Czerwony testament/całość
<<< Dane tekstu | ||
Autor | ||
Tytuł | Czerwony testament | |
Podtytuł | Powieść | |
Wydawca | Piotr Noskowski | |
Data wyd. | 1889 | |
Druk | Piotr Noskowski | |
Miejsce wyd. | Warszawa | |
Tłumacz | anonimowy | |
Tytuł orygin. | Le Testament rouge | |
Źródło | Skany na Commons | |
Inne | Pobierz jako: EPUB ![]() ![]() ![]() | |
| ||
Indeks stron |
Jednego z ostatnich dni Maja 1879 r. około pierwszej z południa, czarne lando ze srebrnemi ozdobami, zaprzężone w parę ciemno gniadych rumaków rasy anglo-normandzkiej, wartujących z jakie pięćset luidorów przynajmniej, przeleciało przez plac Karuzelu i ulicę Richellieu i zatrzymało się w pobliżu skweru Louvois, po przed wejściem tymczasowem do Biblioteki narodowej.
Białe sprzączki przy zaprzęgach, pochowane były pod czarne z lakierowanej skóry zasłony, na łbach koni widniały również czarne kokardy krepowe.
Stangret i lokaj siedzący na koźle, byli w liberyi żałobnej.
Herb tylko jeden z koroną hrabiowską o dziewięciu gałkach, wymalowany na drzwiczkach powozu, odbijał jaskrawo od tej całości ponurej.
W chwili gdy się zatrzymano, lokaj zeskoczył szybko z kozła, otworzył drzwiczki i pomógł wysiąść swojemu panu.
Był to starzec ubrany także w żałobę, z białemi miękkiemi jak jedwab włosami, okalającemi twarz szczupłą i bladą. Wysiadł opierając się na ramieniu lokaja.
Wyglądał na lat osmdziesiąt, chociaż miał sześćdziesiąt pięć czy sześćdziesiąt sześć dopiero, ale głębokie zmarszczki i wielka boleść oblicza świadczyły, iż jakieś ciężkie nieszczęścia pochyliły przedwcześnie tę postać wyniosłą i zgarbiły jej ramiona.
Oczy jasno niebieskie były przyćmione, a chwilami zdawało się, jakby światło w nich zupełnie zagasło.
Całość fizyonomii, przedstawiała wyraz smutku jak najgłębszego.
Ręce drżały nerwowo.
Słowem, osobistość, którąśmy opisali, zdawała się stać już jedną nogą w grobie.
Lubo dzień był ładny i słońce na czystem, bez żadnej chmurki niebie przyświecało wesoło, starzec miał na sobie grubo watowane palto zimowe.
W jednej z dziurek od gazika miał wstążeczkę legii honorowej.
Kiedy przebyli trotuar i weszli do bramy, lokaj zapytał:
— Czy mam pójść z panem hrabią?
— Nie... nie ma potrzeby — siadaj z powrotem na kozioł i powiedz Szczepanowi, niechaj przejedzie z końmi po polach Elizejskich...
— O której godzinie mamy się stawić po pana hrabiego?
— O trzeciej.
Głos starca czysty i brzmiący donośnie, był w rażącej sprzeczce z ogólną jego powierzchownością, świadczył bowiem, iż było jeszcze życie w tem złamanem ciele.
Lokaj puścił rękę pana, powrócił do stangreta i powtórzył mu rozkaz otrzymany, powóz więc zakręcił zaraz i tą samą drogą podążył na pola Elizejskie.
Kiedy to się działo, siwowłosy starzec wszedł wolno na schody, prowadzące do obszernego przedsionka, z którego na prawo szło się do gabinetu bibliotekarza, a na lewo do pokoju, w którym urzędnicy i goście pozostawiali palta, laski, kalosze i parasole, bo wchodzić z nimi na salę nie wolno było.
Hrabia minął przedpokój, skręcił na lewo i wszedł po kilku schodkach do galeryi oszklonej, na końcu której były drzwi opatrzone w tablicę z napisem wypukłemi jakby rzeźbionemi literami:
Starzec otworzył drzwi i znalazł się na wprost biurka, po za którem siedział jeden z urzędników biblioteki, upoważniony do sprawdzania tożsamości osób z ich kartami wizytowemi i rozdawania dzieł zażądanych.
Wielka ta sala w stylu prawie odrodzenia, bo z czasów drugiego cesarstwa, wygląda bardzo okazale.
Czworokątna, z kosztownemi ornamentacyami na suficie, oświetlona jest sześciu półokrągłemi oknami monumentalnej wielkości.
Do okoła ścian wszędzie półki z książkami.
Na te półki i na galeryę urządzoną do koła prowadzą schodki ruchome.
Po obu stronach sali stoi czternaście ławek podwójnych, a po środku pozostawione szerokie przejście od drzwi wchodowych do przeciwległych gabinetu bibliotekarza i sal następnych, do których wejście zamknięte jest dla publiczności.
Dla pracowników znajduje się trzysta dziewięćdziesiąt dwa miejsca.
Stoły z kandelabrami otoczone krzesłami, przeznaczone są dla czytelników pism peryodycznych.
Ze trzydzieści mniej więcej osób znajdowało się w sali, gdy ukazał się w niej starzec, z którym próg przestąpiliśmy przed chwilą.
Zatrzymał się na moment przed biurkiem urzędnika, wziął podaną mu kartę, odszedł i zasiadł na końcu ławki, przy półce zastawionej słownikami, encyklopedyami, katalogami i t. p.
Zabrawszy miejsce, starzec nasz czas jakiś odpoczywał po widocznem zmęczeniu — a potem wyjął z bocznej kieszeni palta książeczkę zaopatrzoną w srebrny ołówek i zaczął wpisywać w otrzymaną przy wejściu kartę, jak tego wymagały przepisy biblioteczne, najprzód nazwisko swoje:
„Hrabia Filip de Thonnerieux.“
W następnej rubryce:
„Ulica Vaugirard Nr. 62.“
Potem odwrócił się i spojrzał na numer wypisany na ławce i w trzeciej rubryce zanotował;
„Oddział 216.“
Zamiast zapełnić rubrykę czwartą, podniósł się i zwrócił ku estradzie, na której siedzieli pomocnicy bibliotekarza, obowiązani do dostarczania dzieł żądanych przez pracowników.
Wszyscy urzędnicy biblioteki znali już pana de Thonnerieux, skłonili mu się więc z uszanowaniem — a jeden z nich zapytał:
— Jakże zdrowie pana hrabiego?
Starzec potrząsnął smutno głową.
— Wcale nie tęgie — odpowiedział.
— Może pan zadużo pracuje?...
— O nie, to wcale nie ta przyczyna?…..
— A więc cóż to takiego? — Nie wygląda pan na chorego..
— Bo też i nie jestem chory, ale wiek... ma swoje prawa. Lat z każdym rokiem przybywa, ale sił nie przybywa...
— Już dosyć dawno nie mieliśmy przyjemności widzieć pana hrabiego...
— Trzy miesiące blízko...
— Jakie dzieło życzy sobie pan hrabia?...
— Doprawdy, że nie umiem odpowiedzieć dokładnie...
Muszę gmerać w najrozmaitszych przedmiotach... Racz mi pan podać, jeżeli łaska, ostatni tom z katalogu Bruneta...
— Służę w tej chwili.
I niebawem pomocnik bibliotekarza podał hrabiemu książkę dosyć grubę, z którą p. de Thonnerieux powrócił na swoje miejsce.
Gdy się oddalił, jeden z nowo przybyłych urzędników odezwał się do siedzącego obok kolegi.
— Kto to jest ten stary?...
— Hrabia de Thonnerieux.
— No!...
— Nie znasz pan tego nazwiska?...
— Nie.
— A jednakże nazwisko to wielkiego pana i wielkiego bogacza... Pan de Thonnerieux, posiada sporą liczbę milionów...
— Chciałbym więc być na jego miejscu! — Ale tylko dla jego milionów, nie dla czego innego... starowina to schorzały i z pewnością nie długo już cieszyć się będzie swojemi dostatkami...
— Wygląda daleko starzej aniżeli jest w istocie.
— Wygląda na lat sto przynajmniej!...
— A ma sześćdziesiąt pięć najwyżej...
— Czy pracy, czy nazbyt wesołemu życiu, zawdzięcza tę przedwczesną zgrzybiałość?...
— Ani pracy, ani wesołemu życiu.
— Więc czemuż u licha?...
— Zmartwieniom.
— Zmartwieniom?... A jakiego rodzaju?...
— Stracił najpierw żonę, którą ubóstwiał, a potem jedyną córkę, w której Wszystkie swoje pokładał nadzieje... Przed temi dwu katastrofami, nastąpionemi w bardzo krótkim czasie jedna po drugiej, wyglądał jeżeli nie na młodego, to na pełnego życia mężczyznę. Przez dwa lata od śmierci córki zestarzał się o lat trzydzieści.
— Nie musi to bardzo martwić jego sukcesorów.
— Nie ma wcale sukcesorów.
— Cóż znowu?...
— Powiadam panu, że nie ma nikogo ani z bliższych, ani z dalszych...
— Milioner bez sukcesorów!... Komu więc pozostawi swoję fortunę?...
— Co do mnie pragnąłbym żeby się mnie dostała...
— Życzę panu tego z całego serca, pod warunkiem jednakże, ażebyś się ze mną podzielił...
— Na nieszczęście, nie przyjdzie mu z pewnością ta chwalebna myśl do głowy. To zagorzały filantrop i zapewne odda wszystko na cele publiczne.
— Jeżeli jest dobroczyńcą inteligentnym, to nie zrobi tego głupstwa i zarządzi tak, aby prawdziwi nieszczęśliwi korzystali z jego dobra.
Że zrobi jak najlepiej, to o tem nie wątpię, świadczy o tem całe jego życie poczciwe. Złote to serce i wielki rozum. Napisał kilka bardzo cennych dzieł o dobroczynności. On to jest inicyatorem przytułków nocnych, on dał 300,000 franków na przytułek przy ulicy Tocqueville... on wyposażył zakład pomocy dla dzieci... a przytułek Vesinet zawdzięcza mu bardzo wiele... Pamięć jego będzie błogosławiona...
— Skoro to taki zacny człowiek, to szkoda, że takie smutne ma życie.... Żyjemy w epoce w której podobne osobistości wcale do powszednich nie należą.
Podczas gdy powyższa rozmowa toczyła się pomiędzy dwu kolegami biurowymi, hrabia de Thonnerieux, jak już zresztą wspominaliśmy powyżej, powrócił na swoje miejsce.
Rozłożył katalog na pulpicie i zaczął przeglądać dział historyi i pamiętników. Jakiś czas przewracał kartki niecierpliwie.
Nareszcie znalazł widocznie czego szukał, wziął bowiem ołówek w rękę i zapisał w czwartej rubryce kartki bibliotecznej tytuł dzieła, jakiego potrzebował, nazwisko autora, liczbę tomów, miejsce i datę publikacyi.
Po skończeniu tej roboty obowiązkowej, powrócił do estrady i wręczył notę pomocnikowi bibliotekarza, z którym poprzednio rozmawiał.
Urzędnik położył na karcie znak wyglądający na hieroglif dla profana i podał ją koledze siedzącemu wyżej z wezwaniem, ażeby wyszukał dzieło.
Hrabia de Thonnerieux, zasiadł znowu na swem miejscu i zajął się przeglądaniem różnych papierów wyjętych z pugilaresu.
W siedm czy ośm minut woźny biblioteczny przyniósł mu książkę zażądaną.
Był to mały tomik, oprawny w skórę ze złoconemi brzegami.
Widocznie musiał być używany bardzo mało, bo na złoconych brzegach nie znać było tego wytarcia, jakie ciągłe przewracanie kartek powoduje.
Starzec otworzył książkę i przeczytał tytuł, który podajemy w dosłownym odpisie:
Pan de Thonnerieux zaczął przeglądać książkę, którą dobrze znał zapewne Wiktor Hugo pisząc „Marion Delorme,“ zatrzymał się na dwudziestej jej karcie, założył to miejsce kawałkiem papieru, sięgnął do kieszeni i wydobył maleńką flaszeczkę czerwonego atramentu i złote pióro.
Umaczał pióro, otworzył znowu książkę i zaczął jakąś dziwną a niezrozumiałą robotę.
Polegała ona na podznaczeniu, czyli na podkreślaniu pewnych wyrazów lub pewnych liter — na kartce dwudziestej, 21 i 22-ej.
Gdy doszedł do końca tej ostatniej, robota była już ukończoną.
Położył pióro i zaczął odczytywać półgłosem podznaczane wyrazy i litery.
Całość złożyła trzy zdania następujące:
„Zamek des Granges-de-mer-la-Fontaine.“
„Siedmaasta płyta czarna w kaplicy.“
„Liczyć od strony lewej.“
— Zupełnie dobrze! — szepnął po przeczytaniu. Niepodobna, aby tego wtajemniczeni nie zrozumieli, gdy tymczasem, dla nieposiadających klucza, zagadka pozostanie niepodobną do rozwiązania...
Założył książkę i spojrzał na zegarek.
Brakowało kilka zaledwie minut do trzeciej.
Czas zeszedł bardzo prędko — a robota była mozolną i drobiazgową.
Pan de Thonnerieux schował swoje papiery, atrament i pióro, podszedł do urzędnika przeznaczonego do odbierania książek, skłonił się wszystkim i wyszedł z sali a następnie z biblioteki.
Powóz czekał przy skwerze Louvois.
Lokaj spostrzegłszy pana, pośpieszył naprzeciw niego, gdy tymczasem stangret zajeżdżał przed trotuar.
— Gdzie pan hrabia każe jechać? zapytał lokaj, wsadziwszy hrabiego do powozu i zamykając drzwiczki.
— Do hrabiny de Chatelux odpowiedział pan de Thonnerieux.
W dziesięć minut powóz zatrzymał się na ulicy Tournon przed pałacem pani de Chatelux.
Hrabia wysiadł i kazał się zaanonsować.
Gospodyni wybiegła aż do przedsionka na powitanie gościa, ujęła go pod rękę i poprowadziła do wielkiego salonu na parterze.
Georgina de Grèves, hrabina de Chatelux, była kobietą lat czterdziestu pięciu lub może czterdziestu sześciu, i była bardzo jeszcze ładną, chociaż w arystokratycznych jej rysach znać było zmęczenie czy cierpienie.
Kilka zaledwie srebrnych niteczek, snuło się w jej prześlicznych kruczych włosach.
Pod czołem przerzniętem trzema niewielkiemi zmarszczkami, błyszczała para ciemno niebieskich oczu o niewymownej słodyczy.
Fizyonomia hrabiny wyrażała jednocześnie inteligencyę, silną wolę i dobroć.
Pani de Chatelux, uderzoną została wielką zmianą, jaką zauważyła w twarzy pana de Thonnerieux, od czasu ostatniej niedawnej jego wizyty.
— Co ci jest przyjacielu? — zapytała wzruszona i niespokojna, sadzając przybyłego obok siebie. — Znajduję cię znacznie smutniejszym niż zwykle i jakby daleko bardziej przygnębionym...
— Bo jestem rzeczywiście bardzo przygnębiony. Smutna jest dusza moja, a myśli czarne. Co dzień tęskniej mi na świecie i co dzień ciężej mi będzie, aż do ostatniej godziny spoczynku. Godzina to bardzo już blizka, czuję, że mnie życie opuszcza...
— Bo się zaniedbujesz mój przyjacielu — podchwyciła żywo hrabina — bo nie masz odwagi stawić czoła swojej boleści!
Starzec wzruszył ramionami.
— Walczyć? — powtórzył — na coby się przydała ta walka? Jestem oddawna zwyciężony!... Boleścią są dla mnie moje wspomnienia, a nie chcę i nie mogę nic zapomnieć!... Powiedziałaś, żem jest przygnębiony, przyjaciołko... to za słabe wyrażenie, ja jestem zmiażdżony droga pani...
— Czyż i ja nie cierpiałam także? wtrąciła pani de Chatelux. Przypomnijno sobie Filipie!
Kiedym przed trzema laty straciła męża, poddawałam się strasznej rozpaczy. Tyś mnie podtrzymywał wtedy na duchu. Tyś mi powtarzał przecie: „Trzeba być mężną moja pani, nie, wolno się woli Bożej sprzeciwiać. Życie jest darem Boga i własnością Boga, niewolno go nie szanować...“
— Są to rzeczywiście moje słowa — odpowiedział pan de Thonnerieux, ocierając dłonią łzy spływające po policzkach. Prawda, że dotknął panią cios okropny, aleś miała przecie syna, miałaś dziecko, któreś z całego serca i z całej duszy kochała. Dla tego dziecka życie twoje było potrzebne, dla tego dziecka zachęcałem cię do życia. Ale ja nie mam nikogo. — Zuzanna moja ukochana w mogile, a w sześć miesięcy po niej moja córka, dziecię moje jedyne poszło za matką do grobu. Pozostałem sam jeden na świecie, sam jeden po takiem prawdziwie szczęśliwem życiu. Co chcesz, abym robił na ziemi?
— Nie! — nie jesteś sam na świecie kochany hrabio, odpowiedziała pani de Chatelux, biorąc starca za ręce. Masz przyjaciół... masz wiernych szczerze oddanych sobie przyjaciół, ludzi na przywiązanie których liczyć możesz i powinieneś liczyć.
— Wiem o tem, wiem i to, że pomiędzy tymi przyjaciołmi pani pierwsze zajmujesz miejsce. Ale najlepsi i najszczersi przyjaciele, tego co utraciłem zastąpić mi nie są w stanie. Nie zapewnią mi oni tych słodkich radości, jakich w ciągu lat dziesięciu doświadczałem. Śmierć wszystkiego mnie pozbawiła!....
Pan de Thonnerieux mówił drżącym głosem, a co chwila zanosił się od płaczu, tak, że litość brała patrzeć na te łzy spływające po wywiędłych policzkach szlachetnego starca.
To też pani de Chatelux poruszona, do głębi duszy, razem z nim płakała.
{{tab}Siłą woli powstrzymała jednak łzy swoje i próbowała pocieszać przyjaciela.
— Filipie, kochany Filipie — mówiła, zaklinam cię na przyjaźń naszę — nie poddawaj się tak okrutnie. Słabość to niegodna mężczyzny!...
Nikt szczerzej odemnie nie odczuł i nie opłakał pustki, jaką w około ciebie spowodowała śmierć Zuzany i Maryi!...
Tak jest, ciężka cię dotknęła próba, ciebie któryś ze wszech miar godzien lepszego losu, ciebie, który całe życie swoje znaczyłeś poczciwemi czynami.
Ale wiesz wszakże, że Bóg doświadcza tych, których kocha. Cios jest ciężki, to prawda, ale to wcale nie przyczyna do buntowania się przeciwko wyrokom Opatrzności. Nie wolno ci starać się o zrzucenie z siebie tego ciężaru, nie wolno skracać życia ciągłą tęsknotą i rozpaczą. Jeżeli umrzesz, cóż się stanie z wszystkimi biedakami, których wspomagasz i którzy cię błogosławią? Co się stanie ze wszystkiemi istotami, co ci byt zawdzięczają, co mogą żyć jedynie dzięki twojej tylko pomocy?... Pomyśl nad tem mój przyjaciela, pomyśl o tych dwóch aniołach, których ci odebrano!.. Patrzą one z nieba na ciebie i smucą się na pewno, widząc łzy twoje i twoję rozpacz!.. Mając lat sześćdziesiąt pięć niespełna, wyglądasz na zgrzybiałego starca.
Przy silnej budowie swojej masz długą jeszcze przed sobą przyszłość, a wyglądasz jakbyś stał już nad grobem...
Cóż to za rażąca sprzeczność słów twoich z twoimi uczynkami! — Do zrozpaczonych wołasz: Odwagi! a sam pod krzyżem swoim upadasz...
— Czyż nie mam prawa umierać?... wyjąkał hrabia.
— Nie! bo życie nie do ciebie wcale należy — odpowiedziała hrabina. Należy ono do Boga, który cię uczynił apostołem miłosierdzia na ziemi! Powinieneś żyć i spełniać posłannictwo swoje do końca. Wielkie ono i święte.
Pan de Thonnerieux pochylił głowę i milczał czas jakiś — a potem rzekł głosem złamanym:
— Masz racyę przyjaciółko, przyznaję to i czuję, ale cóż mogę poradzić z mojem sercem?... Choćbym próbował zatrzymać bolesne jego uderzenia, choćbym starał się zagoić krwawiącą się jego ranę, nie posłucha mnie z pewnością! Jestem bezsilnym wobec wspomnień, które mnie ku przeszłości cofają. Mówisz mi o moich biednych? Oni przecie nic nie stracą na mojej śmierci... Umierając, nie zapomnę o nich wcale. Będą modlić się za moję duszę, jak modlą się za te dwie istoty ukochane, których nie ma na ziemi — a z któremi tam wysoko połączyć się pragnę najprędzej!
— Proszę cię Filipie, pokonaj się, oddal te posępne myśli od siebie... Pomówmy oto o czem innem.... czy zgoda?...
Starzec uścisnął panią de Chatelux za rękę i spojrzał na nią załzawionemi oczyma.
— Dobrze — odpowiedział — pomówmy o czem innem, pomówmy o Fabianie.
— O moim synu? a to doskonale — odezwała się hrabina z twarzą rozpromienioną.
— Czyś jest zadowoloną z niego hrabino?
— Jak najbardziej... Nie mam ma nic a nic do zarzucenia! Jestem prawdziwie szczęśliwą matką. Prowadzi się zupełnie dobrze i gorliwie pracuje. Otrzymał właśnie patent ze szkoły.
— W dziewiętnastym roku życia, to bardzo pięknie. Masz prawo być dumną z niego.
— I jestem dumną — a liczę, że Fabian nie ustanie w pół drogi!...
— Jaką przeznaczasz mu karyerę, albo raczej jaką on sobie karyerę obiera?
— Pytałam go o to i przedstawiałam mu konieczność zapewnienia sobie pozycyi niezależnej, boć nie jesteśmy wcale bogaci. Fortuna nasza zmniejszyła się bardzo przez nieszczęśliwe spekulacye mojego nieboszczyka męża. Pozostał nam tylko ten dom i procent, wystarczający zaledwie na jakie takie utrzymanie się w świecie. Fabian odpowiedział mi, że gdyby był nawet milionerem, nie czuł by się zwolnionym od pracy; że ma do spełnienia obowiązki względem siebie samego i względem bliźnich, że pragnie zająć odpowiednio miejsce w świecie naukowymi stać się użytecznym krajowi w miarę sił swoich.
— Dla osiągnięcia tak chwalebnego zamiaru, cóż zamyśla uczynić?
— Wejść do szkoły politechnicznej. Czy pochwalasz hrabio ten zamiar?
— Najzupełniej. Powtórzę raz jeszcze jednakże to, co ci już tyle razy mówiłem hrabino: Jeżeliby powołanie Fabiana pociągnęłoby go na drogę, która wymagałaby znaczniejszych na to funduszów, nie trzeba aby się brakiem ich krępował. Andrzej de Chatelux, mąż twój, był moim przyjacielem. Nie roztrwonił on swojej fortuny, tylko stracił ją na operacyach nieszczęśliwych. Ruina ta zraniła jego serce. Nie mógł przeżyć myśli o mierności, a może i niedostatku, na jaki jego nieroztropność skazałaby ciebie hrabino i twojego syna. Zmartwienie go zabiło!...
