebrane łącznie medale miały wskazać miejsce, gdzie pieniądze zostały przechowane... Dowiedziawszy się o tem przypadkowo, Pascal Saunier nie poprzestał na pierwszym łupie, chciał zagarnąć w swoje ręce i te miliony hrabiego... Dla osiągnięcia tego celu, potrzebne mu są medale...
Rozjaśniła nam się sprawa mój Jerome...
Pascal Saunier jest złodziejom i morderca...
On zabił Antoniego Fauvela!...
On zabił Duvernaya i piękną Wirginie!...
On zabił Renėgo Labarre!...
On usiłował zabić Juliusza Boulenois!
On zabił zapewne Fabiana de Chatelux!...
On czyha teraz na mojego syna!...
— Syn pański jest zagrożony?... Pan Fabian de Chatelux zamordowany? — odezwał się Jerome ździwiony i przerażony.
— Potrzebny im będzie medal mojego syna, tak samo jak medal owej młodej dziewczyny, owej Marty Berthier, która jest również sukcesorką hrabiego. Na każdym z tych medali wyrżnięty jest wyraz jakiś, czy też kilka wyrazów. Zebrane razem wyrazy, wytwarzają zdanie, a to zdanie stanowi klucz do rozwiązania zagadki...
Miej nadzieję kochany Jerome, że wkrótce będziesz uwolniony i ci sami co cię dziś oskarżają, głosić będą niewinność twoję...
— O! panie Fromental! — wołał stary sługa ręce składając. — Obyś się pan nie mylił tylko... Bóg niech pana oświeca i prowadzi!
— Ufaj mu i miej nadzieję!... a ja z góry ci przysięgam, że nie płonne to nadzieje!... Bywaj zdrów i czekaj mnie, bo się wkrótce znowu zobaczymy... Starać się będę najpierwszy przynieść ci dobrą nowinę!...
Fromental odprowadził więźnia do pilnującego go stróża, uścisnął mu ręce na pożegnanie i raz jeszcze zalecił, żeby nie tracił odwagi.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.