— Tak niestety! A Bóg świadkiem mi jednakże, że nie miałam do niego najmniejszego żalu o uszczuplony majątek, że szło mi tylko o jego życie...
— Kończę myśl moję przerwał pan de Thonnerieux. Jeżeli mogę ci być potrzebnym, kochana hrabino, proszę cię mów mi śmiało, czy dwakroć, czy trzykroć, czy pięćkroć sto tysięcy franków, czy więcej potrzeba jest Fabianowi aby mógł pójść swobodnie za swo̟jem powołaniem?...
— Jestem ci mój przyjacielu — odpowiedziała hrabina — szczerze bardzo wdzięczną za tę twoję wspaniałomyślność, ale nie życzę sobie, aby Fabian zawdzięczał pieniądzom przyszłość swoję. Diękuję ci raz jeszcze serdecznie... ale nic nie przyjmuję...
— Czy nie zanadto przesadzasz tylko tej swojej delikatności?
— Zupełnie nie przesadzam.
— Jesteś jeszcze młodą, lubisz świat, a szczupłe twoje dochody trzymają cię w domu.
— Mam syna, on mi starczy za wszystko, nie pragnę więcej niczego.
Hrabia westchnął.
Pomyślał, jakie byłoby dlań słodkie takie oddalenie się od świata w towarzystwie dwóch istot które tak miłował gorąco.
— Kochany Filipie — odezwała się żywo hrabina — nie wpadaj no znów tylko w zadumę.
— Nie... nie... mówmy owszem dalej. Nie chcesz nie przyjąć odemnie ani dla siebie, ani dla Fabiana za mego życia, więc dobrze... nie mówmy więcej o tem, ale nie każesz mi przecie zmieniać mojego testamentu!...
— Czy znowu zaczniesz mówić o testamencie? — tylkoby tego jeszcze brakowało.
— Przecie mówić można o wszystkiem — a wiesz, że oddawna zrobiłem ostatnie moje rozporządzenie.
— Wiem o tem. W tym samym dniu, w którym urodziła się twoja córka, mój Fabian przyszedł na świat. Aby uczcić dzień tak dla siebie radosny, postanowiłeś wyposażyć wszystkie dzieci urodzone tego samego dnia w twoim cyrkule.
— I zrobiłem to hrabino. Suma dla każdego z nich przeznaczona, dosyć jest znaczną i pozwoli im żyć szczęśliwie... Jeżeli, o czem wątpię, doczekam dojścia do pełnoletności tych dzieci, będę słyszał ich błogosławieństwa, — jeżeli umrę wcześniej, prędzej zostaną bogaci — a Fabian jest w ich liczbie.
— O! gdybyś mógł żyć jaknajdłużej kochany Filipie i gdybyśmy mogli kochać cię jaknajdłużej, tak jak na to zasługujesz.
Pan de Thonnerieux uścisnął znowu rękę hrabiny i rzekł:
— Jeżeli zatem nie każesz mi zmieniać treści mojego testamentu, możesz być pewną hrabino, iż twój Fabian, jakąkolwiek obierze sobie karyerę, będzie mógł zająć odpowiednie w świecie stanowisko. Gdzież on się teraz znajduje? zapytał starzec.
— Jest w pałacu przemysłu na wystawie malarskiej. Ale zobaczysz go jak powróci, sądzę bowiem, że pozostaniesz na obiedzie.
— Dzisiaj nie... kochana hrabino.
— Dla czego nie?
— Czuję się trochę znużonym i potrzebuję spoczynku...
— Nie nalegam, boć znam twoje systematyczne zwyczaje, ale radabym była abyś zobaczył Fabiana...
— Miesiąc przeszło nie był na ulicy Vaugirard... Wyłaj go za to odemnie...
— Nie miej mu tego za złe. Wyjeżdżał i bawił około trzech tygodni u naszych krewnych w Burgundyi..
Po chwilowem milczenia pan de Thonnerieux zapytał?...
— Czy Fabian zawsze jest przyjacielem Fromentala?...
— Zawsze — odpowiedziała hrabina. Widują się bardzo często, a i dzisiaj są razem na wystawie... Rowieśnicy, koledzy z kolegium, nierozdzielni od dzieciństwa towarzysze, zaprzyjaźnili się serdecznie... kochają się jak bracia.
— Bardzo się cieszę z tego stosunku. Paweł Fromental, to chłopak inteligentny i z dobrem sercem...
— Niezaniedbywaliśmy niczego i ty mój przyjacielu i ja, ażeby zrobić z niego człowieka, a usiłowania nasze wydały pożądane rezultaty. Paweł ukończył nauki równie chwalebnie jak i Fabian...
— Niewidziałem od pewnego czasu jego ojca, zawsze chyba znajduje się w jednakowem położeniu...
— Tak... zawsze jednako smutny... Biedny człowiek dużo wycierpiał.
I dużo i ciężko... dodał pan de Tonnerieux.
— Skazanie, które dzięki moim wpływom zmniejszyłem trochę, miało fatalne skutki, złamało życie biedakowi. Sprawiedliwość jest czasami okrutną przy stosowaniu prawa.
— Fromental, jest człowiekiem nieposzlakowanie... uczciwym dodała hrabina.
— Gdybym wątpił o tem na chwilę nie zajmowałbym się nim wcale... Czy nie wspominał ci kiedy hrabino, co zamierza robić ze swoim synem?...
— Przeznacza go jak mi się zdaje na nauczyciela.
— Prawdziwie zaszczytna karyera, zresztą Paweł nie potrzebuje obawiać się o swoją przyszłość.
— Należy tak samo jak i Fabian do dzieci urodzonych w tym samym dniu, co moja kochana Marya, i z tego samego tytułu został także zapisany do testamentu... Będzie miał dostatek i będzie szczęśliwy, a wielką mi sprawia radość, że zasłuży na mój zapis jak zawsze dotąd zasługiwał na to cośmy dla niego robili... Chciałbym go również zobaczyć.
— To bardzo łatwo... Pozostań na obiedzie...
— Dzisiaj niepodobna. Czuję się naprawdę bardzo osłabionym i muszę powrócić do siebie.
Hrabia powstał po tych wyrazach.
— I już odjeżdżasz?!... odezwała się pani de Chatelux ze smutkiem.
— Z wielkim żalem, kochana pani... Nadużyłem trochę sił swoich dzisiaj i potrzebuję odpocząć...
Ale przyślij mi proszę cię jak najprędzej Fabiana i Pawła... Szczęśliwy będę jak ich zobaczę i porozmawiam z nimi...
— Będą bardzo radzi z zaproszenia, bo obadwaj kochają cię miłością prawdziwie synowską.
— Winni mi są tę miłość za moje przywiązanie do nich ojcowskie... Żzegnam cię przyjaciołko... Dobrzem zrobił, żem tu wstąpił... Wywierasz zawsze na mnie wpływ łagodzący, po każdej wizycie u ciebie, mniej cierpię moralnie i umysł mam spokojniejszy...
— Zaglądaj więc jak najczęściej, abym cię wyleczyła zupełnie! — zawołała żywo hrabina.
Pani de Chatelux podała starcowi czoło do po całowania, wyprowadziła do sieni i patrzyła jak wsiadł do stojącego powozu przed schodami peronu.
Pan de Thonnerieux posłał jej ręką ostatnie pożegnanie i odjechał.
Z ulicy Tournon bardzo blizko było do tej części ulicy Vaugirard, która się znajduje na rogu ulicy Bonaparte.
W kilka minut, pan de Thonnerieux przybył do swego pałacu, mieszkanie miał urządzone wspaniale, ale smutne.
Wysiadając z powozu spotkał w przedsionku Jeroma, starego kamerdynera, z twarzą jakąś zaniepokojoną.
Jerome, kawaler i zawzięty przeciwnik związków małżeńskich, pozostawał w obowiązkach u hrabiego od lat czterdziestu pięciu i miał dlań to wyjątkowe przywiązanie, co to o wszystko się obawia i o wszystko niepokoi.
Wątłe zdrowie i coraz większe osłabienie pana de Thonnerieux, terroryzowały wiernego sługę na każdym kroku.
Starzec nadzwyczajnie był punktualny we wszystkich swoich zwyczajach.
Codzień powracał o piątej.
Aż tu dzisiaj nie było go blizko do wpół do szóstej.
Od pół godziny Jerome oczekując pana, najszaleńsze robił przypuszczenia i przewidywał jakąś straszną katastrofę w chwili gdy powóz hrabiego zajechał przed bramę.
Spostrzegłszy pana siedzącego w powozie, stary sługa odetchnął swobodnie.
Wielki ciężar spadł mu z piersi, to też pomimo podeszłego wieku poskoczył z szybkością młodzieńca, ażeby pomódz wysiąść z powozu.
— A to pan hrabia nareszcie!... wykrzyknął.
— Ja już doprawdy nie żyłem, umierałem poprostu z obawy.
— Dla czegóż to poczciwy mój Jeromie?.. spytał starzec.
— A toż to już wpół do szóstej.
— Ja zaś mam zwyczaj powracać zawsze o piątej.
— No, no, nic to, małe tylko spóźnienie...
— Prawda, ale że pan hrabia jest trochę osłabiony od pewnego czasu, więc jak pana hrabiego nie widzę, to jestem jak na rozpalonych węglach.
— Zapomniałem o godzinie rozmawiając z panią de Chatelux... Syn jej Fabian i młody Fromental przyjdą mnie w tych dniach odwiedzić.
— Obaj przyjdą?...
— Tak... Obaj dzielni młodzieńcy... Wprowadzisz ich zaraz, nawet gdybyś dał poprzednio rozkaz nie przyjmowania nikogo.
— Tak zrobię panie hrabío...
Słowa te zamienili pan z lokajem, przechodząc z przedpokoju do sypialni pana de Thonnerieux.
Jerome pomógł się hrabiemu rozebrać, a że biła właśnie szósta godzina..
powiedział:
— Zapewne już obiad dla pana hrabiego podany.
— Pewnie, mój przyjacielu, że już podany, bo Lambert punktualny jest jak chronometr... — Schowam tylko niektóre papiery, jakie mam w pugilaresie i przejdę zaraz do sali jadalnej...
— Możesz odejść!
Jerome wyszedł.
Pan de Thonnerieux, otworzył szufladę biurka, schował notatnik, atrament, i pióro, którego używał w sali biblioteki narodowej.
Zrobiwszy to, przeszedł do sali jadalnej, gdzie go czekał Jerome, gotów do zdjęcia pokrywy ze srebrnej ozdobionej herbami wazy.
Starzec usiadł przy stole i zaczął jeść bez najmniejszego apetytu.
Zanim przejdziemy do dalszego ciągu naszego opowiadania, musimy w kilku słowach poznajomić czytelników z pochodzeniem i przeszłością tego starca, któregośmy przedstawili jako zdruzgotanego cierpieniami i pragnącego śmierci co najrychlejszej.
Potomek jednej z najszlachetniejszych i najbogatszych rodzin z Languedocu, hrabia de Thonnerieux kończył nauki w Paryżu.
Obdarzony umysłem jasnym, a łagodną, litościwą i kochającą duszą, cały oddany był ludzkości, szczególniej ludzkości cierpiącej i jak inni poświęcają się sztuce, przemysłowi lub biurokracyi, on poświęcał się ludzkości.
Szukał nieustannie sposobów, poprawienia i ulżenia nędzy.
Od najpierwszej młodości, wielka liczba biednych winną mu była swój względny dobrobyt — zrozpaczeni pociechę i nadzieję.
Filip marzył o tem tylko, aby zapewnić bliźnim jakie takie możebne szczęście.
Był autorem kilku bardzo poważnych dzieł o pauperyzmie.
Dzieła to wyjednały mu najprzód wstążeczkę a potem order legii honorowej, który nosił z właściwą dumą.
Założył kilka kas pomocy, sporo zakładów bezpłatnego posiłku i kilka schronień.
Nigdy, chociaż ze względu na swoje urodzenie, wykształcenie i majątek ciągle był o to nagabywany, nie chciał przyjąć żadnej funkcyi publicznej honorowej.
Zdawało mu się, że zmniejszył by miłosierdzie, czyniąc go oficyalnem.
Kiedy doszedł do lat trzydziestu, sukcesyami jakie nań spadły, powiększył znacznie i tak wcale już pokaźny majątek.
Człowiek skromnych przyzwyczajeń, przyzwoitego prowadzenia, miał możność obracania na różne uczynki dobroczynne, znacznej części swych dochodów.
W czterdziestym piątym roku życia, pozostał sam jeden z całej swojej rodziny i nazwiska, nie miał już wcale krewnych ani bliższych, ani dalszych.
Majątek jego sięgał wtedy potężnej sumy dziesięciu milionów franków i przynosił pięćkroć sto tysięcy franków czystej renty.
Aż dotąd, hrabia Filip de Thonnerieux, nie pomyślał o małżeństwie.
Filantropijne zajęcia pochłaniały mu życie zupełnie, nie uczuwał wcale samotności swojej.
Wypadek nieprzewidziany zmienił na raz jego zapatrywania.
Wielki przyjaciel vice-hrabiny de Rouvray, kobiety dzielnej i dystyngowanej, ale bardzo niezręcznej w prowadzenia interesów własnych, dowiedział się, iż straciła ona większą część swojej fortuny na niezręcznych operacyach giełdowych.
Spostrzegł też jednocześnie, że pani de Rouvray nie miała wcale odwagi zastosować się do mierności, że nie była w stanie przyzwyczaić się do odmawiania sobie różnych rzeczy, ta, co tak się w zbytku kochała.
Pani de Rouvray umarła ze zmartwienia, osierocając jedyną swoję dwudziesto-dwu letnią córkę i pozostawiając ją w nędzy prawie.
Czytelnicy znają zapewne ów dwuwiersz, napisany przez Woltera pod statuą małego Kupidyna syna Wenery:
Ktokolwiek jesteś, oto twój pan,
Albo nim jest, albo był, albo napewno zostanie!...
Ani wiedząc nigdy — co to jest miłość, rozkochał się nagle w dziewczynie, którą widział poprzednio z tysiąc razy przynajmniej i na którą nigdy najmniejszej nawet nie zwrócił uwagi.
Zuzanna de Rouvray, charakter miała łagodny — i szlachetną, pełną litości duszę.
Tak samo jak Filip, lubiła czynić dobrze każdemu.
Wspólność myśli i zasad, łączyły sierotę z hrabią.
{{tab}Zuzanna kochała nadto Filipa od dawna.
Została więc hrabiną de Taonnerieux a cały świat przyklasnął jej małżonkowi, że lubo taki niezmiernie bogaty i wielki pan, poślubił jednak pannę bez posagu.
Odtąd rozpoczęła się dla Filipa i jego żony era szczęścia niewysłowionego.
Hrabia ani marzył nawet o czemś podobnem — a gdy przyszła mu na świat córeczka której dano imie Marya, nie posiadał się z radości.
Dla uczczenia tego faktu, pan de Thennerieux, postanowił wyposażyć wszystkie dzieci, urodzone w tym samym dnia w okręgu w którym zamieszkiwał.
W tym celu sporządził testament, treść którego wkrótce poznamy.
Marya rosła pod okiem matki, a była zupełnie do niej podobna z piękności i ze szlachetności.
Przez siedmnaście lat na horyzoncie życia hrabiego, ani się jedna nie ukazała chmurka.
Ale niestety nie ma na tym świecie szczęścia ani prawdziwego, ani trwałego.
Po rozkoszach niewysłowionych, miały przyjść nieszczęścia okrutne.
Hrabina, młoda i zdrowa, dotknięta gwałtownem zapaleniem mózgu, zmarła w kilka godzin.
Rozpacz pana de Thonnerieux nie miała granic.
Byłby chętnie poszedł za żoną do grobu, ale pozostawała córka, dla której żyć potrzebował.
Niestety w sześć miesięcy po śmierci matki, zabrała śmierć i córkę.
Hrabia pozostał sam na świecie.
Nie podejmujemy się opisywać, co się działo w jego duszy.
Straszną rozpacz, łagodziła ta tylko myśl jedynie, że teraz nic mu już umierać nie przeszkadza.
Ale zasady pana de Thonnerieux, nie pozwalały mu pozbawiać się życia samemu.
To jednak nie wiele znaczyło.
Rozpacz musi przecie zrobić to powoli, czego ręka nie chciała zrobić od razu.
W ciągu dni piętnastu, zgarbił się i pobladł, policzki mu zapadły, włosy zbielały.
W pół roku był już nie do poznania, był już starcem takim, jakim przedstawiliśmy go naszym czytelnikom na początku opowiadania.
Zamknął się w swojej boleści i żył tylko wspomnieniami, czuł, że śmierć upragniona nadchodzi.
Siły go opuściły i gasł widocznie, a gdy ocknąwszy się rano, czuł, że jeszcze jest trochę słabszym znowu — szeptał wtedy z pewnem ponurem zadowoleniem: — Chwała Boga! Chwała Bogul zobaczę się wkrótce z niemi.
Po obiedzie, który nie trwał długo, bo pan de Thonnerieux nie miał wcale apetytu, wstał od stołu i przeszedł do swojego gabinetu.
Jerome udał się za nim.
— Przypuszczam, że pan hrabia, nie będzie już pisał dzisiaj — odezwał się stary sługa.
— Owszem, kochany Jeromie, tylko nie bardzo długo... — odpowiedział hrabia.
— Lepiej by było, żeby się pan od razu położył.
— Mam do uporządkowania różne rzeczy.
— Czy ja nie mógł bym tego zrobić?
— Nie... mój kochany! Idź, zadzwonię, jak będę cię potrzebował, bez wezwania nie przychodź do mnie pod żadnym pozorem.
— Ale przynajmniej pan hrabia niezadługo na mnie zadzwoni!...
— Niezadługo.
— Panu hrabiemu sen jest koniecznie potrzebny!... Jeżeli pan nie prędko zadzwoni, to ja przyjdę sam.
— Zabraniam ci stanowczo.
Jerome wyszedł potrząsając głową.
Pan de Thonnerieux zasiadł przed biurkiem, podparł głowę rękoma i dumał.
O czem mógł dumać ten męczennik nieszczęśliwy.
Zawsze o jednem i tem samem... myślał o grobie rodzinnym w którym spoczywały drogie mu istoty, i w którym pogrzebał wraz z niemi wszystkie swoje radości i wszystkie nadzieje swoje.
Siedział długo pogrążony w zadumie.
Łzy bezwiednie spływały mu po policzkach.
Ściemniło się zupełnie.
Nagle drzwi się otworzyły i Jerome wsunął się po cichutku.
Filip podniósł głowę.
— Czego chcesz?... zapytał.\
— Zdawało mi się, że pan hrabia dzwonił... odpowiedział stary sługa.
— Nie dzwoniłem, ale ponieważ tu jesteś, to podajże mi światło.
— Spodziewam się, że pan hrabia, skończył już pracę swoją — rzekł służący stawiając zapalone kandelabry.
— Nie jeszcze, mój przyjacielu...
Przy świetle sługa spojrzał na pana i zobaczył smutny wyraz jego twarzy, zaczerwienione oczy i łzy spływające po policzkach.
— A!... mój Boże! mój Boże!... wykrzyknął głosem wzruszonym — pan hrabia znowu płakał!...
— Mylisz się...
— Na nieszczęście, że się nie mylę!...
— Wcale nie płakałem... dumałem tylko — mruknął hrabia.
— O naszych drogich paniach!.... o nich... zawsze o nich!... Ale temi myślami powiększa pan tylko boleść swoję... Pan hrabia się zabija.
— A gdyby i tak było? — Wiesz, że mnie śmierć wcale nie przestrasza, że mnie pociąga raczej. Wiesz, że byłaby dla mnie prawdziwem wyzwoleniem, połączyłbym się z niemi... — Mój Jeromie, pozostaw mnie też samego.
Służący skłonił się i wyszedł, ocierając oczy zwilżone.
Hrabia wstał, wziął kandelabr i chwiejącym krokiem podążył do drzwi, które otworzył.
Drzwi te prowadziły do dużego pokoju, do którego pan de Thonnerieux wszedł z widocznem wzruszeniem.
Okna pozasłaniane tu były ciemnemi zasłonami, w dzień więc nawet nie musiało tu być widno.
W głębi na niewielkiej estradzie, stały dwa łóżka, nakryte krepą czarną.
Na jednem z nich umarła matka, na drugiem córka.
Nad łóżkiem wisiały naturalnej wielkości portrety: pani de Thonnerieux i Maryi.
Hrabia postawił świecznik na stoliku, wszedł na estradę i ukląkł pomiędzy łóżkami.
Długo klęczał, modlił się i płakał, a głośne łkania starca, poruszyłyby serca najtwardsze.
Nareszcie podniósł głowę, wyciągnął wychudłe ręce ku obu portretom, zdającym się patrzeć na niego, i niezrozumiałym prawie głosem wymówił:
— Cienie ukochane moje, wyście życiem mojem były. Gdy was nie ma i mnie nie ma. Ale nadeszła nareszcie pożądana godzina, walka moja skończona. Nie będziecie mnie już odtąd wzywać. Czekajcie na mnie, już do was idę...
Głos zagasł mu zupełnie.
Opuścił na piersi głowę i zaczął znowu się modlić, a potem podniósł się, spojrzał raz jeszcze na portrety, wziął świecznik i powrócił do swojego gabinetu.
— No — powiedział prawie głośno, siadając znowu przed biurkiem — to wcale nie złudzenie. Dzięki Bogu, koniec mój się zbliża. Czas jest pomyśleć nad tem, aby ostatnia moja wola należycie wyjaśnioną została. Ponieważ nie mam wcale sukcesorów mojego nazwiska i krwi, ponieważ sam jeden pozostałem na świecie, chcę, aby po mojej śmierci, majątek mój służył ku tym samym celom, ku którym służył mi za życia.
Mówiąc to, pan de Thonnerieux otworzył jednę z szuflad biurka i wyjął zeń wielką kopertę zapieczętowaną trzema wielkiemi czarnemi pieczęciami, na której dużemi literami widniał napis:
— Muszę to przerobić, albo poprawić przynajmniej — rzekł, przecinając scyzorykiem kopertę i przebiegając oczyma wyjęty z niej papier stemplowy. — Wtedy potrzebowałem pamiętać jedynie o zrodzonych tego samego dnia co Marya, że jednak, na nieszczęście, okoliczności się zmieniły, trzeba też i akt ten zmienić.
Podarł papier trzymany w ręku i rzucił do kominka, na którym pomimo ciepłej pory, utrzymywano ciągły łagodny ogień.
Stan zdrowia pana de Thonnerieux koniecznie tego wymagał.
Kiedy ostatni kawałek papieru w popiół się zamienił, rozłożył hrabia na biurku nowy, arkusz papieru i postawił kałamarzyk z czerwonym atramentem, ten sam, który miał ze sobą w bibliotece.
Poczem otworzył inną szufladę i wyjął papiery zawierające rachunki, inwentarze i tytuły własności.
Zaczął przeglądać te papiery, jedno przerzucając tylko okiem, drugie odczytując szczegółowo.
Jeden zwłaszcza dokument zainteresował go bardzo.
Dokument ten, odznaczający się pięknem bardzo pismem, miał u góry napis: „Posiadłości Sancerre.“
Były to dowody posiadłości, jakie pan Thonnerieux posiadał w Sancerre, z wyszczególnieniem dochodów z nich, tak w pieniądzach jak w naturze.
W oddzielnej kolumnie znajdowały się uwagi, dotyczące tak samych posiadłości, jak i eksploatujących je dzierżawców.
— Znakomita to praca pod każdym względem — szepnął starzec, przeczytawszy wszystko do końca... — Pisał to ten nieszczęśliwy Pascal Saunier, który przez dwa lata był moim sekretarzem. Dziwny to zaiste chłopak! Zdolny za dziesięciu, ale zła wyjątkowo natura! Niezmiernie inteligentny ale przewrotny! — Interesowałem się nim bardzo. Wszelkiemi sposobami usiłowałem naprowadzić go na dobrą drogę. Na nic się to wszystko nie przydało! W dwudziestym trzecim roku, skazany na trzy lata więzienia za fałszerstwo, zamknął sobie raz na zawsze uczciwą przyszłość! — Jeżeli są ludzie przychodzący na świat ze złemi skłonnościami, to on z pewnością do takich należy. Nadchodzi czas jego uwolnienia. Co będzie robił po wyjściu z więzienia? Niestety nic zapewne dobrego! Zgłosi się do mnie, nagada mi pięknych słówek co niemiara, zapewni o skrusze i przyrzeknie poprawę — ale z pewnością obietnicy nie dotrzyma. — Jeżeli będę żył! jeszcze, dam mu trochę pieniędzy. A jeżeli mnie już nie będzie na świecie...
Hrabia zatrzymał się, a po chwili dodał:
— Nieszczęśliwy Pascal, był jednak u mnie w obowiązku. Powinienem bądź co bądź przyjść mu z jakąkolwiek pomocą. A więc spełnię mój obowiązek.
Skończywszy przeglądanie papierów, pan de Thonnerieux odłożył kilka z nich na bok, umaczał pióro w atramencie — i napisał ręką pewną co następuje:
„Ja Filip Armand hrabia de Thonnerieux — zdrów zarówno na umyśle jak i na ciele, wyrażam w tym testamencie ostatnią moją wolę — a egzekutorem mego testamentu ustanawiam pana Perollet, notaryusza paryzkiego, w którym pokładam zaufanie nieograniczone.
„Majątek mój składa się z dwóch części: z części znanej to jest wiadomej — i z nieznanej, a więc niewiadomej.
„Majątek wiadomy dochodzi do pięciu milionów franków, a składa się:
1) Z pałacu na przedmieściu Saint-Germain, na rogu ulic Vaugiraud i Bonapartego, mającego pod ogrodem i zabudowaniami około trzy tysiące metrów przestrzeni, wartości około | 700,000 fr. |
2) Z umeblowania, gobelinów, obrazów, rzeźb, starej porcelany, biblioteki, sreber familijnych, koni, powozów, wartości | 400,000 fr. |
3) Z nieruchomości nowo zbudowanej z trzema oficynami i dwoma podwórzami przy ulicy Rivoli, wartości | 1,200,000 fr. |
4) Z posiadłości przy ulicy Pyramides, wartości | 900,000 fr. |
5) Z pałacu des Granges-Mer-la-Fontaine, mebli, inwentarza, parku, lasu, łąk, i kolonij, należących do całości | 950,000 fr. |
6) Z posiadłości Sancerre, składających się z domów mieszkalnych, gruntów ornych i łąk, rozdzielonych na sześć folwarków wartości | 700,000 fr. |
8) Z gotowizny w złocie, srebrze i biletach bankowych w ilości | 350.000 fr. |
Razem | 5,900 000 fr. |
„W chwili gdy piszę to ostatnie moje rozporządzenie, nie mam żadnych krewnych ani bliższych ani dalszych, czuję się więc w zupełnem prawie i obowiązku rozporządzić moim majątkiem w następujący sposób:
„Daję i przekazuję:
„1) Paryżowi, moje posiadłości na przedmieściu Saint Germain, przy ulicy Rivoli i przy ulicy des Pyramides, jak również papiery wartościowe francuzkie i zagraniczne, co wszystko czyni razem sumę trzy miliony trzy kroć sto tysięcy franków. W zamian za to chcę, aby miasto reprezentowane przez radę swoję municypalną, wybudowało intra muros, w miejscu które obierze, przytułek nocny na tych samych warunkach co przytułek przy ulicy Tocquerelle.
„2) Miasta Sancerre zapisuję posiadłości jakie posiadam na jego terytoryum, z obowiązkiem aby przy szpitalu tamtejszym założyło i utrzymywało salę na czternaście łóżek dla starców, urodzonych w okręgu Sancerre, a nieposiadających środków utrzymania.
„3) Gminie Granges de Mer-la-Fontaine, w której się urodziłem, przeznaczam pałac, zabudowania i nieruchomości tam położone, z warunkiem, że przez sześć lat od dnia otwarcia mojego testamentu, rolnicy, trzymający folwarki moje w dzierżawie, nie będą żadnych za to opłat wnosili.
„Gmina wejdzie w posiadanie pałacu w ośmnaście dopiero miesięcy po moim zgonie a będzie musiała go zamienić na dom schronienia i wypoczynku dla starców i kalek z całego okręgu. Na utrzymanie zakładu służyć będą dochody dzierżawne.
„4) Pani hrabinie de Chatelux z domu de Graves, zapisuję meble, obicia, obrazy, dzieła sztuki, porcelanę, bibliotekę i srebra rodzinne, znajdujące się w pałacu moim przy ulicy Vaagiraud-a także konie i powozy.
„5) Staremu wiernemu memu słudze Jeremiaszowi Villard, pięćdziesiąt tysięcy franków.
„6) Każdemu z moich służących: Klandyuszowi Perrien, Michałowi Bordier, Jakóbowi Firmin, Sebastyanowi Marcel, Urszuli Armand, Benoicie Vernier, po dwadzieścia tysięcy franków.
„7) Sto tysięcy franków przeznaczam dla rozdania biednym okręgu, przez pośrednictwo rady municypalnej.
„8) Pięćdziesiąt tysięcy franków zapisuję na utrzymanie grobu familijnego, gdzie spoczywa ukochana moja żona i droga moja córka i gdzie obok nich ja sam spoczywać będę.
„9) Dziesięć tysięcy franków Pascalowi Saunier, dawnemu mojemu sekretarzowi, aby po wyjściu z więzienia w Nimes rozpocząć mógł życie uczciwe i nie popadł na nowo w błędy, które go poprowadziły do następstw aż tak fatalnych.
„10) Dziesięć tysięcy franków proszę użyć na koszta mojego pogrzebu.“
Po napisaniu tego wszystkiego przy pomocy różnych notat i papierów przed sobą porozkładanych, p. de Thonnerieux poczuł się zmordowanym jak po najcięższej pracy.
Krople potu wystąpiły mu na czole.
Ręce drżały nerwowe.
Położył pióro, oparł się o fotel, odetchnął swobodniej, otarł czoło i przymknął oczy.
Przesiedział tak z dobry kwadrans, a gdy trochę odpoczął, otworzył oczy, wziął znowu pióro, pochylił się nad biurkiem i znowu zaczął przerwaną pracę.
Na tym samym arkuszu co przedtem pan de Thonnerieux pod tytułem majątek znany, napisał dwa razy:
i podkresił te wyrazy.
Potem pisał dalej:
„Co do majątku mojego nieobjawionego, wynosi on cztery miliony ośm kroć sto tysięcy franków, w biletach banku francuzkiego. Sześć portefeuill’ów zawierających te pieniądze, rozdzielone na równe sumy po ośm kroć sto tysięcy franków każda, zachowane są w miejscu sekretnem.
„W tem miejscu, aby nie ściągnąć podejrzenia, że miałem niedobrze w głowie, uważam za właściwe wytłómaczyć, dla czego tak a nie inaczej postąpiłem.
„W czterdziestym piątym roku życia, sam jeden tak jak i teraz, nie mając żadnej rodziny, ani bliższej, ani dalszej, a tym sposobem żadnego spadkobiercy naturalnego, pokochałem młodą dziewczynę sierotę, bez żadnego posagu i zaślubiłem ją następnie.
„Miałem nadzieję, że łącząc się z Zuzanną de Rouvray, kobietą młodą, piękną i nad życie kochaną, odżyję w moich dzieciach.
„Rzeczywiście w rok po naszem połączeniu się, hrabina de Thonnerieux córeczkę mi powiła.
„Urodziny te napełniły mnie taką radością, że postanowiłem zapewnić przyszłość wszystkim dzieciom, urodzonym tego samego dnia w okręgu w którym zamieszkiwałem.
„Łącznie z panią de Thonnerieux, przeznaczyliśmy na ten cel sumę dosyć znaczną, którą później jeszcze powiększyłem, gdy nieszczęście dom mój opustoszyło. Suma ta wynosi dzisiaj franków 4,800,000.
„Sześcioro dzieci zapisano w regestrach stanu cywilnego, szóstego okręgu miasta Paryża, jako przyszłe na świat tego samego dnia co i ukochana córka moja. Na każde z nich wypada zatem suma 800,000 franków, które mają być im wypłacane w dniu dojścia ich do pełnoletności.
„Jeżeli umrę przed tym czasem, część sukcesyi przypadającej każdemu z tych dzieci, będzie im doręczoną przez egzekutora niniejszego testamentu.
„Chcąc zabezpieczyć kapitały, która w epoce ciągłych przewrotów uważałem za nie moje, chcąc aby się nie zmniejszyły przez lokaty niby pewne, a w rzeczywistości niebezpieczne, uznałem za rozumniejsze zrezygnować z procentów dla utrzymania całości kapitału i poczyniłem pewne ku temu kroki ostrożności.
„W miesiąc po urodzeniu mojej córki wezwałem po kolei głowy rodzin, sześciu zapisanych w regestra cywilne dzieci, i nie powiadając o wielkości sumy, jaką odbiorą, dałem każdemu sztukę złota, albo raczej medal złoty, wybity umyślnie w tym celu, z poleceniem, aby go zachowali i oddali swoim dzieciom, dla przedstawienia po dojściu do dwudziestego pierwszego roku życia, czy to mnie, czy egzekutorowi mojego testamentu.
„Medale te mają po jednej stronie, numer porządkowy, rok i datę urodzin mojej córki — po drugiej powtórzony numer porządkowy i trzy wyrazy jeden pod drugim wyryte.
„Za okazaniem tego medalu i przedstawieniem papierów, poświadczających tożsamość osoby, każde dziecko podniesie sumę w testamencie wyrażoną.
„Jeżeli ja nie będę już żył, wówczas egzekutor mojego testamentu, obowiązany będzie zawezwać interesowanych, wziąć te sześć medalionów, również i ten jaki znajdować się będzie w szkatułce, w której złożonym będzie testament, — ułożyć je obok siebie według numerów porządkowych — i przeczytać trzy zdania wytworzone z wyrazów wyrytych na każdym z medalów.
„Zdania złożone z tych wyrazów, wskażą miejsce, gdzie przechowane są cztery miliony ośm kroć sto tysięcy franków.
„Jeżeli w czasie otwarcia testamentu jeden, albo więcej z obdarowanych istnieć już nie będzie, części przypadające na nich, rozdzielone zostaną pomiędzy tych którzy ich przeżyli.
„Potrzeba przewidzieć wszystko, — jeżeli otóż z przyczyny śmierci jednego z obdarowanych — brakować będzie którego medalu i tym sposobem nie można będzie dowiedzieć się o miejscu przechowania pieniędzy, notaryusz mój jako egzekutor testamentu, uda się do biblioteki narodowej i zażąda, aby mu dano książkę pod tytułem: „Czerwony Testament“, pamiętniki pana de Leffemes, przyczynek do historyi Jego Eminencyi kardynała Richelieu, pierwszego ministra Jego Królewskiej katolickiej Mości, króla Ludwika XIII. — Amsterdam anno Domini 1674.
„Otrzymawszy tę książkę, otworzy ją na stronicy dwudziestej i połączy w jednę całość wyrazy i litery czerwonym atramentem popodkreślane na tej stronicy i trzech jeszcze następnych. Dodane do siebie wyrazy, lub litery, sformują trzy zdania wyryte na medalach. Zdania te wskażą jasno miejsce, gdzie się znajduje fortuna sześciorga dzieci.
„Powtarzam jeszcze, że każde dziecko przychodzące z medalem, powinno być zaopatrzone w papiery poświadczające tożsamość osoby.
„W chwili kiedy to piszę i podpisuję ten testament, sześć osób należących do podzielenia się czterema milionami ośm kroć sto tysięcami franków, żyją wszystkie, o czem się dokładnie przekonałem.
„Wypisuję tu nazwiska ich i obecne adresy, według numeru medalów, jakie im były doręczone:
„Nr. 1. — Hrabia Fabian de Chatelux, syn nieżyjącego już Jana de Chatelux i Georginii de Greves. — Ulica Tournon 19.
„Nr. 2. — Medal z tym numerem dołączony jest do testamentu.
„Nr. 3. — René Didier Leberre, syn nieżyjącego już Didiera Leberra b. adwokata i Maryi-Teresy Fauvel, ulica Cherche-Midi 52.
„Nr. 4. — Amedeusz Duvernay, syn Mikołaja Fulgentego Duvernay, malarza pokojowego i Celestyny — Virginy Bandoni, ulica de Vaugirard 25.
„Nr. 5. — Prosper Juliusz Boulenoix, syn Gracyana Boulenoix i Joanny Dupuis, ulica Recollets 17.
„Nr. 6. — Marta-Emilia Berthier, córka naturalna panny Berthier, przebywająca w Genewie, via Lauzanne 49.
„Nr. 7. — Albert Paweł Fromental, syn Rajmunda Fromental urzędnika, nieżyjącej Maryi Tourny, ulica SaintLouis-en-l’ile 34.
„Dan w Paryżu dnia dwadzieɛtego drugiego maja 1879 roku.
„Filip-Armand hr. de Thonnerieux.“
Starzec położył pióro.
Arkusz papieru zapisał na cztery strony.
Trzy godziny zajęło mu to pisanie. Pan de Thonnerieux czuł się nadzwyczaj zmęczonym, nie chciał jednakże odpocząć dopóki nie ukończy wszystkiego co zrobić zamierzył.
Złożył papier, włożył go w kopertę i zapieczętował lakiem czerwonym, pięciu pieczęciami herbowemi, poczem wziął pióro i napisał na kopercie czerwonym atramentem: „Mój testament“.
Powkładał z powrotem do szuflady biurka papiery i dokumenty, jakie mu były potrzebne przy pisaniu, podszedł do małej szafeczki włoskiej w stylu odrodzenia, otworzył ją i wydostał szkatułkę srebrną przepysznie cyzelowaną.
Maleńkim kluczykiem jaki znajdował się w zameczku otworzył szkatułkę: Na dnie wyłożonym atłasem ognistego koloru, znajdowały się trzy paczki, zawierające po sto biletów bankowych tysiąc frankowych i jedna jeszcze paczka z piędziesięcioma takiemiż biletami.
Pan de Thonnerieux uniósł paczki i wyjął z pod nich złoty medal.
Medal ten błyszczący, jak gdyby tylko co wyszły z pod stępla, podobny był mniej więcej do sztuki stu frankowej, kursującej za czasów cesarstwa.
Jedna strona tego medalu tak się przedstawiała:
Po drugiej stronie pod liczbą 2 były wyrazy:
[1] Hrabia przez chwilę patrzył na ten medal, a potem włożył go z powrotem do pudełka z plikami banknotów. — Złożył swój testament, zamknął skrzynkę, włożył ją z powrotem do szafki, z której ją wziął i wyjął klucz, który trzymał w sekretnej szufladzie swojego biurka; potem, zmęczony, pozwolił sobie usiąść, a raczej paść na krzesło.
Rozległo się delikatne pukanie do drzwi.
To stary lokaj, zmęczony daremnym oczekiwaniem na wezwanie pana i zaniepokojony, zapukał stanowczo.
— Wejdź! — rzekł pan de Thonnerieux.
Pojawił się Hieronim.
— Hrabia pozwoli mi, powiedzieć mu, że się zabija... - mruknął pełnym emocji głosem.
— Wcale nie, przyjacielu... – odpowiedział Philippe. — Monsieur le Count obiecał mi tak wiele, że nie zwlekam. Miałem wiele ważnych sprawy do uporządkowania...
— Czy to już przynajmniej koniec
— Tak... — idę odpocząć... — już musi być późno...
— Jeśli jest już późno!... ach! Na litość boską!... Czwarta rano! Ogień w kominku wygasł! Mógł pan na mnie zadzwonić, żebym go rozpalił.
— Nie było mi zimno... -— No dalej, pomóż mi położyć się do łóżka...
Stary sługa wziął pana pod ramię, zaprowadził do jego sypialni, rozebrał i zostawił go dopiero po ułożeniu go do łóżka, jak dziecko.
Nie można sobie wyobrazić nic bardziej wzruszającego niż troskę starego człowieka o drugiego starego człowieka; ta troska wypływała z serca i nie miała w sobie nic służalczego.
Panu de Thonnerieux bardzo trudno było cieszyć się odpoczynkiem, którego tak bardzo potrzebował. Mroczne, obsesyjne myśli wypędzały sen, a złamała go przede wszystkim bezsenność. Jednak na krótko przed świtem zasnął, ale te same wspomnienia, które prześladowały go na jawie, ścigały go we śnie w postaci snów.
∗
∗ ∗ |
Dnia 23 maja, czyli dzień po dniu, w którym rozpoczyna się nasza historia, około ósmej rano dwóch mężczyzn opuszczających główne więzienie w Nîmes zeszło ze wzgórza, które od pierwszej bramy aresztu prowadzi na spacerniak.
Ci dwaj mężczyźni oddychali głęboko i z radością ciepłym powietrzem przesiąkniętym zapachami roślinnymi wspaniałego wiosennego poranka.
Starali się oddalić jak najszybciej od więzienia.
Ubrani stosownie, niemal elegancko, prezentowali się jak ludzie należący do klasy wyższej, a nie do nędzarzy.
Jednakże to oni należeli do tej klasy; — opuszczali zakład karny w Nîmes, w którym spędzili jedno pięć lat, pozostałe im jeszcze trzy, otrzymali warunkowe zwolnienie i tego samego dnia o tej samej godzinie odzyskali obaj wolność.
Pierwszy, mężczyzna w wieku około trzydziestu pięciu lat, wysoki, dobrze zbudowany, mocno ostrzyżony, nosił pełną brodę, którą na jego prośbę pozwolono mu zapuścić na kilka tygodni przed zwolnieniem.
Nigdy w więzieniu nie odmawia się wydania tego rodzaju zezwolenia.
Miał wyjątkowo inteligentną fizjonomię, drobne i regularne rysy; ale jego oczy bardzo ruchliwe, a nazbyt ruchliwe, i niebieskie.
Czasami nagle zmieniał wyraz swej twarzy, co czyniło go niemal przerażającym. Wąskie wargi zdawały się nieustannie uśmiechać, odsłaniając w ten sposób białe zęby, lekko od siebie oddalone.
Nazywał się Jacques Lagarde. Był lekarzem i to bardzo uczonym. Jego pięcioletni wyrok więzienia wynikał z jego współudziału w mrocznej aferze sukcesyjnej, w ramach której w porozumieniu z spadkobiercą najwyraźniej skrócił życie testatora, bogatego mieszczanina z Joigny-sur-Yonne, swojego rodzinnego kraju.
Drugi zwolniony, był osiem lat młodszy od Jacques'a Lagarde'a. Dość powiedzieć, że dożył dwudziestego siódmego roku życia. Był także wysokim, przystojnym, dobrze zbudowanym chłopcem, o ładnej budowie, z niezwykle przystojną twarzą i matową, bladą cerą. Jego brązowe włosy, jedwabiste i kręcone włosy, i wysokie czoło, z którego biła inteligencja. Bardzo czarne oczy, duże, o orientalnym kroju, które wspaniale współgrały z ciepłą matową cerą, urzekały wyrazem czułej i marzycielskiej słodyczy.
Typowym wyrazem tej niezwykłej postaci była melancholia.
Nazywał się Pascal Saunier.
Został skazany za fałszerstwo przez Sąd Przysięgły w Seine w 1876 roku na trzy lata więzienia.
Nasi czytelnicy znają już jego nazwisko, widzieli je w testamencie hrabiego Philippe’a de Thonnerieux, którego sekretarzem był przez pewien czas Pascal Saunier.
Żaden z tych mężczyzn nie należał do tej niegodziwej grupy przestępców, złodziei i morderców niskiego szczebla, którzy trzy czwarte swojego życia spędzają w więzieniach. Byli nie mniej niebezpieczni dla społeczeństwa; wręcz przeciwnie, bardzo niebezpieczni. Natury ich przewrotne, mające od dzieciństwa zalążek wszelkich złych instynktów; prowadzeni tymi instynktami na ścieżce zbrodni i przez zbrodnię w więzieniu, gdzie kontakt z najgorszymi bandytami dopełnił dzieła demoralizacji, przez co omalże nie stali się „bohaterami“ i nie zostali deportowani, tym bardziej groźnymi ponieważ ich wygląd, maniery, wykształcenie pozwoliły im wejść do świata całkowicie zamkniętego dla łajdaków z plebsu.
Więzienie w Nîmes składa się z czterech oddziałów.
Pascal Saunier po swoim przybyciu został umieszczony na tym drugim, gdzie Jacques Lagarde przebywał już od dwóch lat.
Połączeni wspólnym pochodzeniem, podobnym wykształceniem i zwyczajami, charakterem i sposobem postrzegania świata, zaprzyjaźnili się. Wiedząc, że tego samego dnia zostaną wypuszczeni na wolność, Jacques i Pascal obiecali, że nie rozdzielą się i zjednoczą wysiłki, aby zemścić się na społeczeństwie, które traktowali po macoszemu i które oskarżali o niesprawiedliwe zrujnowanie ich przyszłości, choć ono tylko się broniło i korzystało z rygorystycznego prawa, stosując wobec nich stosowne jego artykuły .
Kiedy nadszedł czas oswobodzenia, nie zapomnieli o planach powstałych w ciemnych godzinach powszechnego odosobnienia i wyszli razem, ze złowrogą radością, która wypełniała mózg budzącymi grozę planami zemsty.
Ach! społeczeństwo niech się lepiej nas boi!
Czuli się w pełni uzbrojeni, aby z nim walczyć i tym razem nie mieli wątpliwości, że pokonają go!
Obaj zostali skazani jedynie na karę pozbawienia wolności bez nadzoru, więc po opuszczeniu więzienia, mogli swobodnie udać się, dokąd chcieli, a wszelkie działania policji wobec nich ustały dokładnie w chwili, gdy przekroczyli ostatnią bramę więzienia.
Po odbyciu kary wręczono im ich oszczędności, to jest kwotę wynikającą z kosztów pracy wykonanej podczas pobytu w zakładzie karnym w Nîmes.
Obaj zatem otrzymali sumę więcej niż wystarczającą, aby dotrzeć do miejsca, do którego uznali za stosowne udać się dalej.
Pascal Saunier otrzymał trzysta franków. Jacques Lagarde otrzymał prawie pięćset. Nie ma zatem nic łatwiejszego niż zaspokojenie podstawowych potrzeb.
Po dotarciu do bulwaru, na którym znajdowało się więzienie, obaj wypuszczeni na wolność zatrzymali się i spojrzeli na siebie.
— Wolni!! Nareszcie wolny! – zawołał Pascal Saunier głosem drżącym ze wzruszenia. Jak dobra jest wolność i jak ją doceniamy, gdy nie jesteśmy już do niej przyzwyczajeni. To działa jak dobra kochanka, którą straciliśmy i którą odnaleźliśmy na nowo! Słowo honoru, nie mam dość sił, żeby oddychać czystym powietrzem.
— Ach, jestem tego samego zdania — odpowiedział Jacques Lagarde, nadymając swą pierś.
— Nigdy więcej szarych ścian, które cię duszą, na dnie tych niezdrowych lochów... Nigdy więcej tych strażników, których czujne oko nigdy cię nie opuszcza i skazuje na ciszę w tych śmierdzących warsztatach, gdzie roi się od zwykłych łajdaków... Jesteśmy panami siebie. Potrafimy krzyczeć! Potrafimy śpiewać, a co najważniejsze, potrafimy rozmawiać z otwartym sercem, nie bojąc się, że podsłuchuje nas w tej chwili „klawisz“!...
— Skorzystamy z tego… — powiedział Pascal, zwyczajowo rozglądając się, czy są sami. Mamy pomysły... bogate pomysły... Ale chodzi o to, żeby je przenieść do rzeczywistość, chodzi o nadanie im praktycznej formy... a tam było to dla nas niemożliwe.
— Na razie wyrażam swoją opinię… — stwierdził Jacques Lagarde.
— Chodźmy na lunch. — Nie mogę się doczekać, aż zapomnę o zwykłej porcji, a nawet o dodatkach w stołówce...
— Gdzie pójdziemy? Nie znam Nîmes...
— Znam to miasto... Pójdziemy do restauracji w Hôtel du Chemin de Fer, gdzie zostaniemy dobrze obsłużeni...
— Wskazuj drogę...
Były sekretarz hrabiego Philippe'a de Tonnerieux klepnął lekarza po ramieniu i obaj poszli bulwarem w stronę dużego placu, na którym stoi dworzec. Wyznaczony hotel-restauracja znajdował się po prawej stronie. Dwóch towarzyszy, których nie sposób było skojarzyć jako nowo wypuszczonych więźniów, weszli do gabinetu i zasiadli do wyśmienitego obiadu, popijanego wybornymi winami, nie martwiących się o koszty, oczywiście, nieproporcjonalne do zawartości ich sakiewki.
Pierwsze chwile były ciche. Dźwięk widelców i ich szczęk, dzwonienie kryształowych szklanek i kieliszków, zastąpiło rozmowę. Kiedy jednak apetyty, rozbudzone dobrym jedzeniem, zaczęły się uspokajać, Pascal Saunier wznowił swój monolog:
— Zatem, mój drogi Jacques, jest zrozumiałe, że się nie rozstaniemy... Przeżyliśmy ciężkie chwile, poznaliśmy się bardzo dobrze, wiemy, że jesteśmy dla siebie stworzeni i wzajemnie się uzupełniamy. Zawrzemy sojusz ofensywny i obronny przed społeczeństwem. Gdyż jest nam winne, bo wyrządziło nam największą krzywdę i musi ono spłacić swój dług wobec nas z odsetkami!
W migotliwym spojrzeniu Jacques’a Lagarde’a błysnął płomień, a na jego ustach pojawił się uśmiech o nieokreślonym wyrazie.
— Zgadza się! - powiedział - przysięgam!... Jesteśmy ludźmi dość praktycznymi, mamy dość inteligencji i mało uprzedzeń, żeby do fortuny dojść szybką drogą.
— Okupiliśmy ją za cenę długich lat męczącej pracy, to też się opłaca! Czy zgodzisz się ze mną, że jest tylko jeden teatr godny ludzi naszego kalibru?
— Tak! Paryż.
— Jedźmy więc do Paryża...
— Znajdziemy tam żyźniejsze pokłady złota do wydobycia niż mają mieszkańcy Kalifornii. Ale jak już mówiłem, jeśli chcemy zabrać się do tego dobrze, nie możemy ściągnąć na siebie żadnego podejrzenia! — najważniejsze, żeby rzucić wyzwanie tym imbecylom i nabrać pewności siebie! Jest to prawda tak stara, jak banał.
— Powtarzano ją już w czasach Rabelais’go. To wygląd człowieka robi wrażenie na głupcach. Przed złotym intrygantem, nawet jeśli dzieje się to metodą Ruolza, wszyscy się kłaniają, a żadne drzwi nie otwierają się przed biednym, głupim i uczciwym szaraczkiem, który nosi rajstopy i kaftan z dziurą na łokciu, aby po dotarciu na miejsce, nie zostać tam przez innych wykorzystanym...
— Piętnaście dni wystarczy mi na sfinalizowanie jednego z wymyślonych przeze mnie projektów, ale w ciągu tych piętnastu dni muszę zachować pozory... Muszę być posłuszny wymaganiom paryskiego życia.
— To będzie trudne… – szepnął Jacques Lagarde.
— Hej! Gdyby to było łatwe, gdzie byłaby nagroda?
— Angèle, stara przyjaciółka, o której często z tobą rozmawiałem i która co miesiąc przesyłała mi trochę pieniędzy do więzienia, przyjmie nas, jestem tego pewny, ale ona niewiele zarabia — (jest sprzedawcą kosmetyków) — i dlatego ona niewiele może nas wspomóc... — Niemniej jednak mogłaby się nam w przyszłości bardzo przydać...
— Łącząc nasze dwie kieski, mamy sumę ośmiuset franków... Nasz dzisiejszy obiad, opłacenie biletu na podróż, i z tej skromnej sumy niewiele nam zostanie. Dlatego bardzo przydałoby się znalezienie jakiegoś sposobu na krótkie podreperowanie naszej kiesy przed przybyciem do Paryża...
Jacques Lagarde popijał małymi łykami wino Pontet-Canet z roku 1874 i myślał. Odstawił szklankę na stół wołając:
— Tutaj się zatrzymam... — to, co przed chwilą mówiłeś, wcale nie jest moją opinią! Nie!... nie!... żadnych nędznych „robótek“, które mogłyby nas wzbogacić na chwilę, a z drugiej strony równie dobrze mogłyby nas odesłać tam, skąd przybyliśmy....
— Koniec z drobnymi machlojkami!...
— Zagramy w wielką grę, to my rozdawać będziemy karty! Wszystko albo nic! to moje motto.
— Opowiadałeś mi o poważnym przedsięwzięciu... przedsięwzięciu, które może przynieść całkiem niezłe kilkaset tysięcy franków...
— Tak, trzeba by się za to wziąć...
— No dobrze, ale to już będąc w Paryżu spróbujemy swego szczęścia.
— Kiedy jedziemy do Paryża...
— Nie możemy czekać...
— Ale problem braku pieniędzy pozostaje.
— Trzeba się nad tym zastanowić... Będziemy mieli na to czas, zanim zaczniemy działać...
— Czy znajdziesz potrzebne nam pieniądze?
— Tak.
— Ile?
— Piętnaście tysięcy franków. Wystarczy?
— To daleko więcej aniżeli potrzeba... daleko więcej...
— Licz zatem na piętnaście tysięcy franków!...
— I zkądże je u dyabła wykręcisz?... Z Paryża?
— Nie, ale je znajdę w Joigny, w mojem mieście rodzinnem....
— Wytłómacz no się jaśniej.
— Zaraz i w krótkości... W czasie oto mojego pobytu w Nimes, umarł mój ojciec — a przed paru dniami otrzymałem od notaryusza wezwanie abym z powodu, że kara się kończy, przybywał zaraz do Joigny dla odebrania sukcesyi. Suma takowej wynosi piętnaście tysięcy kilkaset franków!...
— Winszuję... bardzo winszuję — zawołał Pascal napełniając szklanki. Złożyło się prawdziwie wyśmienicie i bodaj że nigdy jeszcze żaden spadek nie przytrafił się tak w porę!
— Udajemy się do Joigny! — Ty idziesz do notaryusza, odbierasz oszczędności nieboszczyka papy, i z tym sukursem ruszamy do Paryża, tego wielkiego miasta — gdzie, bądź tego zupełnie pewny, że twoje bilety bankowe wydadzą owoc obfity!
— Naturalnie!... że liczę na to! Po śniadaniu wyjdziemy na miasto dla porobienia sprawunków koniecznych i odświeżenia toalety — a wieczorem wyruszymy do Burgundyi, krainy winem płynącej!
— Załatwiwszy się ze śniadaniem i kawą czarną, zapalili cygara i wyszli za sprawunkami — a potem spacerowali po mieście i oglądali jego osobliwości, wieżę Magne, Maison Carré, ogród Fontaine i t. p.
Na obiad powrócili do tej samej restauracyi, w której jedli śniadanie, o wpół do ósmej zaś wieczorem, wsiedli w pociąg idący do Lyonu, tam przesiedli się do kuryera i o drugiej rano stanąć mieli na dworcu Joigny-sur-Yone.
Odstąpimy ich w podróży i wyprzedzimy o godzin dwadzieścia cztery w Joigny.
Tu pójdziemy na przedmieście du Pont i przestąpimy próg oberży skromnej bardzo powierzchowności, ale dostatniej pod każdym względem i bardzo czysto utrzymanej.
Na drugiem piętrze tej oberży noszącej nazwę „Martin-Pecheur,“ w lokalu złożonym z dwóch małych pokoików, mieszkają dwie kobiety: matka i córka...
Matka dochodziła lat czterdziestu pięciu, córka miała lat dziewiętnaście.
Ta, którą nazywano Martą-Emilią Grand-Champ, była istotą zachwycającą, istotą na widok której, pomimo jej skromności w ułożenia i zachowaniu, mężczyźni spoglądają z prawdziwą pożądliwością, kobiety z wielką zazdrością.
Była to istotnie piękność uderzająca, piękność o niebieskich jak niebo oczach, o jasnych bląd włosach, twarzyczce owalnej, idealnie regularnych rysach, słowem piękność przypominająca najpiękniejszy typ utworów mistrza Raphaela.
Na tej nieporównanie urodziwej twarzyczce, rozlany był jednak wyraz głębokiego smutku i wielkiego zaniepokojenia.
Na tem czole godnem starożytnej statuy, osiadła czarna jakaś chmura.
Boleśnie zaciśnięte usteczka zdradzały dotkliwe cierpienie, jeżeli nie fizyczne to z pewnością moralne.
Marta Emilia Grand Champ, cierpiała rzeczywiście i cierpiała bardzo.
W chwili gdy wchodzimy do skromnego lokaliku, Perina Grand-Champ, matka, mizerna i jak śmierć blada, leży na łóżku i trzęsie się z zimna, córka czeka niecierpliwie na przybycie doktora, który obiecał jak zwykle przyjść zaraz rano, a cztery godziny każe już czekać na siebie.
Marta siedząc przy łóżku wpatrywała się z trwogą w biedną kobietę, powaloną od dni kilku ciężką a niespodziewaną chorobą.
Doktór ani był pewnym co to jest, ani obiecywał co z tego będzie.
Na wszelkie pytania odpowiadał obojętnie:
— Nie mogę nic jeszcze powiedzieć... Obawiam się komplikacyi...
Ten wyraz „komplikacya“ w ustach doktora, jak Marta dobrze przypuszczała, miał oznaczać stan bardzo groźny, Ponieważ jednak doktór nie zdawał się zupełnie jeszcze powątpiewać, biedne dziecko nie traciło też jeszcze nadziei. Choroba jakikolwiek będzie jej koniec, przedłuży się z pewnością.
Jeżeli matka przetrzyma, rekonwalescencya będzie z pewnością bardzo długa — Trwać będzie tygodnie — a może i miesiące całe. Marta, zapytywała też siebie, jak potrafi stawić czoło potrzebom?...
Kochała matkę tak jak i matka ją kochała.
Obie uwielbiały się wzajemnie. Nędza, która koniec końcem przyjść przecie musiała, przerażała biedną dziewczynę. Nie chodziło jej o nią samą, ale o matkę — o jej chorobę, która wymagała nadzwyczajnych i nieustannych wydatków. W żaden sposób podołać im nie potrafi. Od ciągłych łez poczerwieniały jej powieki i pobladły policzki.
Trzymała rękę matki w swojem ręku i okrywała ją pacałunkami. Czuła, że chora raz była zimną jak lód, to znów gorącą jak rozpalone żelazo, czuła, że w stanie zupełnej prawie nieprzytomności, ani jej nie widziała, ani pocałunków jej nie poznawała.
Zapukano lekko do drzwi.
Marta się zerwała na równe nogi i pobiegła otworzyć.
Spodziewała się doktora.
Tymczasem stanął przed nią właściciel oberży.
W jednej ręce trzymał ćwiartkę papieru, drugą zdejmował z głowy białą czapkę perkalową, spełniał bowiem obowiązki kucharza we własnym swoim zakładzie.
— Bardzo panienkę przepraszam — rzekł — bo może przeszkodziłem — ale przychodzę z małym moim rachuneczkiem... — Dzisiaj właśnie koniec tygodnia, a jak pani wie, rachunki w moim domu regulują się co tydzień. To bardzo dobry i bardzo dogodny obyczaj... Bo dla każdego lepiej, gdy rachunek nie jest zbyt duży... Większe sumy czasami robić mogą różnicę...
— Marta struchlała, — ale znalazła tyle nad sobą mocy, że nie zdradziła wzruszenia.
Wyciągnęła rękę i drżącym nieco głosem powiedziała:
— O Proszę mi dać ten rachunek!...
Gospodarz podał papier pokryty cyframi, na które młoda dziewczyna rzuciła spojrzenie.
— Więc to ośmnaście franków winną panu jestem?...
— Tak, ośmnaście franków, za mieszkanie i życie... To chyba wcale nie drogo... — Martin-Pecheur, znanym jest z cen umiarkowanych... — Co prawda panienka jada nie wiele, a biedna matka panienki, nic wcale...
— Dobrze, zaraz panu zapłacę... — Niech pan będzie łaskaw zatrzymać się chwilkę...
— Do usług panienki...
Marta Grand-Champ przeszła do pokoju matki, wydostała z komody starą portmonetkę i otworzyła takowę.
Znajdował się w niej luidor złoty, trzy sztuki po dwadzieścia sous i trochę jeszcze sous miedzianych.
Marta z obawą spojrzała na tę nędzną sumkę.
— Ostatek!... — szepnęła, wyjmując sztukę dwudziesto frankową. — A ja już zegarek i skromne swoje kosztowności zastawiłam w Mont-de-Pietél... Co się z nami stanie, mój Boże?... O! biedna kochana, matko moja!...
Łzy się jej puściły z oczu.
Otarła je prędko i powróciła do czekającego gospodarza.
— Oto należność... — rzekła, podając dwadzieścia franków — proszę wziąć sobie co się należy.
Oberżysta schował pieniądz do kieszeni i wydał czterdzieści sous.
— Jakże się ma mama pani? — zapytał. — Czy nie lepiej trochę?...
— Niestety nie!... gorączka wcale się nie zmniejsza, to mnie bardzo niepokoi...
— Czy doktór nie był jeszcze?...
— Właśnie, że nie... i dziwi mnie, że się tak zaniedbuje, wiedząc jak jest potrzebny.
— To z pewnością nie jego wina. — Straszliwie jest zajęty... — Napewno go gdzie zawezwano... — Ale nadejdzie, nadejdzie niezadługo...
— Mam przynajmniej nadzieję...
— Czy zaraz przynieść śniadanie?... Jest doskonała pieczeń wołowa z jarzynkami.
— Dziękuję panu... Nie mam wcale apetytu...
— Nie trzeba się tak poddawać zmartwieniu panienko!... Zmartwienie tak samo jak choroba zabija... Niech pani mię usłucha i niech pani przeje cokolwiek...
— Nie mogłabym nic wziąć do ust w tej chwili... Za nadto jestem zaniepokojoną.
— Jak panienka sobie życzy... Ale jak apetyt powróci to proszę mnie zaraz zawołać. Zawszem gotów na rozkazy. Dla tak spokojnych i uczciwych lokatorek, co płacą regularnie należność tygodniową, człowiek by się z całego serca rozdarł na czworo...
Smutny, gorzki uśmiech ukazał się na ustach młodej dziewczyny.
Oberżysta nie miał już nic więcej do powiedzenia, więc ukłonił się i ku drzwiom skierował.
Marta zatrzymała go pytaniem.
— Czy listonosz nie przechodził jeszcze?...
— Już panienko... już pierwszą pocztę rozdał zupełnie.
— Czy powręczał już listy przychodzące z zagranicy?
— Nie panienko... te później zawsze roznosi...
— A o której godzinie?..
— Pomiędzy dziesiątą a jedenasta, a jeszcze nie ma dziesiątej... Panienka czeka na list z zagranicy?..
— Tak panie... na list do mojej matki. Jeżeli go przyniosą, bądź pan łaskaw przysłać mi go w tej chwili.
— Nie omieszkam panienko.
Ukłonił się raz jeszcze i wyszedł.
— Hum.... mruknął, schodząc ze schodów — te dwie kobiety wyczekują widocznie na list z pieniędzmi!... O, ja się znam na tem! Takie listy nigdy nie nadchodzą! Oh! nigdy! nigdy!...
Wydaje mi się, że tu zaczyna być ciasno!.. Nie dziwiłoby mnie to wcale, gdybym się dowiedział, że przed chwilą zabrałem ostatnią sztukę złota! Musi się też już sporo należeć za lekarstwa! matki... Córka sobie wszystkiego odmawia!... Dobrzem zrobił, że nie czekałem z rachunkiem...
Kiedy właściciel „Martin Pecheur“ prowadził ten ze sobą monolog, Marta patrzyła rozpaczliwie na resztę otrzymaną z luidora i na trzy sztuki po dwadzieścia sous, jakie były w portmonetce...
— Pięć franków!... jęknęła boleśnie. To i parę sous, to cały majątek jaki nam pozostaje!... A listu niema i nie ma!.. W ciągu trzech tygodni trzy razy już pisałam i żadnej odpowiedzi. Co znaczy to milczenie?... Strasznie się doprawdy obawiam. Jeżeli ten bankier okradł matkę?... Nie! nie! — to niepodobna!...
— Byłaby to za nadto podłe... za okropne.. Byłaby to zupełna dla nas ruina... Nędza najokrutniejsza... Matka moja pozbawionaby była wszystkiego... Nie miałaby kawałka chleba! Nie chcę nawet myśleć o tem...
W tej chwili dał się słyszeć słaby głos wołający:
— Marto! Marto!...
Młoda dziewczyna pobiegła czemprędzej do pokoju chorej.
— Mateczka mnie wołała? — spytała.
— Tak moje drogie dziecię — szepnęła chora, pić mi się chce... zdaje mi się, że ogień mam w gardle...
Marta nalała ziółek filiżankę i podała matce.
Pani Grand-Champ wychyliła to duszkiem.
— Jakże się mateczka czuje dzisiaj? spytała młoda dziewczyna.
— Zdaje mi się, że trochę lepiej... ale gorączka jest jeszcze silna...
Suchy kaszel przerwał słowa pani Grand-Champ.
Marta wzięła ją za ręce.
Rozpalone były, ale bodaj, że mniej trochę niż dnia poprzedniego...
Choroba ustąpi pewnie...
— Coś nasz doktór się opóźnia — odezwała się znów chora.
— No... nie ma jeszcze dziesiątej — a jest niezmiernie zajęty... Nadejdzie niezadługo!...
— Z kim to rozmawiałaś przed chwilą?...
— Przed chwilą? — powtórzyła zakłopotana dziewczyna.
— No tak... w sąsiednim pokoju... słyszałam jakiś głos obcy...
— A... prawda... rozmawiałam z właścicielem oberży...
— Czy może przyniósł ci list z Genewy? — podchwyciła żywo chora.
— Nie, nie było jeszcze listu...
— Jeszcze nie! — powtórzyła pani Grand-Champ. To coś zabardzo długo!.. Dla czego pan Darcier opóźnia się z odpowiedzią?
— Może wyjechał i nie pozostawił reprezentantowi zlecenia?..
— Tak... zapewne, że to być może... tak jest nawet napewno... Pan Darcier jest uczciwym człowiekiem i bardzo nam przychylnym.. nie będzie chciał nas oszukać... czekajmy cierpliwie.
— Boże!... Boże! — pomyślała Marta, gdyby mama dowiedziała się o naszej nędzy... gdyby wiedziała, że my nie możemy wcale już czekać... Coby to była za boleść dla nie]!
— Czegóż — ciągnęła chora — czegóż chciał od ciebie oberżysta?...
Tą razą Marta musiała już powiedzieć prawdę.
— Przyniósł rachunek...
— I zapłaciłaś mu go?
— Musiałam zapłacić mateczko.
— Ależ to w takim razie nie wiele ci już w kasie pozostało?...
— Nie wiele, to prawda — odrzekła Marta z gorzkim uśmiechem — ale tyle jeszcze, że mogę poczekać na list pana Darcier i na te tysiąc franków, jakie nadesłać powinien... List zapewne niebawem nadejdzie...
— Dla czego nie jadłaś śniadania moje dziecko?
Marta zadrżała posłyszawszy to zapytanie.
— Będę jeść trochę później... nie jestem wcale głodną, piłam rano czekoladę.
Kiedy biedna córka kłamała ażeby uspokoić matkę, głód dokuczał jej dotkliwy.
Chorą porwał znowu suchy kaszel, co jej jednakże nie przeszkadzało powiedzieć:
— Zobaczysz dziecko, że ja wkrótce będę zupełnie zdrową... Za kilka dni będzie mi już tak dobrze, że będziemy mogły dokończyć podróży przerwanej tak niespodzianie!... Jak tylko przybędziemy do Paryża, poszukamy jakiego małego magazynu, zapłacimy zań gotówką, którą powierzyłam panu Darcier i którą nam odeśle i będziemy czekać spokojnie — abyś doszła do pełnoletności...
Znowu kaszel przerwał jej mowę.
— Tak... tak... kochana mateczko, odpowiedziała żywo Marta — wkrótce wyzdrowiejesz w to wierzę... ale proszę cię nie mów za wiele... bo to cię męczy... i kaszel powoduje.
— Zapewniam cię, że mi jest daleko lepiej... Lubię myśleć o twojej przyszłości...
— O mojej przyszłości? — powtórzyła dziewczyna smutno.
— Naturalnie!.. o pięknej twojej nawet przyszłości! — Będziesz bogatą, gdy dojdziesz do pełnoletności, będziesz bardzo nawet bogatą...
— Łudzisz się droga mameczko...
— Wcale nie! W dzień twoich urodzin zostałaś obdarzoną przez hrabiego de Thonnerieux, a jest on tak bogatym, że sam nie wie wiele posiada. Zapewnił on, jak ci mówiłam, przyszłość wszystkim dzieciom okręgu, urodzonym tego samego dnia co jego córka. Gdy dojdziesz do lat, wypadnie tylko przedstawić akt urodzenia i medalion, który nosisz zawsze na szyi...
— Tak, rzekła Marta... szczególniej ten medalion, któremu będąc dzieckiem nie mogłam się nigdy dosyć napatrzeć..
Z jednej strony ma on napis: „6-1860 10 mara“ z drugiej: „6 i jeden nad drugiem trzy wyrazy bez żadnego sensu: „La-la-Coin...“
— To znak sekretny do rozpoznania... Jak tylko pokażesz ten medalion i akt urodzenia, hrabia de Thonnerieux odda ci zaraz twój posag…..
Marta westchnęła z niedowierzaniem.
— Byłoby to wielkie dla nas szczęście... rzekła.
— Nie byłoby to... tylko będzie, bo to rzecz zupełnie pewna... najpewniejsza!..
— Dla czego nie mamy dziś tego majątku kochana mateczko!... Mogła bym zawezwać do ciebie najsławniejszych doktorów i wróciłabyś prędko do zdrowia!...
— Miej ufność w Bogu drogie dziecię, i nie zapominaj nigdy, że twoja przyszłość jest zapewnioną, że gdyby mi przyszło nawet umierać, umrę spokojna o ciebie... Medalion hrabiego de Thonnerieux uczyni cię bogata!... Marta-Emilia moja córka, córka Periny Berthier dzisiaj Perimy Grand-Champ nie potrzebuje obawiać się nędzy...
— Matko droga, będziesz patrzeć na moje szczęście, jeżeli naprawdę nastąpi... bo będziesz żyć napewno...
— Ja też liczę na to moje kochanie...
— Czy ten hrabia de Thonnerieux żyje jeszcze?..
— Żyje dzięki Bogu, człowiek to wyjątkowej zacności... opiekun biednych, pocieszyciel nieszczęśliwych...
— Ale powiedz mi kochana mamo... odezwała się młoda dziewczyna i nagle urwała.
— Co takiego, co chcesz, żebym ci powiedziała?... spytała chora.
— Medalion, który noszę, dany był — Marcie Emilii Berthier.
— No, tak moje dziecko.
— A ja nazywam się teraz Marta-Emilia Grand-Champ, bo ojozym mój żeniąc się z tobą przybrał mnie za swoję córkę. Czy to nie będzie stanowić jakiej przeszkody?
— Żadnej, córeczko moja, żadnej a żadnej, zapewniam cię stanowczo... Jak przedstawisz papiery w zupełnym porządku, nie będzie żadnej przeszkody... Pan de Thonnerieux, wiedział, żeś była dzieckiem naturalnem... Wiedział, że zaślubiłam uczciwego człowieka, który cię przyjął za swoję, czego nie mógł uczynić twój ojciec rodzony, zmarłszy przed twojem urodzeniem...
— Wyzdrowiej więc mateczko, wyzdrowiej jak najprędzej, abyś mogła cieszyć się mojem szczęściem, które jak mi powiadasz nie jest złudzeniem...
— Wyzdrowieję córeczko i będziemy szczęśliwe obydwie...
Chora uniosła się na łóżku, przyciągnęła do siebie młodą dziewczynę, i ucałowała ją z czułością.
Obie kobiety myślały w tej chwili tylko o tem jak się kochają.
Marta na chwilę zapomniała o grożącej im nędzy.
Stukanie do drzwi przerwało pieszczoty...
— Może to list z Genewy... rzekła pani Grand-Champ, idź otwórz co najpredzej...
Młoda dziewczyna pobiegła do pierwszego pokoiku, otworzyła, drzwi i ujrzała nie oberżystę przynoszącego list, lecz doktora.
— A!... to pan doktor, odezwała się radośnie! Czekałam na pana z niecierpliwością.
— Moi chorzy zatrzymali mnie dłużej aniżelim się spodziewał, odpowiedział pan Gerbaut. Przepraszam za mimowolną zwłokę... Jakże się ma dzisiaj mama pani?
— W nocy była silna gorączka... teraz uspokoiła się znacznie...
— Zobaczymy...
I doktór wszedł do pokoju pani Grad-Champ, poprzedzony przez Martę, która zawołała:
— Mamo, pan doktor!
Doktór Gerbaut był człowiekiem sześćdziesięcioletnim, miał w Joigny opinię lekarza bardzo zdolnego, ale nie bezinteresownego, owszem bardzo nawet chciwego.
Dzień dobry kochanej pani, powitał uprzejmie chorą, która mu drżącą rękę podała. Uścisnął ją przyjaźnie.
— Dzień dobry kochany doktorze... odezwała się pani Grand-Champ.
— Jakże się pani czuje dzisiaj?
— Okropnie cierpiałem w nocy!... zdawało mi się, że już umieram — odpowiedziała chora słabym głosem. — Teraz mi daleko lepiej... czuję się mniej osłabioną, a nawet zdaje mi się, że mam trochę apetytu... To dobry podobno znak proszę pana?
Doktór nic nie odpowiedział.
Trzymał chorą za puls i przypatrywał się jej fizyognomii.
Po tem pierwszem zbadaniu, pomógł pani Grand-Champ usiąść na łóżku, ucho przyłożył do pleców i zaczął przysłuchiwać się świszczącemu oddechowi...
Marta śledziła z niespokojnem wyczekiwaniem każde poruszenie doktora.
Kiedy podniósł głowę, zdawał się trochę spokojniejszym niż na początku konsultacyi.
— Stan jest znacznie lepszy — rzekł, ale potrzeba wielkich starań i bezwzględnego posłuszeństwa w wykonywaniu moich zaleceń, nade wszystko jednak spokoju zarówno fizycznego jak i moralnego... Niech pani jaknajmniej myśli, a nawet niech pani wcale nie myśli, to najważniejsze w tej chwili. Jeżeli apetyt powróci, będzie to znak doskonały, ale broń Boże nadużywać... Masz pani jeszcze trochę gorączki, trzeba jej się pozbyć koniecznie!.. Więc dyeta i to dyeta najostrzejsza! — Kaszle pani dużo?...
— Oh! bardzo dużo odezwała się Marta.
— I kaszel zawsze taki suchy?...
— Zawsze.
— Trzeba zapobiedz temu także... Przepiszę pani coś na kaszel... Do jutra kochana pani, niech pani będzie spokojną... Cierpliwości... bo to kwestya czasu... Przy staraniach odpowiadam za wszystko...
Doktór przeszedł do pierwszego pokoju z Martą, która przymknęła drzwi od pokoju matki.
— Proszę o papier, pióro i atrament do napisania recepty — rzekł pan Gerbaut do młodej dziewczyny — a ta podała zaraz przedmioty żądane.
— Więc... panie doktorze... odezwała się drżącym głosem — pan naprawdę znalazł pewne polepszenie w stanie mej matki?
— Tak jest kochana pani... Powiedziałem świętą prawdę, komplikacya jakiej się spodziewałem, dotąd się nie objawiła... Tylko proszę pamiętać, że mogłaby jeszcze nastąpić, gdyby wskazówki moje nie były ściśle wykonywane. I wtedy rady by żadnej nie było!...
— O! — odrzekła Marta z płaczem, tego dzięki Bogu nie potrzeba się obawiać, moja matka starannie będzie pielęgnowaną!
— Raczy pani zapamiętać, że nadewszystko zalecam spokój! Spokój to kwestya życia!.. Oszczędzaj pani naszej chorej, niepozwól jej na żadne wzruszenia... Powstrzymaj się pani sama, łez szczególniej... Łzy pani gdyby je mama zobaczyła, pogorszyłyby stan na pewno.... pogorszyłyby go nawet gdyby się ich tylko domyślała...
— Już... już... nie płaczę doktorze... odrzekła młoda dziewczyna ocierając oczy... będę się nawet uśmiechać. – Ja chcę, aby matka moja była zdrowa!...
— Zdrowie jej w pani ręku...
Doktór zapisał receptę i rzekł podając ją młodej dziewczynie.
— Każesz pani przygotować to lekarstwo i te pigułki, jak można najśpieszniej... Musimy powstrzymać gorączkę i zwyciężyć ten uparty kaszel. To teraz interesuje mnie najbardziej... Na recepcie wskazany sposób zażywania. Tylko proszę się bardzo pilnować i godziny i ilości...
— Może pan doktór być spokojny!...
Doktór się podniósł, ale nie wychodził. Wyjął z kieszeni pugilares i zaczął szukać czegoś.
Martę porwały dreszcze nerwowe.
Bała się odgadnąć czego szukał pan Gerbaut.
Po paru sekundach wyjął z pomiędzy papierów złożona ćwiartkę papieru i podał ją pannie Grand-Champ.
— Oto mały rachunek za moje wizyty do dnia dzisiejszego. Niech, go pani raczy przejrzeć. Nie mam zwyczaju czekać, aż się zbiorą większe sumy. —To dla wszystkich daleko dogodniej. — Policzyłem umiarkowanie bardzo... Niech się pani przekona...
Marcie zaschło w gardle, zabrakło śliny w ustach.
Drżącą ręką wzięła rachunek, chciała coś powiedzieć; ale nie mogła wydobyć z siebie ani słowa. — Usta się poruszały, ale żaden z nich głos nie wychodził.
— Nie ma nic pilnego.. nie ma nic pilnego... ciągnął doktor... przejrzy pani rachunek, żeby się przekonać czy jest dokładny i załatwienie pozostawi do jutra... Będę się starał przyjść wcześniej niż dzisiaj...
Doktór pożegnał młodę dziewczynę i wyszedł, a schodząc ze schodów myślał sobie:
— Lureau ma chyba racyę.., biedne kobiety gonią już bodaj ostatkami... Godne są z pewnością pożałowania, ale ja nie mogę dla nich nic uczynić... zwłaszcza, że nie tutejsze...
Właściciel „Martin-Pecheur“ czatował na doktora.
Widząc go wychodzącego za bramę, pospieszył za nim.
— A cóż doktorze?... zapytał. Czy ta na górze ma się lepiej?...
— Bardzo słabe jest polepszenie, ale jest.. Myślę, że ją wyleczę, a nawet pewny jestem...
— A... to wyborna nowina!... To bardzo miła dama, a córka jej bardzo sympatyczna, do takich ludzi można się odrazu przywiązać!... Czy pan posłuchał rady jaką mu dałem?
— Tak... tak... podałem rachunek i zdaje mi się, że pan trafnie położenie osądziłeś.
— Gonią ostatkami, nieprawda?
— Tak mi się wydaje...
— Nie można i nie powinno się pracować za darmo — każdy musi otrzymać co mu się należy, to moje zdanie stanowcze. W naszych czasach wszystko kosztuje! Rzeźnika i piekarza nie da się zaspokoić pięknemi słówkami...
— Nalegaj pan jutro o zregulowanie rachunku, nie daj się pan naciągać.
— Bądź pan spokojny... dziękuję!
Doktór uścianął rękę oberżysty i poszedł w stronę mostu.
Marta po odejściu pana Gerbaut stała jak przybita na miejscu, z oczami szeroko otwartemi z dyszącą piersią, z szumem w głowie.
Nakoniec ocknęła się z tego osłupienia, a kilka niezrozumiałych wyrazów z ust się jej wydobyło.
— Czego się najbardziej obawiałam, to tego właśnie rachunku! Boże, Boże wielki! on jutro dopominać się będzie o pieniądze!... Jutro... Boże.. jutro...
Rozwinęła fatalny papier i spojrzała na sumę, jaką winna była doktorowi.
Od stóp do głów dreszcze ją przeszły.
Dwadzieścia dwie wizyty po trzy franki każda!... Sześćdziesiąt sześć franków!
A jednakże doktór prawdę mówił utrzymując, że cena wizyt była bardzo umiarkowaną.
Mógł zażądać po sto sous za każdą śmiało...
Marta upadła na krzesło i wzięła się rękami za głowę.
— Sześćdziesiąt sześć franków!... powtarzała z boleścią. — Co robić? — Jeżeli mu nie zapłacę, to się więcej nie pokaże, opuści biedną matkę i pozostanie bez pomocy. Boże zmiłuj się nad nami! Cośmy uczyniły takiego, ażeby zasłużyć na takie nieszczęście? Cośmy uczyniły?
Młoda dziewczyna pogrążyła się na chwilę w gorzkiem dumaniu po czem ciągnęła dalej:
— A ja mu nie nie powiedziałam, nie przyznałam się do naszego niedostatku, do naszej nędzy. Byłby może zrozumiał moję rozpacz, możeby się ulitował nad nami. Jutro wszystko mu powiem. Jutro rzucę mu się do nóg i będę go błagać o litość. Jeżeli ma cokolwiek serca, nie może opuścić chorej dla nędznej kwesty! zapłaty! Pan Gerbaut musi być człowiekiem zacnym, odwołam się do jego szlachetności! Ale jeżeli odmówi? jeżeli więcej nie przyjdzie? Co pocznę wtedy?... Boże, co ja cierpię! co ja cierpię! Zdaje mi się, że tracę głowę! No, nie trzeba tracić odwagi, trzeba panować nad sobą. Zastawiłam w Mont-de-Pieté moje kosztowności, ale kwity mogę sprzedać. Gdybym miała tutaj moje walizy z sukniami i bielizną, mogłabym coś dostać na to pieniędzy, ale prosto z Genowy je wysłano do Paryża! Nie mamy nic a nic zgoła! Oh! przeklęty bankier, czemu on nie odpowiada? Z jego to łaski umieramy tutaj z nędzy! Czyżby śmiał obedrzeć dwie kobiety z tej trochy grosza? Czyżby był takim nikczemnikiem, takim wyrzutkiem prawdziwym?...
Mówiąc to Marta odszukała w komodzie kwitów z Mont-de-Pieté wydobyła je i schowała do kieszeni, a potem wzięła receptę, przystroiła twarz w spokój, którego w głębi duszy nie posiadała wcale, włożyła na głowę kapelusz, weszła do pokoju matki i zbliżyła się do łóżka.
— Wychodzisz kochanko? — zapytała chora.
— Tak droga mateczko, ale bawić idę nie długo.
— Gdzie idziesz?
— Do apteki.. — Czy nie potrzeba ci czego przed mojem wyjściem?
— Pić mi się chce straszliwie.
Córka podała matce filiżankę ziółek i wyszła z pokoju, zamykając drzwi za sobą.
Od wczoraj rano, biedne dziecko nie miało nic a nic w ustach.
Trzymała się siłą woli jedynie.
Nogi pod nią drżały, pot zimny występował jej na skronie.
— Trzeba coś przejeść — powiedziała sobie. — Czuję się niezmiernie osłabioną i mogę nie wytrwać, a któżby w takim razie pielęgnował biedną matkę?
Znalazła się przed sklepem piekarza.
Kupiła bocheneczek chleba, w sklepie kolonialnym tabliczkę czekolady i poszła dalej, zajadając podczas drogi ten skromny posiłek.
Marta była już kilka razy na mieście.
Obok biura Mont-de-Pieté zauważyła sklep złotnika, albo raczej przekupnia różnych wyrobów złotych i srebrnych.
W wystawie sklepowej pomiędzy różnemi kosztownościami, położoną była karta z napisem:
„Przyjmuje się zastawy i nabywa kwity lombardowe.“
Do tego to sklepu, udała się biedna dziewczyna.
Po drodze była apteka, w której zwykle brała lekarstwa dla matki.
Weszła i podała receptę aptekarzowi.
– Jak prędko będzie lekarstwo gotowe? — spytała.
— Za trzy kwadranse, proszę pani.
— Może mi pan powiedzieć, wiele będzie kosztować?
— I owszem.
Aptekarz wziął ołówek i zaczął liczyć.
— Sześć franków i dwadzieścia pięć centimów proszę pani.
— Dziękuję, stawię się za trzy kwadranse.
— Będzie wszystko gotowe.
Marta wyszła.
— Sześć franków i dwadzieścia pięć centimów jęknęła — jutro siedmdziesiąt dwa franki doktorowi, a ja mam wszystkiego pięć franków i kilka sous. Nie... niepodobna mi się wahać.
Weszła w główną ulicę i skierowała ku placowi Maryi, gdzie się sklep złotnika znajdował.
Przechodząc około kościoła pomyślała sobie:
— Modlitwa pokrzepia, pociesza, dodaje odwagi i nadziei, muszę się pomodlić trochę.
Weszła do świątyni, uklękła na kamiennej posadzce, wzniosła oczy do nieba i zaczęła się modlić gorąco.
Gdy powstała, czuła się znacznie spokojniejszą.
Twarz miała pogodną, spojrzenie łagodne, gorzki uśmiech zniknął z ust.
Udała się do złotnika.
Zastała go samego w sklepie z lupą przy oku.
Zajęty był reperacyą jakiegoś zegarka.
Spostrzegłszy młodą kobietę, odłożył zaraz robotę, wstał z krzesła i uniósł do połowy aksamitną czapeczkę, przykrywającą łysą i świecącą jak kula bilardowa czaszkę.
Był to mały, chudy człowieczyna, o twarzy przebiegłej, oczach bystrych, ale nie wyglądał na złego.
— Czem mogę służyć pani? — zapytał uprzejmie.
Marta zaczerwieniła się po uszy, a w całem ciele dreszcze poczuła.
Zapanowała zaraz jednakże nad sobą i wydostawszy z kieszeni kwity, odezwała się głosem niepewnym:
Złotnik wpatrzył się ciekawie w nową swoję klijentkę, a widząc jej pomieszanie i występujące na twarz kolory, zrozumiał, ile ją ten krok kosztować musi.
Nie trzeba było być za bardzo domyślnym, aby pojąć, że ostatnia nędza zmusiła ją do tego kroku.
— Pani nie z Joigny? — zapytał.
— Nie panie. Przypadkowo zatrzymała mnie tutaj choroba matki, a ta choroba także zmusza mnie do konieczności zdobycia sobie trochę pieniędzy, kosztem bolesnej ofiary.
— Jakież to są te zastawione kosztowności?...
— Proszę, niech pan zobaczy...
Złotnik spojrzał na kwity i zaczął czytać głośno:
„Zegarek damski, para kolczyków, medalion z łańcuszkiem, dwa pierścionki, jeden z nich z perełką.
— Pani zapewne wie, że Mont de-Pieté daje pożyczki do wysokości wartości złota?...
— Wiem panie...
— Nie mogę, zatem dać, pani wielkiej sumy za te kwity.
— Boże drogi — szepnęła Marta — byleby tyle tylko, iżby wystarczyło na dni kilka, do czasu nadejścia listu z pieniędzmi, to i tak byłabym zadowoloną.
Proszę pana tylko o rzecz jednę.
— O co takiego?...
— Aby pan ocenił najsumienniej.
— Gdybym nie był sumiennym, to byłbym daleko z pewnością bogatszym aniżeli jestem, daleko byłbym bogatszym!...
Złotnik zaczął znowu odczytywać wykaz skromnych kosztowności i liczyć.
Nagle podniósł głowę.
— Nie mogę proszę pani dać więcej nad osmdziesiąt franków...
Marta zadrżała.
— Ośmdziesiąt franków! — powtórzyła zgnębiona. — To proszę pana za bardzo mało...
— To sprawiedliwie tyle warte...
— Dodaj pan przynajmniej jeszcze dwadzieścia franków, niech będzie sto okrągłe...
— Straciłbym... — Nie mogę dać ani jednego sous więcej... Jak pani uważa, ale z pewnością żaden z moich kolegów nie ofiaruje sumy większej odemnie...
Młoda dziewczyna zaczęła z kolei zastanawiać się i namyślać.
Ofiarowana jej suma łącznie z tem co posiadała, da ośmdziesiąt pięć franków, z których siedmdziesiąt dwa potrzeba zaraz wypłacić.
Pozostawało trzynaście franków na oczekiwanie lista z Genewy — jeżeli ten list nadejdzie.
Wahanie nie było możliwem.
— Zgadzam się ― rzekła — daj mi pan te ośmdziesiąt franków, jakie proponujesz...
— Czy kwity są na imię pani?...
— Tak panie...
— To proszę się podpisać... oto atrament i pióro.
Marta położyła swoje imię i nazwisko we wskazanych przez kupca miejscach, a ten ciągnął dalej:
— I proszę o adres pani.
— Marta Grand-Champ z przedmieścia du Pont, hotel „Martin Pecheur.“
Złotnik wpisał adres do regestru.
— Właściwie powinienem uiścić zapłatę w mieszkaniu pani — ale ufam oto pieniądze...
Położył cztery luidory.
Młoda kobieta schowała pieniądze i miała już wychodzić, zatrzymała się atoli jeszcze.
— Czy pani nie zapomniała czego? zapytał złotnik.
— Nie, tylko chciałam się zapytać, wiele by też dał mi pan za ten przedmiot...
Mówiąc to, wyciągnęła czerwony jedwabny sznureczek, na którym miała zawieszony na szyi obszyty w kawałek materyi jakiś przedmiot.
— Co to takiego? — zapytał zaintrygowany kupiec.
— Medalion.. pamiątka... talizman. Rzecz bardzo droga, ale okoliczności, mogą mnie zmusić do rozstania się z nim pomimo woli... Wiele by mi pan dał za to?...
Odwiązała sznureczek i podała medalion złotnikowi.
Wziął go i zaczął się przypatrywać uważnie.
— To bodaj złoto — po obu stronach daty i wyrazy wyrznięte przepysznie.
Ciekawa rzecz... Pozwoli pani, że sprobuję metal kamieniem probierczym.
— Proszę pana.
Złotnik zasiadł przy warsztacie, wziął kamień, o który potarł kant tajemniczego klejnotu, następnie puścił krople płynu z małej flaszeczki.
— Złoto pierwszej próby — rzekł — teraz zobaczę wiele waży.
— Położył na małej szalce podarek od hrabiego do Thonnerieux i powiedział:
— Dla mnie ma to wartość stu trzydziestu franków, które mogę choćby zaraz wypłacić, jeżeli pani sobie życzy...
— Zaraz proszę pana nie... bo ten przedmiot ma dla mnie za wielką wartość...
— Nie rozłączę się z nim, chyba że mnie zmusi do tego ostateczność,.. Jestem jednakże bardzo wdzięczną panu, za jego uprzejme objaśnienie...
— Zawszem gotów do usług!... Jeżeli pani może mnie kiedykolwiek potrzebować, proszę liczyć na mnie...
— Dziękuję panu...
Marta schowała z powrotem medalion do torebki, założyła sznurek na szyję i wyszła zo sklepu.
Powracała daleko spokojniejsza, ze lżejszem daleko sercem, aniżeli wychodziła z domu.
Doktor, któremu nic już nie będzie dłużną, przychodzić będzie regularnie.
Niezbędne lekarstwa zostaną zapłacne i pozostanie jeszcze mała sumka, która pozwoli czekać na dalsze wypadki bez odmawiania sobie pożywienia.
Jeżeli nadto list z Genewy nie zaraz nadejdzie i jeżeli zostaną znowu bez pieniędzy, to sprzeda swój medalion. Co ją obchodzi przyszłe bogactwo — w które zresztą nie wierzy?..
Ażeby matce nie zbywało na niczem, sprzedałaby bez wahania wszystko oprócz honoru.
Wstąpiła do apteki, odebrała lekarstwa i szybkim krokiem podążyła do oberży, bo matka zapewno oczekiwała z niecierpliwością, bo na pewno znajdowała, iż jej nieobecność przeciągała się za długo.
Na przedmieściu du Pont kupiła chleba i kawałek mięsa zimnego, aby dokuczliwy głód zaspokoić.
Spotkawszy właściciela oberży „Martin-Pechenr“, który używał świeżego powietrza przed bramą domu, zapytała:
— Czy list do nas nie nadszedł?...
— Nie; nie ma nic łaskawa panienko.
Wbiegła na schody i ze spuszczoną głową weszła do mieszkania.
Dzień przeszedł dosyć spokojnie.
Lekarstwo i pigułki podawane regularnie sprawiły chorej pewną ulgę, dzięki której nad wieczorem zasnęła, Gorączka powróciła, ale była daleko lżejszą i nie trwała tak długo.
Kaszel tylko trzymał się uporczywie i bodaj że nie tak prędko ustąpi.
Marta czuwała do północy przy matce, nareszcie zmordowana położyła się także, aby snem pokrzepić osłabienie fizyczne i moralne i nabrać sił potrzebnych.
∗
∗ ∗ |
Pascal Saunier i Jakób Lagarde wsiedli do pociągu w Nimes, aby w Joigny stanąć nazajutrz w nocy.
O trzeciej rano przybyli na miejsce.
Jakób, jak się łatwo można tego domyślać, nie rad był pokazywać się w mieście, aby nie być poznanym, bo tutaj to sądzony był i skazany. W tym to cela przed wyjściem z więzienia zapuścił brodę, chociaż przedtem nie nosił ani faworytów ani nawet wąsów. Nie chciał też i to po nocy pokazywać się w pierwszorzędnym hotelu, bo mogliby go sobie przypomnieć. Wysiadłszy z wagonu, zapytał więc jednego z urzędników kolejowych:
— Czy nie ma tu na przedmieściu du Pont jakiego taniego hotelu?...
— Jest oberża „Martin-Pecheur“ utrzymywana przez Lureau...
— Czy tam nie drogo?...
— Wcale nie drogo. Nad szyldem pali się duża latarnia...
— Bardzo dziękuję panu.
I Jakób Lagarde wraz z Pascalem Saunier udali się na przedmieście zupełnie puste o tej porze...
W czasie drogi Lagarde powiedział do Pascala:
— Naturalnie, że będę się jak najmniej pokazywał... Nie życzę sobie aby wiedziano o moim do Joigny powrocie.
— Zaleć zatem milczenie swojemu notaryuszowi...
— To naturalnie się zrobi... Nie ma potrzeby aby głupcy tutejsi brali mnie na zęby, w czasie naszej pośród nich obecności, która, jak się spodziewam, nie będzie długą.
— Czy przypuszczasz, że po pięciu latach mógłbyś być poznanym?...
— Mogłoby to się łatwo zdarzyć, pomimo nawet że zapuściłem brodę... Są
ludzie posiadający dyablą pamięć — a moja sprawa zanadto mnie spopularyzowała.
— Rozmawiając w ten sposób, dwaj ex-więźniowie przybyli do bramy hotelu „Martin-Pecheur“.
Pascal silnie zadzwonił.
Po paru minutach otworzył mu sam gospodarz.
— Masz pan pokój z dwoma łóżkami? — zapytał Saunier...
— Jest, proszę panów... jest bardzo ładny pokoik... proszę wejść!...
Przybyli weszli, gospodarz zamknął bramę, wprowadził gości do sali i zapytał:
— Czy panowie posilą się czem przed pójściem na spoczynek?... Może podać zimnego mięsiwa i buteleczkę starego wina?... Mam wyborne jedno i drugie!..
— Kawałek sera i butelkę Saint-Jacque, tylko prędko, bo upadamy ze znużenia...
— Daję natychmiast...
Po chwili chleb i ser, butelka wina i dwie szklanki, stały przed przybyszami.
Pascal nalał sobie wina i zwracając się do oberżysty, zapytał:
— Czy gotów pokój z dwoma łóżkami, o jakiśmy prosili?
— Gotów proszę panów. Ładny to duży pokój z widokiem na przedmieście, świeżo wyklejony, położony na drugiem piętrze, w sąsiedztwie damy, która nie hałasuje bo jest chora, a mieszka z córką, osobą bardzo ładną i łagodną jak jagniątko.
— No to prowadź nas pan prosimy... odezwał się Jakób Lagarde, dojadając sera i połykając ostatnią krople wina — prowadź pan bo my stojąc już śpiemy.
Oberżysta wziął świecznik i zainstalował gości w pokoju o dwóch łóżkach, w pokoju, którego czystość czyniła istotny honor zakładowi.
Po chwili dwaj towarzysze spali snem twardym, jaki przychodzi zwykle po fatydze wielkiej.
Była godzina dziewiąta rano gdy Pascal zerwał się z łóżka i obudził Jakóba...
W jednej chwili toaleta ich była gotową.
Zeszli do sali gdzie ojciec Lurean przyjął ich z uśmiechem na ustach.
— Czy dobrze panowie spali? — zapytał.
— Doskonale! — odpowiedział Pascal.
— Czy panowie życzą sobie zjeść śniadanie przed wyjściem?
— Nie — odrzekł Jakób — nie teraz... Muszę wyjść za pilnym interesem i jak najprędzej powrócę.
— Co do mnie — odezwał się Pascal, biorąc w rękę dziennik — będę czekał na ciebie, popijając absynt i przeglądając „Progres de l’Yonne.“
Jakób wyszedł.
Pascal Saunier przyrządził sobie absynt, zapalił cygaro i przeczytał kilka wierszy dziennika, ale myśli jego były gdzieindziej.
Podążały za Jakóbem, udającym się do notaryusza po odebranie sukcesyi, która miała się stać podstawą fortuny o jakiej marzyli.
Widział jak zbiera te nieocenione bilety bankowe, które dadzą im obu możność przyzwoitego prezentowania się ludziom, do czasu wykonania zamiaru, jaki oddawna planował w głowie.
Rozmyślał nad pewnym projektem, o którym nie wiedział jeszcze jego towarzysz, ale o którym wkrótce go powiadomi.
Znajdował się sam w sali, bo pan Lureau porządkował rachunki z dnia poprzedniego, jego zaś żona i służąca, składające cały personel służbowy, sprzątały pokoje gościnne, z których lokatorowie kupcy i urzędnicy przejezdni, już powychodzili na miasto.
Wejście do sali restauracyjnej młodej kobiety, wyrwało nagle Pascala z zadamy.
Tą kobietą była panna Marta Grand-Champ.
Uderzająca piękność, figura nadzwyczaj zgrabna, czyniły ją prawdziwie zachwycającą. Pascal został też literalnie zahypnotyzowany, jak to się mówi dzisiaj, albo osłupiał, otworzył usta i wytrzeszczył oczy, jakby dawniej powiedziano.
Nigdy nie widział, nigdy nawet nie marzył o zjawisku podobnem, a jednak uważał się za znawcę kobiet ładnych.
Marta zdawała się bardzo zaambarasowaną.
— Czy nie ma pana Lureau proszę pana?... zapytała rumieniąc się jak wiśnia...
Te kilka słów, przywróciły Pascalowi równowagę.
Wstał, ukłonił się i miał odpowiedzieć, ale nie starczyło czasu.
— Gospodarz posłyszawszy głos młodej dziewczyny, ukazał się w tej chwili.
— Jestem... jestem... czem mogę pani służyć?... zapytał zbliżając się z ukłonem.
— Czy ma pan dobry bulion, panie Lureau?...
— Mam proszę pani... Stoi na ognia od dawna... Ośm fantów wyborowego.
mięsa, a jakie świeże jarzynki... Zaręczam, że będzie wyśmienity... Sam zapach zdolny wskrzesić umarłego.
— Niechże pan będzie łaskaw zachować dla mnie filiżankę tego bulionu...
— Dobrze panienko... Czy to wszystko?...
— I bułeczkę... Czy listonosz nie był?
— Nie jeszcze, ale niech się pani nie kłopocze, jak tylko cokolwiek dla pani będzie, to zaraz zaniosę na górę..
— Bardzo panu dziękuję...
— Jakże się ma dzisiaj mama pani?...
— Zdaje mi się, że cokolwiek lepiej...
— To chwała Bogu!... Aby się tylko polepszyło, to prędko powróci do zdrowia...
Marta skłoniła się obu panom lekkim skinieniem głowy i wyszła z sali.
Pascal słuchał gdy panna Grand-Champ mówiła i oczarowany był tym czystym dźwięcznym głosikiem, a oczy trzymał wlepione w rysy żywej madonny.
Dziwna rzecz jednakże, na widok tej nieporównanej istoty, nie uczuwał nic więcej oprócz admiracvi. Marta spełniała jego najgorętsze życzenia.
Ta uderzająca piękność odpowiadała na pytanie jakie stawiał sobie przed wejściem panny de Grand-Champ. Dziwił się temu cudownemu prawdziwie przypadkowi, że w małem prowincyonalnem miasteczku, w Joigny, w którem przebywał zaledwie od kilku godzin, spotkał istotę o jakiej marzył jak o czemś niepodobnem do ziszczenia, spotkał istotę, która miała posłużyć za klucz do najhazardowniejszej kombinacyi, do najśmielszego jego planu zdobycia fortuny.
Patrzył jeszcze na drzwi, któremi wyszła panna Grand-Champ, gdy gospodarz przerwał jego dumania i wyprowadził z ekstazy…..
— Ładny kawałek dziewczyny, nieprawda proszę pana?... zapytał zacierając ręce.
— Powiedz pan raczej — zjawisko prawdziwe!... wykrzyknął Pascal — toż to brylant czystej wody, coś nieporównanego doprawdy!...
— Nie często się spotyka obrazek podobny, no czyś pan kiedy widział coś równego?...
— Nigdy panie, nigdy!...
— Czy ona z Joigny?...
— Nie... to ta młoda osoba, o której wspomniałem panom w nocy. Pielęgnuje swoje chorą matkę... Mieszka na drugiem piętrze, na tym samym korytarzu co i panowie...
— Więc ona mieszka w hotelu?
— Tak panie.
—Od jak dawna?
—Od miesiąca przeszło...
—A zkąd przybyła?
—Z Genewy.
—Matka jej jak się zdaje była
nie.
— Od jak dawna?
— Od miesiąca przeszło...
— A zkąd przybyła?
Z Genewy.
— Matka jej jak się zdaje była właścicielką małego magazynu nowości, który sprzedała po śmierci męża...
Jechały do Paryża i zamierzały kupić tam sobie sklep jaki. Wtem na kolei matka zachorowała tak mocno, iż musiały się zatrzymać w Joigny. Zamieszkały u mnie — a leczy chorą najlepszy doktór w mieście.
— Pascal przysłuchiwał się z zajęciem opowiadaniu oberżysty.
— Więc tamta pani jest wdową? — zapytał.
— Tak lubo doktór znajduje w stanie jej zdrowia jakieś niby polepszenie, ja mam przeczucie, że biedna pani Grand-Champ chorą jest śmiertelnie, i że córka jej niedługo zostanie sierotą...
— Jest tak piękną, że da sobie radę na pewno — odezwał się Pascal.
— I ja bym tak samo myślał, ale jest zanadto rozsądną i niewinną...
— Czy pan naprawdę tak sądzisz?... zapytał młody człowiek z niedowierzającym uśmiechem.
— Oh! co do jej uczciwości, to włożyłbym rękę w ogień!.. To różyczka prawdziwa... Uprzedzam pana, że nie warto z nią zaczynać!
— Daj pan pokój.. Właśnie z naiwnemi dziewczętami daleko łatwiej sobie poradzić...
— Może być; ale gdyby tak się stać miało, to byłoby wielkiem nieszczęściem.
— Przecież — ciągnął Pascal — nie trudno jej będzie znaleźć męża, jeżeli posiada jakikolwiek mająteczek.
— Hum!.. hum! mruknął gospodarz ze znaczącym grymasem, nie mówmy o majątku, ani nawet o dobrobycie....
— Bieda?
— Tak kochany panie, nędza et companie... w tej chwili przynajmniej...
— Pewnym pan tego jesteś?
— Nie potrzeba wcale teleskopu, aby to zauważyć... Córka odmawia sobie bardzo często pożywienia, ażeby mieć na lekarstwo dla matki, a jeżeli je — to chyba tylko tyle, ażeby nie umrzeć z głodu!... Widzi pan, że kazała sobie zostawić filiżankę bulionu i bułeczkę. Stanowić to ma całodzienny jej posiłek.
Pascal Saunier uśmiechnął się jakoś dziwnie.
— Do dyabła! — rzekł — to byłoby trochę zamało!...
— Z pewnością, że nie za wiele i jeżeli biedne dziecko dłużej tak się będzie męczyło, to pomimo silnej swojej budowy, nie pociągnie zbyt długo...
— Ależ to położenie okropne!...
— Okropne... kochany panie... To też cały jestem wzruszony...
— I nie ma żadnego wyjścia z tego położenia, jeżeli się choroba przeciągnie? odezwał się Pascal.
— Matka musi pójść do szpitala.
— A cóż córka?...
— Do służby... Kiedy chodzi o życie, to nie można przebierać.
— Mam nadzieję, że biedne istoty nie zostaną do tej ostateczności zmuszone...
— Są jej już bardzo blizko — a co do mnie pilnuję się i nie pozwalam, aby rosły moje rachunki... To prawdziwa przysługa dla nich... Wiem, że czekają na pieniądze...
— Czekają na pieniądze?...
— Tak jest, czekają na list z pieniędzmi... Jak się zdaje mają jakąś należność w Genewie, ale list nie nadchodzi, a przy tem, czyż to nie mogą zostać okradzione?...
— Okradzione?... A to jakim sposobem?...
— Oto matka opowiadała mi raz, gdy zaszedłem na górę aby posiedzieć przy niej w zastępstwie córki zmuszonej wyjść do apteki... że zakład swój w Genewie sprzedała za dwanaście tysięcy franków, wypłacone w gotowiźnie. — Kapitalik ten swój — powierzyła jednemu z drobniejszych bankierów genewskich, przyjacielowi jej męża, i wyjechała do Paryża, mając tyle tylko pieniędzy, ile potrzeba na drogę i kilka luidorów zapasowych...
— Bankier, człowiek widocznie chytry bardzo, wytłómaczył kobiecinie, że byłoby niebezpiecznie podróżować z taką znaczną sumą i że prześle jej przekaz na jednego z bankierów paryzkich... Panna Grand-Champ trzy razy już jednakże pisała, dopominając się o przesyłkę i żadnej a żadnej nie odebrała odpowiedzi. Dla tego to pytała mnie przed chwilą, czy nie przyniesiono jakiego lista... Założyłbym się o niewiem co, że ten bankier jest oszustem i nie przyśle ani grosza…..
— Ależ muszą mieć kwit przecie... zauważył Pascal.
— Kto to wie?... Kobiety nie znają się na interesach, a wdowa wierzyła najzupełniej przyjacielowi swojego nieboszczyka męża... Pytanie czy zabezpieczyła się jak należy...
— Była by to rzecz bardzo dla nich smutna.
— Podzielam pańskie zdanie, ale cóż tu poradzić na to... Kto w dzisiejszych czasach nie chce być oszukanym, ten musi nie wierzyć nikomu...
— Święta prawda kochany panie!... Pełno na każdym kroku złodziei... którym podaje się rękę, nie domyślając się wcale z kim się ma do czynienia...
Rozmowę oberżysty z Pascalem, przerwało wejście Jakóba Legarde‘a.
Pan Lureaux opuścił salę, aby przygotować śniadanie.
— Wiesz mój kochany, że będziemy zmuszeni przesiedzieć tutaj pięć, albo sześć dni nawet. Potrzeba posporządzać różne akty, które muszę popodpisywać.
Zginiemy doprawdy z nudów, mając za całą rozrywkę, chyba łowienie ryb na wybrzeżu...
— Będziemy mieli co innego do roboty — odpowiedział Pascal z uśmiechem...
— Tak?... Cóż takiego?...
— Najprzód zjemy śniadanie... Po śniadaniu pójdziemy się przejść za miasto, i opowiem ci wszystko... Te pięć czy sześć dni jakie tu wypadnie nam przepędzić, opłacą się nam sowicie. — Widzę przyszłość w różowem świetle...
— Tem lepiej... a ja zaczynam wierzyć, że nam dopisze szczęście, bo oto zamiast piętnastu tysięcy franków na które liczyłem, odbiorę okrągłe dwadzieścia...
— Brawo!...-Widocznie horyzont się wypogadza...
— Sza!... ktoś idzie...
To Lureaux przyszedł nakryć do stołu.
— Cóż, czy śniadanie gotowe? — pytał Pascal.
— Niech panowie raczą siadać... Jakie wino panowie piją?...
— Prosimy o butelkę Saint-Jacques.
— Będziecie panowie z pewnością zadowoleni.
— Zanim wyjdziemy na przechadzkę — odezwał się znowu Pascal — napiszę do starej mojej przyjaciołki Angeli, ażeby jej donieść o przyczynie naszego opóźnienia... — Inaczej byłaby bardzo niespokojną... Ta biedna dziewczyna ogromnie jest do mnie przywiązaną!...
Oberżysta powrócił z butelkami.
Dwaj przyjaciele siedli do stołu i zabrali się do bardzo smacznie przyrządzonego śniadania.
Marta powracając do matki, spotkała na schodach doktora.
Dumna z tego, że może zapłacić rachunek, zabrała się najpierw do tego.
— Panie doktorze — rzekła, wyjmując z kieszeni trzy sztuki złote i dwie srebrne, oto należne panu od nas siedmdziesiąt franków...
— Dziękuję... ślicznie dziękuję... jesteśmy w zupełnym porządku... — Na przyszłość proponuję, aby mi pani za każdą wizytę płaciła odrazu... — To będzie daleko dla pani dogodniej... — Większe rachunki zawsze jest ciężko zaspokoić... drobne kwotki nie robią różnicy.
Marta się zaczerwieniła.
— Ten człowiek ma kamienne serce! pomyślała. — Jeżeli nie zapłacę mu za którą jednę wizytę, to się więcej nie pokaże... — Pozwoli, aby matka umarła...
— Spodziewam się, że moje żądanie nie obraża pani... — dodał doktor, spostrzegłszy pomieszanie młodej kobiety.
— Wcale nie proszę pana i oto trzy franki za obecność dzisiejszą...
Teraz poprowadziła doktora do jego pacjentki.
Stan pani Grand-Champ ani się pogorszył, ani się polepszył... był od wczoraj zupełnie jednakowy.
Już to — że choroba nie przybierała groźniejszych rozmiarów, było dobrą wcale wróżbą dla przyszłości, ale na wyzdrowienie, jeszcze długo poczekać przyjdzie. Doktór skonstatował to wszystko od jednego spojrzenia.
— No... trzymamy się zupełnie dobrze, rzekł tonem uradowanym.
— Czy matka może się dzisiaj czem posilić?... zapytała Marta.
— Nie jeszcze proszę pani.
— Jeszcze nie... powtórzyła z westchnieniem chora — a ja takbym pragnęła sił nabrać...
— Cierpliwości droga pani, cierpliwości... Siły powrócą pomału... Jesteśmy na dobrej drodze... Nie przeszkadzajmy naturze, nie zmuszajmy jej do pośpiechu, bo możemy się narazić!...
— Mama mniej już daleko kaszle... wtrąciła Marta.
— Należało się tego spodziewać... odrzekł doktor — to skutki lekarstwa, jakie wczoraj przepisałem.
— Czy trzeba zażywać dalej pigułki?...
— Koniecznie...
— A lekarstwo?..
— Czy nie zużyte jeszcze?...
— Pozostało ledwie ze dwie łyżeczki.
— Niech pani każe nową porcye przygotować... dostatecznem będzie zanieść tę samą receptę aptekarzowi...
Doktór dał jeszcze niektóre rady i wyszedł odprowadzony przez Martę.
— Jeszcze! ― szeptała młoda dziewczyna, zostawszy sama, zawsze jeszcze jedno i to samo... Jutro znowu wydam mój grosz ostatni... Jutro nic znowu nie będę miała, a list tak oczekiwany nie nadchodzi... jutro znowu trzeba będzie zapłacić za wizytę!... Rozum doprawdy można stracić!.. Pan Gerbaut utrzymuje, że matka ma się lepiej, a ja widzę, że jest ciągle jednakowo... ani sił, ani głosu... Po tem lekarstwie zapisze znów inne i tak ciągle i ciągle... O! gdybym miała pieniądze!.. Potrzebuję ich... potrzebuję za jaką bądź cenę!... Nie będę czekać dłużej... Jeżeli jutrzejsza poczta nie przyniesie mi listu, sprzedam medal hrabiego de Thonnerieux, pomimo że mama taką do niego przywiązuje wagę.
Próżne to durzenie się i nic więcej. Hrabiemu de Thonnerieux, mogła przyjść przed dziewiętnastu laty fantazya wyposażenia dzieci urodzonych w tym samym dniu co jego córka, ale że ta córka umarła, jak mi mówiła matka... ale że stracił także żonę, w boleści i opuszczeniu zapomniał z pewnością o dawnym zamiarze... Medal wart sto trzydzieści franków!... Z tą sumą, może się doczekam wyzdrowienia matki, a jak tylko będzie zdrowa, nie będzie tyle wydatków i będę mogła najzupełniej zapracować na dzienne utrzymanie.
Co mnie obchodzić może jakiś tam majątek w przyszłości, przypuszczając nawet, że ten majątek nie jest marzeniem.
Ją chcę uratować moję matkę!...
Wzięła receptę i poszła do apteki po nową dozę lekarstwa wczorajszego.
Powracając zabrała bulion i bułeczkę, o które prosiła rano oberżysty.
Był to całodzienny jej posiłek.
Wszystko co Lureaux opowiadał Pascalowi o pani Grand-Champ i jej córce, było najrzetelniejszą prawdą.
Pani Grand-Champ, chcąc po śmierci męża opuścić Genewę i udać się do Paryża, sprzedała magazyn jaki posiadała, a pieniądze otrzymane powierzyła bankierowi, który cieszył się wielkiem u publiczności zaufaniem, a wcale na nie me zasługiwał.
W drodze zachorowała tak gwałtownie, że nie była w stanie podróżować dalej i musiała się zatrzymać w Joigny, a przy przejeździe z dworca do oberży, zgubiła jeszcze portmonetkę z kilkoma luidorami.
Marta Berthier stawszy się wskutek małżeństwa matki, Marta Grand —Champ, ma w opowiadaniu niniejszem, wziętem z najzupełniej prawdziwego zdarzenia odgrywać główną rolę musimy więc w kilku słowach skompletować to, co opowiedział oberżysta Pascalowi.
Perina Berthier w dwudziestym piątym roku życia rozkochała się szalenie w młodym człowieku, który ze swej strony kochał ją całą duszą.
Nie było nic uczciwszego nad te podwójną miłość. Ale przeszkody mateteryalne, nie pozwalały na połączenie się zakochanym.
Perina, sierota, miała jednego tylko brata na świecie, ale i tego od dawna nie widziała — i nie wiedziała nawet gdzie się znajduje. Zostawała więc bez żadnej zgoła opieki.
Kochanek, zostawszy narzeczonym, bardziej jeszcze myślał o połączeniu się węzłem małżeńskim — jakoż dał na zapowiedzi i wyznaczył nawet dzień ślabu.
Niestety gorączka tyfoidalna stanęła na zawadzie tym najlepszym zamiarom. Narzeczony zamiast stanąć na ślubnym kobiercu, poszedł do grobu.
W sześć miesięcy po jego śmierci zrozpaczona Perina wydała na świat córeczkę, tym samym dniu właśnie, kiedy się córka hrabiego de Thonnerieux narodziła.
Pomimo tego błędu młodości, Perina była uczciwą, bardzo energiczną i odważną.
Ubóstwiała dziecinkę swoję i wszelkiemi siłami pracowała ażeby ją wychować.
Upłynęło lat ośm.
Perina spotkała na swej drodze uczciwego człowieka, genewczyka, fabrykanta pudełek do zegarków, który przybył do Paryża na wystawę.
Zakochał się w niej, oświadczył chęć wejścia w związki małżeńskie i zabrania do Genewy z córką, którą przyrzekł także uznać za swoję.
Przez ośm lat czasu Perina uspokoiła się po stracie narzeczonego, ale zachowała o nim melancholiczne wspomnienie.
Nigdy ani pomyślała o zamążpójściu, zdecydowała się jednakże ze względu na córkę i wyszła za Karola Gran-Champ, który umarł po ośmiu latach najszczęśliwszego z nią pożycia.
Czytelnicy nasi wiedzą już resztę, powróćmy zatem do naszych dwóch byłych więźniów, pozostawionych w oberży przy śniadaniu.
Najadłszy się, Pascal napisał list do Angeli do Paryża i oddał go na pocztę, a potem wziął Jakóba Lagarde pod rękę i powiedział:
— Teraz chodź mój stary, udamy się trochę za miasto, aby się podelektować naturą...
— Tem chętniej się na to zgadzam, odpowiedział Lagarde, że będzie to bardzo hygienicznie...
Okolice Joigny prześliczne są, na prawym szczególnie brzegu Yonny.
Jak oko może zasięgnąć, wszędzie łąki i łąki, poprzerzynane gdzie niegdzie gaikami drzew cienistych.
Horyzont ten skąpany w mgle porannej, lub spowity w ciepłą rosę wieczorną, przedstawia się niezmiernie uroczo.
Jakób, który znał doskonale rodzinne strony swoje, poprowadził do takiego gaiku przyjaciela, jedną z drożyn prześlicznych.
Zapalili cygara i usiedli w cieniu drzew.
Pascal zabrał głos.
— Kochany Jakóbie rzekł — muszę ci się wytłomaczyć ze słów, które cię zapewne zdziwiły, muszę ci się wytłómaczyć i przekonać, że miałem racyę cieszyć się z przedłużonego tutaj naszego pobytu...
— Czyś nie natrafil już tu przypadkiem na jąką minę złotą?..— .
— Na miną złotą powiedziałeś... i dobrze powiedziałeś..
— Wytłómacz mi tę zagadkę...
— Nie omieszkam tego uczynić, ale pomówmy naprzód o przyszłości i o planach, jakie mam co do najprędszego dojścia do pieniędzy, co do zdobycia majątku, który by nam pozwolił zaspakajać wszystkie nasze gusta i kaprysy, bez potrzeby ponownego narażania się na zamknięcie, lub na wędrowanie do Kajenny. Klimat tam podobno bardzo niezdrowy — nie czuję więc żadnej ochoty zawierać z nim znajomości.
— I ja tak samo jak ty brzydzę się willegiaturą... powiedział śmiejąc się Jakób.
— Zgadzamy się zatem jak zawsze... Ale przystępuję do rzeczy. — Jesteś doktorem... doktorem uczonym... bardzo nawet uczonym.. doktorem który próbował już praktyki...
— Niestety! — wykrzyknął komicznie Jakób...
— I nie tylko jesteś doktorem, ciągnął Pascal, ale jesteś także chirurgiem pierwszorzędnym.
— No... no... no... czyż po to wyprowadziłeś mnie w to bezludne miejsce, aby mi prawić komplimenta?... zapytał Jakób.
— Nie mówię ci wcale komplimentów, oceniam tylko poprostu twoje — zdolności, które mogą się nam przydać bardzo.
— Jakto?...
— Nie wiem jeszcze co i jak, ale to wiem przecie, że tacy jak my ludzie, nie mogą tracić czasu na na marne. Jako doktor i chirurg odbywałeś poważne studya, zarówno nad sercem jak i nad całem ciałem człowieka, badałeś temperamenta i charaktery, szukałeś przyczyn różnych nałogów i uczuć i jak mi sam mówiłeś, doszedłeś do przekonania, iż wyzdrowienie fizyczne zależnem jest bardzo od gruntownego poznania stanu moralnego...
— Mówiłem to i powtarzam raz jeszcze.
— Dowodziłeś mi także, że w istotach ludzkich, zarówno w mężczyznach jak kobietach, z rzadkiemi bardzo wyjątkami, górują dwie namiętności, jako źródła wszelkich występków i zbrodni.
— Tak jest, gorączka zmysłów i gorączka zysku.
— Czyli miłość i chciwość.
— Tak, a to dwie namiętności najstraszniejsze!... Miłość tak samo jak szulerka prowadzi do zbrodni i ruiny, a tak potężnie panują nad duszami, że je zdolne do szaleństwa doprowadzić!...
Miłość trzyma człowieka, gra opanowywa całego... Z miłości można się wyleczyć, z namiętności do gry nigdy a nigdy! Grywano od najdawniejszych czasów, ale nigdy namiętność do gry — nie rozwinęła się tak strasznie, jak za naszych czasów... Dziś ta gorączka gry, czyli inaczej gorączka życia dla użycia, żądza zysku bez pracy, krąży ogólnie w żyłach. Pozamykano domy gry, które przynajmniej rządom dawały zyski ogromne, ale zielone stoliki są rozległemi przecie łąkami. Poznoszono loterye, ale pozostawiono otworem giełdy, monstrualne ogniska gry, gdzie ludzie wzbogacają się lub rujnują, w miarę jak chcą tego baronowie finansowi!... Pieniądz, gra i rozpusta, to dziś bożyszcza świata!...
— Doskonale! — rzekł Pascal — widzę, że się znowu zgadzamy!...
— Wytłomaczże się prędzej, bo mnie już niecierpliwisz!...
— Muszę mówić porządkiem.... Otrzymasz dwadzieścia biletów po tysiąc franków każdy, co pozwoli nam zainstalować się w Paryżu i żyć w nim przyzwoicie, aż do czasu przeprowadzenia mojego projektu.
— Ciągle mi o nim wspominasz w sposób jakiś zagadkowy... Idzie, jak mi się zdaje, o jakiś interes, który ma nam przynieść przynajmniej ze trzykroć sto tysięcy franków...
— Tak właśnie...
— Cóż to za interes?...
— Najprostszy w świecie... Liczę na to, że będę czerpał, na nic się nie narażając, z pełnej zawsze kasy... Znam zwyczaje właściciela tej kasy... To stary maniak. Ma on w pewnem miejscu, które znam także jak swoję kieszeń, sumy bardzo poważne.
— Zkądże wiesz o tem?…..
— Przez dwa lata pełniłem przy nim obowiązki sekretarza.
— Przypuśćmy, że maniak ten nie zmienił swoich zwyczajów i że pieniądze znajdują się w wiadomem ci miejscu, ależ trzykroć sto tysięcy franków, to nie takie znowu skarby, o jakich marzymy... To zaledwie wystarczyłoby na dostatek mieszczański, a my chcielibyśmy coś lepszego, coś daleko lepszego...
— Tak, zgadzam się!... To też te sto tysięcy dukatów, byłyby tylko początkiem wielkiego mojego przedsięwzięcia.
— Pozostaje tylko objaśnić mi co to za przedsięwzięcie.
— Najzwyczajniejszy dom gry...
Jakób Lagarde zmarszczył brwi i wzruszył ramionami.
— Zmiłuj się, mój kochany, czyś ty zwaryował, czy co?...
— Nie sądzę.
— Jakto, chcesz zakładać dom gry, we dwadzieścia cztery godziny sprowadzić sobie na kark policyę i na nowo rozpocząć ujadanie się z sądami?...
— Takby z pewnością było, gdybyśmy założyli jakąś tam pokątną szulernię.
— Czy myślisz podać się o koncesye?... Toż ci odmówią na pewno.
— Nie jestem bynajmniej taki głupi. Nie rozumiemy się w tej chwili, bo mówiąc o domu gry, użyłem niewłaściwie nazwiska. Ażebyś mnie też lepiej zrozumiał, skreślę ci mój plan szczegółowo. Najprzód osiedlamy się nie pod własnemi nazwiskami, które mógłby kto złośliwy odnaleźć w „Gazecie Trybunalskiej”, ale pod przybranemi, do których nikt nie mógłby się przyczepić, zwłaszcza, że papiery będą w największym porządku, o co już ja się postaram...
Nie będziesz już zatem Jakóbem Lagarde — mówił dalej Pascal — doktorem skazanym niegdyś przez sądy kryminalne departamentu Yonne, na lat pięć więzienia, ale zostaniesz dajmy na to doktorem Thompson, przybywającym z Ameryki z sekretarzem... którym naturalnie będę ja... Umiemy przecie oba po angielsku. Thompson przedstawi się od razu jako doktór-filantrop, jako milioner chcący żyć w Paryżu i lubiący świadczyć dobrze... Dzienniki na pierwszej stronnicy, po luidorze od wiersza, roztrąbią o przepychu jakim się o taczasz, o piękności ekwipaży i koni jakie posiadasz a nadmienią jednocześnie, że zamierzasz prowadzić dom otwarty!... W Paryżu mój kochany, piasek rzucany w oczy, daleko więcej wart niż cnota. Policya zabiera ludzi bezdomnych i pakuje ich do kozy, choćby to byli ludzie do śmieszności uczciwi, łotrom tymczasem posiadającym własne pałace, własne powozy i konie, kłaniają się do kolan wszyscy!.. To fakt mój kochany...
— Nie myślę mu bynajmniej zaprzeczać i słucham dalej...
Zarekomendowany w ten sposób doktór Thompson otwiera salony śmietance świata paryzkiego i kwiatowi kolonij zagranicznych...
— Któż będzie życzył sobie być ci przedstawionym? Naturalnie milionerzy wszystkich krajów, z suto wypchanemi pugilaresami... Tacy lubią grać i będą grać piekielnie, my zaś jesteśmy oba dosyć zręczni, ażeby sobie szczęście zapewnić... Co teraz myślisz o moim projekcie?...
— W zasadzie rzecz to może dobra, odpowiedział Jakób Lagarde — ale nam brak rzeczy najważniejszej...
— Co takiego?
— Doktór Thompson, ponieważ przypuszczasz, że przybiorę to nazwisko, potrafi zapewne, dzięki reklamie, zwabić do salonów swoich kilku z tych, co to pójdą zawsze i wszędzie, ale to będzie zamało. Osobniki z ponabijanemi pugilaresami, zapaleni wielbiciele baccara, gdy przyjdzie im wybierać pomiędzy ich klubem a mojemi salonami, wybiorą klub z pewnością, bo tam znajdować się będą w towarzystwie swojem,.. Potrzeba by obok gry, mieć innego jeszcze wabika...
potrzebaby mieć kobietę... Potrzebaby zapalić pochodnię, od której fruwające w około niej motylki giełdowe i bankowe poosmalałyby skrzydełka... Wabik by ich przyciągał, gra przytrzymywała... W takim razie mogłoby się bodaj udać... Ale potrzebaby wyszukać takiej przynęty koniecznie-koniecznie potrzebny jest kawałek słoniny do pułapki na myszy... Gdzież wyszukać coś podobnego?...
— Nie potrzeba szukać, bo ja już wynalazłem...
— Znalazłeś kobietę posiadającą wszystkie potrzebne warunki?...
— Istotę idealnie piękną... uroczą….. istotę, która na trupie wywarłaby wrażenie...
— Gdzież byś u dyabła wykręcił takiego rzadkiego ptaszka? Tutaj.
— W Joigny!... cóż znowu!..
— W oberży, w której od dwóch dni mieszkamy.
— Żartujesz...
— Nie żartuję nigdy kiedy chodzi o rzeczy poważne.
— Cóż to za kobieta?
— Młoda dziewczyna.
— Szczegóły... pytam się o szczegóły?...
Pascal opowiedział wkrótkości wrażenie jakie na nim Marta Grand-Champ zrobiła.
Jakób Lagarde, przysłuchiwał się z największą uwagą opowiadaniu przyjaciela.
— Wybornie — powiedział, gdy ten skończył — przypuszczam, że nie łudzisz się co do panny Grand-Champ, o której mówisz z takim zapałem... przypuszczam że jest piękną, że posiada gracyę i wiek potrzebny do chwytania głupców w zasadzkę, ale nie zapominam, że ta młoda osoba nie zależy od nas wcale...
— Mylisz się... i to grubo.
— No?...
— Porozumiejmy się tylko, a zobaczysz jak nam łatwo będzie uczynić z niej naszę własność. Matka prawie już na śmierć skazana, Marta zatem pozostanie sama jedna na świecie, bez opieki, bez przyjaciół i bez środków do życia... Opuszczenie to zupełne... okrutna nędza... Czy sądzisz, że ten, ktokolwiek oświadczy się delikatnie a zręcznie z chęcią wyrwania jej z fatalnego położenia, nie będzie uważany za zesłańca Opatrzności?
— Nędza o której mówisz, jest ewentualnością wątpliwą... oczekiwane pieniądze mogą przecie nadejść...
— Stawię dziesięć tysięcy przeciwko jednemu, że nie nadejdą...
Te dwie kobiety zostały oszukane przez swego bankiera.
— Niech i tak będzie... aleć matka żyje jeszcze... Chociaż jest bardzo chora, może się wyleczyć jeszcze.
— Oberżysta u którego mieszkamy, jest przeciwnego zdania.
— Opinia jego nic dla mnie nie znaczy... wolałbym poznać opinię leczącego ją doktora. — Czy nie wiesz jak się ten doktor nazywa?
— Nie, ale to także nic nie znaczy, bo gdyby nawet potrafił wyprowadzić chorą na dobrą drogę, nie dokończy swojego dzieła.
— Dla czego?...
— Bo mu stanie na przeszkodzie najzawziętszy z wrogów rekonwalescencyi, brak pieniędzy. Przede wszystkiem on sam, nie będąc płaconym, zaniedba kuracyi... dalej aptekarz przestanie wydawać przepisywane lekarstwa... Brak monety musi zrobić swoje... kuracya drogo kosztuje!...
— Zostaje szpital w rezerwie.
— Tak, ale matka musi w takim razie rozłączyć się z córką, a to byłby dla niej cios śmiertelny... Znajdziemy się wtedy wobec sieroty, bez dachu nad głową i bez grosza w kieszeni, wobec sieroty gotowej rzucić się w objęcia pierwszego lepszego, który ją przyjdzie pocieszać, który jej chleb zapewni...
Jakób namyślał się przez chwilę.
— To ważne — odezwał się w końcu — ale nie bardzo pewne... Dziewiętnastoletnia inteligentna kobieta, choćby nie znającą nawet świata, musi mieć pewną dozę rozsądku, musi mieć i ma tyle sprytu, że się domyśli, iż zastawiamy na nią pułapkę...
— Panna Grand-Champ, jest bardzo inteligentna, ale jest jednocześnie dziwnie naiwną, odrzekł Pascal. — Nie podejrzywa nikogo i jest z tego powodu bezbronną. Zapewniam cię, że będzie widzieć w nas zbawców, nic więcej tylko zbawców...
— Ażebyśmy mogli działać na nią w czasie właściwym — zauważył Jakób Lagarde — potrzeba, ażeby matka jej umarła, a nie rozkazujemy przecie chorobie...
Pascal wpatrzył się bacznie w swojego towarzysza i mruknął przez zęby:
— A dla czegoby nie?...
Pod tem bacznem spojrzeniem Jakób zadrżał cały.
Domyślił się o co chodzi.
— Jakto... ty byś chciał?...
— Abyśmy nie stracili sposobności zdobycia wielkiej fortuny!... dokończył Pascal Saunier. Pomówimy potem o tem... Potrzeba przede wszystkiem abyś sam zobaczył tę dziewczynę... Ciekawym czy mi zarzucisz przesadę w zdaniu mojem, iż nie istnieje pod słońcem nietylko nic piękniejszego, ale nawet nic równego temu wyjątkowemu zjawisku.
— Chciałbym wiedzieć przede wszystkiem, odezwał się Lagarde, który doktór prowadzi kuracyę jej matki... Znam wszystkich kolegów w Joigny, wszystkich tych przynajmniej, co praktykowali przed pięciu laty... Wiadomość w jakim ręku znajduje się chora... byłaby nam bardzo potrzebną...
— Lureau nas objaśni co do tego. No cóż... czy już wracamy?...
— Jeszcze słówko... Wspomniałeś mi o zmianie nazwisk...
— To konieczne... nieuniknione...
— Jeżeli jednak oblokę się w skórę doktora amerykańskiego Thompsona, lub przybiorę jaką inną, potrzebować będę dokumentów, nie przedstawiających żadnej wątpliwości, co do tożsamości osoby..
— Jak tylko staniemy w Paryżu, dostaniesz wszystko co trzeba — nie braknie ani jednej wizy, nie braknie najmniejszego dowodu!...
Wszystko będzie w najzupełniejszym porządku, a zresztą i nikt w świecie nie będzie śmiał posądzać doktora Tompsona, że nie jest tym za kogo się podaje...
— Nikt istotnie jak sądzę nie będzie miał powodu do tego, aby mnie podejrzywać... może więc że co do mnie wszystko pójdzie gładko... ale ty?...
— Cóż ja?...
— Mieszkałeś w Paryżu, zna cię tam sporo osób, a przez trzy lata nie zmieniłeś się tak znów bardzo... Jakże ty sobie poradzisz?...
— Proces mój dość pospolity, nie narobił wielkiego hałasu... W chwili prowadzenia śledztwa puszczałem pomiędzy znajomych, że się wybieram do Ameryki, do New-Yorku... Uwierzono z pewnością, że projekt wprowadziłem w wykonanie, to też nikt się nie zadziwi z pewnością, gdy się dowie, żem z doktorem Thompson powrócił... Mógłbym bezpiecznie moje nazwisko zatrzymać, postanowiłem jednakże przybrać nazwisko matki...
— Która się nazywała?...
— Zofia Rambert. — Nazywać się! zatem będę Pascal Rambert...
— Tak będzie najrozsądniej...
Dwaj towarzysze ruszyli z powrotem do Joigny i powrócili do oberży „Martin-Pecheur“.
W chwili gdy mieli przestępować próg sali restauracyjnej, Pascal cofnął się co żywo, aby przepuścić młodą kobietę, która wychodziła z tejże sali.
Jednocześnie trącił łokciem swojego towarzysza i szepnął mu do ucha.
— To ona...
Ex-więzień i bez tego uprzedzenia, byłby się z pewnością domyślił, że to osoba, o której Pascal mu opowiadał.
Został zdumiony jej nieporównaną pięknością.
Marta weszła do restauracyi, ażeby powiedzieć panu Lureau, iż wychodzi na chwil kilka.
Udawała się na kolej do biura telegrafu, ażeby wysłać depeszę do Genewy.
Biedne dziecko, posłuszne życzeniom matki, szła sprobować tego kosztownego sposobu w nadziei, że przyspieszy może odpowiedź bankiera.
Obaj młodzi ludzie skłonili jej się z głębokiem uszanowaniem... ona zaś oddała im ukłon lekkiem skinieniem głowy i poszła w swoją stronę.
— A co? — zapytał Pascal. — Cóż powiadasz?...
— Powiadam, żeś się nie mylił. To rzeczywiście cudo piękności, chociaż rysy powleczone ma smutkiem.
— Gdyby twarz miała wesołą, byłaby olśniewającą...
Ex-więzień dodał z uśmiechem.
— Potrzebaby wtedy użyć ciemnych okularów, ażeby patrzeć w to słońce!...
— Przyznajesz zatem, że nie przesadzałem?...
— Przyznaję, żeś nie powiedział raczej całej prawdy.
— I przyznajesz, że potrzeba się postarać, aby to zjawisko posłużyło nam w naszych zamiarach i to za jaką bądź cenę?...
Pascal powiedział ostatnie słowa z naciskiem.
— Za jaką bądź cenę powiedziałeś... rozumiem — odrzekł Jakób Lagarde.
Weszli do oberży.
Lureau siedział przy kontuarze i porządkował rachunki.
Przerwał robotę, ażeby powitać gości.
Jakób zbliżył się doń i zapytał.
— Który doktór leczy tę panią co mieszka na tym samym co i my korytarzu, a której córka wyszła ztąd przed chwilą?...
— Doktór Gerbaut — odpowiedział oberżysta — najlepszy doktór w mieście.
— Rzeczywiście — odrzekł Jakób, zmarszczywszy czoło — słyszałem o nim jako o lekarzu bardzo zdolnym, jako o człowieku, któremu można się oddać z zupełnem zaufaniem.
— Więc pan znasz doktora Gerbaut z reputacyi?..
— Doskonale — koledzy jego nie mogą się go dosyć nachwalić.
— Czybyś pan należał do ich rzędu? Tak, sam także jestem doktorem.
— Z okolicy może?...
— Nie... Ja jestem amerykaninem, przybywam z New-Yorku, ale kształciłem się także w Paryżu.
— I pan aż w Ameryce słyszał o naszym konsyliarza?...
— Tak panie.
— A to dopiero!.. wykrzyknął Lureau, którema pochlebiała okoliczność, iż ma znajomość z takim sławnym człowiekiem.
— To nic nadzwyczajnego mój panie; doktor Gerbaut napisał dzieło medyczne bardzo cenne...
— Napisał nie jedno, nie dwa, proszę pana! — Człowiek to ogromnej wiedzy, a skromniejszy odemnie bodaj i od pana…..
— Czy ma nadzieję wyleczyć tę kobietę?...
— Tak mówi. Ale pan wiesz dobrze, że najsławniejsi — że tacy jak on nawet — mogą się mylić czasami... Ja, który codzień widuję panią Grand-Champ, jestem pewny, że nie wyjdzie...
— Cóż to za choroba?...
— Zachorowała na kolei tak nagle, że potrzeba ją było wysadzić na naszej stacyi. Wywiązało się zapalenie płuc, z którego ją wyleczono... — ale przyszła recydywa..
— O do dyabła!... to coś nie bardzo bezpieczne.
— Ponieważ pan jesteś doktorem, mógł byś dać swoje zdanie... — Możeby pan chciał zobaczyć chorą...
Jakób Lagarde potrząsnął głową.
— Nie mogę tego zrobić — powiedział.
— Dla czego?...
— Nie mogę i nie chcę wchodzić w drogę koledze... Chyba, żebym został zawezwanym przez matkę lub córkę...
— Nic łatwiejszego, jak rozmówić się z panną Martą... Poszła zanieść depeszę na kolej i zaraz powróci... Nie potrzeba zresztą wcale wchodzić w drogę pana Gerbaut, ale złożyć wprost biednej kobiecie wizytę przyjacielską. Nie powiemy nic pańskiemu koledze. Ja dobrze życzę tej biednej kobiecie... Życzę jej, ażeby wyzdrowiała i aby mogła zająć się sama swojemi interesami. Gdyby zmarła, pozostawiłaby córkę w strasznych kłopotach... Okradają ich okrutnie!... Przez samę litość powinieneś pan zobaczyć biedaczkę...
Jakób spojrzał pytająco na Pascala.
Ten skinął głową potakująco.
— A no, jeżeli tak panu o to chodzi, to ją odwiedzę, ale nie jako doktór tylko jako przyjaciel...
— Bóg zapłać panu za dobre serce! Jak tylko panna Marta powróci, to jej powiem, a ona się zgodzi z pewnością! Dobrze przecie rozumie, że co dwa zdania, to nie jedno!
— Ale zastrzegam, aby doktór Gerbaut, nic o tem nie wiedział, bo by się mógł uczuć dotkniętym...
— Przyrzekam to panu święcie.
Tymczasem zanim nadejdzie panna Marta, może panowie — rzekł gospodarz hotelu znanego pod nazwą „Martin Pecheur,“ będą łaskawi dopełnić małej formalności i zapisać się w tę książkę policyjną, bo tego wymagają przepisy.
— Zawsze chętnie stosujemy się do przepisów — odpowiedział, śmiejąc się Jakób.
— Daj pan atrament i pióro...
Lureau podał żądane przedmioty i otworzył książkę.
Lagarde wziął pióro i napisał:
„James Thompson, obywatel Stanów Zjednoczonych, doktór medycyny, zamieszkały w New-Yorku, w przejeździe do Paryża“.
Oddał pióro Pascalowi, który z kolei napisał: „Pascal Rambert sekretarz doktora Thompsona rodem z Loches — udający się do Paryża“.
— Dziękuję panom... powiedział Lurean, zamykając książkę. Jesteście panowie w porządku a ja także...
W tej chwili weszła Marta zmęczona szybkim pochodem.
— Jestem już panie Lureau... i idę do matki.
— Niech pani będzie łaskawa zatrzymać się chwileczkę, odezwał się oberżysta, bo mam jej coś do zakomunikowania.
— Cóż to takiego?... zapytała z pewną obawą młoda dziewczyna.
— Nic takiego coby mogło panią zmartwić, przeciwnie... Czy pan Gerbaut był dziś rano?
— Był. Czy panu mówił co o mamie?
— Nie widziałem go wcale, ale wczoraj powiadał, że mama ma się lepiej...
— Dziś rano oświadczył, że znalazł jeszcze lepiej...
Pascal i Jakób oczarowani byli zarówno pięknością jak i kryształowym głosikiem mówiącej.
— A pani... panno Marto, odezwał się znowu gospodarz, jakże pani sama znajduje mamę?...
— Nie śmiem opiniować — odrzekła smutnie Marta, bo nie znam się na tem dobrze... Gorączka ustała, ale przychodzenie do zdrowia postępuje coś bardzo wolno...
Lareau potrząsnął głową.
— Długo to co prawda potrzeba czekać na odzyskanie sił — ale czas by już był z tem wszystkiem, aby pani Grand-Champ była znacznie silniejszą. Doktór Gerbaut jest bardzo dobrym lekarzem, każdy wie o tem doskonale... Zyskał sobie ogólne i jaknajlepsze uznanie... Ale się już zestarzał trochę... trzyma się dawnej metody, a nauka postąpiła... Młodzi ludzie są hazardowniejsi ale widzą jaśniej i nie potrzebują okularów... Wolałbym wiedzieć zdanie młodego doktora o chorobie pani Grand-Champ... A pani czyby się to nie podobało?
— Moja matka ma zaufanie do pana Gerbaut... odpowiedziała Marta — proponowanie wezwania kogo innego, przeraziłoby ją napewno... Zresztą korsultacye drogo kosztują... a my nie jesteśmy bogate...
— Zapewne... zapewne... Ale też ja wcale pani nie namawiam na konsylium... Potrzebaby tylko młodego doktora, któryby bez wiedzy pana Gerbaut odwiedził mamę po przyjacielsku...
— Ten młody doktór nie przyszedłby jako przyjaciel!... Jakże pan, chcesz, abym tutaj znalazła kogo takiego, kiedy nie znam nikogo... kiedy nikt się mną nie interesuje?..
— A mnie to panna Marta za nic nie liczy?.. rzekł słodziutko gospodarz. Ja pani i jej mamie całkiem jestem oddany...
— Czy znasz pan młodego doktora, któryby chciał odwiedzić chorą?..
— Właśnie... Doktór to amerykański, któremu przed chwilą opowiadałem o mamie pani i który z przyjemnością powiedziałby swoje zdanie o jej chorobie.
Marta spojrzała na Pascala i Jakóba; jak gdyby odgadła, że to jeden zapewne z tych panów.
— A cóż.. odezwał się znowu Lureau, cóż, zgadza się pani czy nie?...
— Nie wiem doprawdy proszę pana, jakby mamę o tem uprzedzić...
— Jeżeli się pani zgadza, to ja mamę biorę na siebie.
Marta jeszcze się namyślała chwilę.
A nuż doktor Gerbaut nie poznał się zupełnie dokładnie?...
— Kiedybyś pan uprzedził mamę?... spytała.
— Natychmiast, jeżeli sobie pani życzy, bo oto mam honor przedstawić pani pana doktora Thompson i jego sekretarza...
Rzekłszy to Lureau z miną prawdziwego mistrza ceremonii, wskazał dwu młodych ludzi.
Obaj skłonili się z uszanowaniem.
Marta stanęła cała w płomieniach.
Jakób Lagarde zbliżył się z galanteryą.
— Przed chwilą — rzekł — właściciel tutejszego zakładu mówił nam o pani Grand-Champ z takiem współczuciem i zainteresowaniem, że ofiarowałem się natychmiast wypowiedzieć swoje zdanie o stanie jej choroby, nie jako lekarz, ale jako człowiek życzliwy poprostu. Nie mam pretensyi niech mi pani wierzy, do wyższości, może ani nawet dorównywam w wiedzy koledze memu, doktorowi Gerbaut, ale czasami ten kto pierwszy raz patrzy na chorego, może lepiej osądzić sytuacyę. Oddaję się do dyspozycyi pani, jeżeli chce pani przyjąć bezinteresowną moję usługę... z którą się jednakże nie narzucam...
— Owszem.. jeżeli pan łaskaw... to proszę z całego serca... odpowiedziała wzruszona Marta. Byłabym bardzo szczęśliwą, gdyby pan potwierdził zapewnienie doktora Gerbaut, gdyby pan znalazł możliwość wyzdrowienia mojej matki... Dzięki panu byłabym podwójnie spokojną... Przyjmuję usługę z wdzięcznością.. i proszę ze sobą...
Błyskawica radości przemknęła w oczach Pascala Sauniera.
— Zatem pierwsze lody złamane... pomyślał — reszta sama się ułoży!
Jakób spostrzegł tę błyskawicę i nieznacznie się uśmiechnął.
Oberżysta, Pascal i Jakób udali się na drugie piętro, poprzedzeni przez Martę, która znalazłszy się w mieszkaniu podeszła do łóżka chorej matki.
— Matko — powiedziała — nie jestem samą, przybył ze mną pan Lureau i dwaj jego przyjaciele...
— Wszyscy trzej bardzo się tobą interesują i przyszli zobaczyć jak się miewasz.
Perina uniosła się na łóżku i spojrzała na trzech mężczyzn z wyrazem wdzięczności.
Kryminalista z Nimes był jak nam wiadomo, bardzo zdolnym doktorem.
Można powiedzieć nawet, że była to znakomitość w swoim rodzaju, że ukończył świetnie nauki, a obdarzony był od natury zdolnościami nadzwyczajnemi, Gdyby niedobre instynkta, nie były go popchnęły na złą drogę, byłby niezaprzeczenie zajął wydatne miejsce, pośród potentatów wiedzy współczesnej.
Gdy przestępując próg pokoju rzucił spojrzenie na wybladłą twarz chorej, przekonał się odrazu o strasznym jej stanie. Jedno to spojrzenie wystarczyło mu do zrozumienia, co za okrutne spustoszenie sprawiła choroba w organizmie biednej kobiety.
Potrzeba było zapoznać się z tem szczegółowo.
Oberżysta zbliżył się do łóżka z uśmiechem na swej szerokiej twarzy.
— I cóż kochana pani Grand-Champ, zapytał, jakże się tam dzisiaj miewamy?...
— Zdaje mi się, że lepiej, że nawet daleko lepiej... odpowiedziała pani Grand-Champ. Bardzo dziękuję panu za łaskawą pamięć, jak również i panom...
I zaczęła się z ciekawością przypatrywać dwóm nieznajomym.
Jakóba uderzył przytłumiony dźwięk głosu chorej.
Lureau mówił dalej.
— Przyszedłem tu z tymi oto znajomymi panami, bo jeden z nich jest znakomitym lekarzem i powie nam, kiedy pani napewno będzie mogła być zupełnie zdrową... Lekarz to, co się zna dobrze... zapewniam panią.
— Bardzom wdzięczna panu za tę łaskę, odezwała się chora do Jakóba Lagarde, który przystąpił do łóżka i wziął chorą za puls. Przekona się pan, że tak jak utrzymuje pan Gerbaut, jest mi zupełnie prawie dobrze.
Dalszą mowę przerwał jej suchy meczący kaszel.
— Czy pani zazwyczaj tak kaszle?... zapytał Jakób siadając przy łóżku na podanym przez Martę krześle.
— Od wczoraj po lekarstwie i pigułkach przepisanych przez pana Gerbaut, kaszlę już mniej daleko...
— Przed paru dniami miała pani bardzo silną gorączkę?..
— Tak... miałam... bardzo silną, ale także już przeszła...
— Jeszcze niezupełnie, jest jej trochę i w tej chwili jeszcze, z pulsu tylko widzę, że ustąpi zupełnie niebawem. A ma też pani pragnienie?...
— Ogromne.
— Apetyt?
— Mam trochę, ale cóż kiedy pan Gerbaut zalecił najściślejszą dyetę!..
— I miał zupełną racyę... Zapadła pani na na kongestye płucną, która mogła zmieść panią w kilka godzin, ale byłaś pani leczoną energicznie i starannie. Musiałaś pani popełnić jednakże jakąś nieostrożność i przyszła niebezpieczna recydywa.
— Tak jest łaskawy panie!.. Czułam się daleko silniejszą aniżeli byłam w istocie... wstałam pomimo zakazu doktora i zaziębiłam się w jednej chwili...
— Rekonwalescencya w kongestyach płucnych, w zapalenia płuc, w pleurze i innych tego rodzaju chorobach, wymaga niezmiernych starań i nadzwyczajnej baczności... najmniejszy błąd sprowadza następstwa fatalne.
— Czy głowa nie cięży pani?
— Czasami...
— Czy nie doznaje pani ataków sercowych?...
— Nie, ale w okolicy serca uczuwam bóle dotkliwe...
Pani Grand-Champ wskazała miejsce, w którem jej dokuczało.
Jakób przyłożył ucho.
— Niech pani silnie oddycha...
— Chora zastosowała się do rozkazu.
Posłuchawszy parę sekund, Lagarde zmienił pozycyę — przyłożył ucho do pleców i znowu kazał chorej oddychać.
— Kontent jestem z rezultatów badania... powiedział po chwili. Rekonwalescencya dobrze postępuje... pozostało jeszcze tylko troszeczkę zapalenia w lewem płucu... Ale i to niebawem ustąpi... Doktór Gerbaut, szanowny mój kolega, nie pomylił się wcale w swojej dyagnozie. Stan pani jest zupełnie zadawalniający i będzie się co dzień polepszał, pod pewnemi wszakże warunkami...
— Pod jakiemi proszę pana? — pytała pani Grand-Champ pospiesznie.
— Pod jakiemi proszę pana? — podchwyciła z kolei Marta z rozkosznym, — rozradowanym uśmiechem na twarzy, bo zaczynała teraz wierzyć, bo ją bardzo pocieszyły zapewnienia amerykańskiego lekarza.
— Potrzeba przede wszystkiem zachowywać jaknajściślej zalecenia p. Gerbaut i najpunktualniej zażywać przepisane przezeń środki... Następnie, i na to kładę szczególny nacisk, trzeba unikać Wszelkich zmartwień. kłopotów, wzruszeń... Jedno cokolwiek silniejsze wzruszenie, może zepsuć to, co z takim mozołem dało się osiągnąć dotąd.
— Zastrzegł nam to samo doktór Gerbaut, odezwała się Marta i on uprzedził, że najmniejsze wzruszenie byłoby zabójczem dla mamy.
— I wcale a wcale nie przesadził, proszę pani. Skoro jednak wiemy, co nam szkodzi, toć będziemy tego unikać. Wszak prawda proszę pani?...
— Ah! jakże mnie pan pocieszył prawdziwie i jakże szczerze jestem panu wdzięczną!... zawołała młoda dziewczyna, ze złożonemi rękami a widoczną w oczach radością. — Dziękuję panu z całej duszy... Wlałeś pan w skołataną duszę moję, wiarę, odwagę, nadzieję!... Słowa pańskie tak się zgadzają z tem co p. Gerbaut utrzymuje, że teraz nie wątpię już, iż matka będzie ocalona!...
Jakób Lagarde podniósł się z krzesła...
— A i ja proszę pani — jestem nad wszelki wyraz szczęśliwym, żem mógł dać pani tę pewność... Miej pani zupełną ufność w doktorze Gerbaut... Dokazał on sztuki wielkiej... sztuki prawdziwej..
I zwracając się do pani Grand-Champ rzekł:
— Żegnam panią, a proszę niech pani będzie dobrej myśli i zupełnie spokojną.
Potrzeba trochę cierpliwości to prawda, ale wierzę, że się pani niezadługo podniesiesz...
— Dziękuje panu, stokrotnie dziękuję! — mruczała chora — Bóg tu chyba pana sprowadził.
Trzej mężczyźni wyszli, a Marta odprowadziła ich aż do siení.
Po zamienienia kilka słów z gospodarzem hotelu, Jakób i Pascal udali się do swojego pokoju.
— A cóż?... — zapytał Pascal Jakóba, skoro drzwi za sobą zamknęli — cóż myślisz o tej kobiecie?...
— To coś słyszał przed chwilą.
— Na seryo?...
— Najzupełniej na seryo!... — Słowa moje były najrzetelniejszem mojem zdaniem o stanie pani Grand-Champ.
— Mnie się wydała zaledwie poruszającym się trupem.
— Za piętnaście dni najdalej kolega Gerbaut postawi tego trupa na nogi. Będzie wprawdzie skutkiem choroby, cierpieć trochę na serce, ale to nie przeszkodzi jej żyć długo, bardzo nawet jeszcze długo!... — Trzeba się nam tedy wyrzec panny Marty, jako środka robienia majątku!... A szkoda, bo pomogłaby nam doskonale...
Pascal podskoczył.
— Wyrzec się Marty Grand-Champ jako narzędzia naszej fortuny?... Żartujesz chyba mój drogi!...
— Wcale a wcale nie żartuję — odpowiedział Jakób.
— No toś chyba waryat zupełny!...
— I to także nie... przyjacielu. Ale czyż podobieństwo będzie porwać dziecko od matki, którą tak kocha... przypuszczać zaś, że matka... ale nie... to byłoby naprawdę szaleństwo...
— Najlżejsza próba w tym kierunku, miałaby dla nas następstwa bardzo niekorzystne..
— Zdaje się, że ty nic nie liczysz na wypadek bardzo prawdopodobny i bardzo bodaj blizki, który nam doskonale posłuży...
— Na jaki wypadek?...
— Na najzapełniejszą ruinę, na kompletną nędzę pani Grand-Champ.
— Nawet wobec ruiny, nawet wobec ostatniej nędzy, ta kobieta, ta matka, nie przyjmie pozycyi, jaką chcemy dać jej córce, ani roli, jaką jej do odegrania przeznaczamy.
— Są charaktery tak silne, że się złamać nie pozwolą, są natury takie szlachetne, iż pomimo wszelkich pokus, pozostaną szlachetnemi...
— Niechże sobie i tak będzie, to i tak jednak jeszcze pozostaje nam pewien sposób i to bardzo ważny...
— O czem chcesz mówić?...
— Chcę ci przypomnieć własne twoje słowa... Mówiłeś oto przed chwilą, że wzruszenie zdolne jest zabić panią Grand-Champ.
— Mówiłem to i powtarzam, w cierpieniach sercowych nie można się wzruszać bezkarnie.
— Niechże więc dojdzie chorą wiadomość, że została zrujnowaną. Niech się dowie niespodzianie, że została okradzioną przez swego bankiera, u którego złożyła oszczędności i niechaj to sprowadzi pożądany dla nas rezultat. Córka w takim razie zostanie sierotą. Czy to rozumowanie logiczne?...
— Robisz ciągle przypuszczenia tylko...
— Przypuszczenia, które wkrótce zamienią się w rzeczywistość.
— Zkądże pewność?...
— Rozmawiałem dziś z właścicielem oberży, a ten wie wszystko dokładnie. Domagają się pieniędzy od bankiera u którego złożyły depozyt, a on nic nie przysyła... piszą list za listem... a on wcale nie odpowiada. Zdaje mi się, że to jasne! Oszustwo bije w oczy... żadna wątpliwość niemożebna...
— Pozory są przyznaję, ale ileź to kwestyj na razie trudnych do wytłomaczenia — wyjaśnia się nagle najprostszym w świecie sposobem?...
Pascal wzruszył niecierpliwie ramionami i rzekł opryskliwie:
— Niechże będzie jak dowodzisz, skoro ci się tak dowodzić podoba!— ale Marta Grand-Champ musi pomimo to wszystko do nas należeć.
— Żeby się bardzo przydała — temu zaprzeczać nie chcę i nie myślę.
— A więc!... od jej matki jedne tylko drzwi nas oddzielają... a tyś doktorem przecie... U obu kobiet zdobyłeś sobie zupełne zaufanie.. Jeżeli potrzebne nam wzruszenie nie nastąpi, potrafisz chyba czemkolwiek innem je zastąpić.
Jakób spojrzał na Pascala w sposób w jaki już raz patrzył był na niego.
— Powracasz znowu do swej myśli... rzekł marszcząc brwi surowo.
— Trzymam się tej myśli jak jedynej deski zbawienia... Marta Grand-Champ w naszych rękach, to spełnione plany nasze, to ziszczone wszystkie marzenia... to przyszłe niedalekie bogactwo... Potrzeba aby śmierć matki zmusiła córkę do oddania się nam bezwględnego, do służenia nam z całem zaufaniem... Pani Grand-Champ jest przeszkodą, więc ją potrzeba usunąć!... Do ciebie to należy, bo od ciebie tylko zależy. Obie kobiety wzruszone twoim zainteresowaniem się serdecznem, przyjmą cię z otwartemi zawsze ramionami, jako przyjaciela i doktora... masz więc wstęp do nich otwarty w każdej chwili... Marta zmuszona jest od czasu do czasu wydalać się, choćby tylko do apteki po lekarstwa.. Skorzystaj zręcznie z nieobecności, i albo zamień lekarstwo przepisane przez kolegę, albo dodaj coś do napoju... coś takiego coby było skutecznem.
Jakób z głową pochyloną, z zaciśniętemi rękami i zmarszczonem czołem, słuchał Pascala Saunier.
Krople potu wystąpiły mu na skronie...
— To byłoby ohydne!... zawołał.
— I co jeszcze?... rzucił z cynizmem Pascal. — Kiedy kto ma głupie skrupuły, niechajże bawi się w uczciwość i ściska brzuch, gdy nie ma zjeść za co obiadu!... Namyśl się i postanów co ci się podoba... Będziemy tu jeszcze dni kilka... masz więc jeszcze trochę czasu.
Ktoś zastukał do drzwi w tej chwili...
Jakób Lagarde wstał i przetarł ręką po czole, jak gdyby chciał rozpędzić przygnębiające go myśli.
Pascal poszedł otworzyć.
Służąca to przyszła z zawiadomieniem, że obiad gotowy.
Zeszli do sali i zasiedli przy stole.
Powróćmy na drugie piętro.
Marta była jak wiemy wielce uszczęśliwioną, z wizyty mniemanego doktora Thompsona, którego oświadczenia zgadzały się w zupełności z oświadczaniami pana Gerbaut, i pozwalały uważać wyzdrowienie matki za rzecz zupełnie pewną.
Zapomniała o wszystkiem innem, zapomniała o nędzy wystającej u progu.
Zmartwienia, kłopoty i cierpienia przyszłości, znikły jej z oczu w jednej chwili. Jej matka będzie żyła, i odzyska wkrótce siły, zdrowie — dwóch lekarzy zapewniało ją o tem.
Co ją w obec tego obchodzi wszystko inne?
Promieniała radością.
Nadeszła noc.
Marta pierwszy raz się spać położyła i zasnęła spokojnie, bo ciężkie sny trapić ją przestały.
Jakób Lagarde miał znowu iść do regenta, gdzie go majątkowe interesa wzywały.
Wyszedł wcześniej i pozostawił Pascala nad obrabianiem wielkich jego projektów.
Znanym jest wpływ moralny na fizyczny.
Pani Grand-Champ uległa temu wpływowi i przepędziła noc bardzo dobrze.
Znać to było po jej twarzy wypoczętej.
Marta więc czekała niecierpliwie, a z wielką w sercu otuchą na przybycie pana Gerbaut.
Nadszedł około w pół do dziesiątej i był bardzo zadowolony ze stanu w jakim znalazł chorą.
Był nawet jak się zdawało ździwionym, z powodu tak raptownego polepszenia.
Naturalnie, ani matka, ani córka nie powiedziały ani słowa o wczorajszej wizycie Thompsona.
Mógłby się obrazić, bo doktorzy, tak samo jak dziennikarze, literaci i artyści, obrażają się bardzo łatwo.
— Stanowczo zatem kochana pani, powiedział Gerbaut — wyszłaś już z niebezpieczeństwa... Chodzi już tylko o troskliwe starania, których ci nie zabraknie, bo masz w pannie Marcie, dozorczynię wzorową. — Widzisz pani, że nie łudziłem się wcale, przepowiadając blizkie wyzdrowienie...
— O! kochany doktorze zawołała pani Grand-Champ — pan mnie ocaliłeś, pan mnie zachowałeś dla mojego jedynego dziecka.. Wdzięczną panu będę do grobowej deski...
— Bardzo jestem szczęśliwy, że potrafiłem zwalczyć tak ciężką chorobę, bo mówiąc między nami, wyjątkowo była ciężką.
I zwracając się do Marty, dodał:
— Przepiszę pani receptę na dwa dni. Zadawalniający stan pani Grand-Champ nie wymaga już moich wizyt codziennych. Dowiem się za parę dni...
— Gdyby jednak — zapytała zaniepokojona trochę Marta — gdyby jednak mama potrzebowała pana doktora jutro, gdyby przyszła gorączka?...
— Nie prawdopodobne to kochana panienko, jeżeliby jednak zaszła potrzeba, niech mi pani da znać w tej chwili. Ale bądź pani spokojną...
Pożegnał wdowę i przeszedł do drugiego pokoju, aby napisać receptę..
Marta udała się za nim.
— Możesz pani po trochu zacząć pożywiać chorą. Trochę bulionu... jajko na miękko i kieliszeczek starego wina.
Pan Lureau ma wyborne w swojej piwnicy.
Dziś i jutro trzymaj ją pani na tem, później trzeba będzie coś posilniejsze go...
Lekarstwo, które przepiszę, przywróci siły i przyśpieszy zupełne wyzdrowienie.
Doktór Gerbaut zaczął pisać.
Recepta była długą, zawierała przeróżne ingredyencye, a nadto sposób zażywania i zachowywania się.
Oddając ją Marcie, pan Gerbaut zalecił, aby bezzwłocznie udała się do apteki i zaraz matce dawać zaczęła.
Marta spojrzała na zapisany papier z prawdziwem przerażeniem.
Z pewnością sumka, którą posiada, nie wystarczy na zapłacenie aptekarza.
Przez chwilę stała pognębiona, ale zaraz podniosła głowę.
— Matka nie zadługo już zupełnie wyzdrowieje... — Za kilka dni będę mogła poszukać roboty i choć ten przeklęty list nie nadejdzie, potrafię zapracować igłą na wszelkie potrzeby... — Nie ma się co namyślać... ofiara to konieczna... a zresztą, czyż to ofiara?...
Powróciła do pokoju chorej i zbliżyła się do łóżka.
— Kochana mateczko, szeptała obejmując biedną kobietę i przyciskając ją do swojego serca — jesteś wyleczoną. Jakże ja cieszę się z tego! jakaż mnie radość napełnia!..
Chora ucałowała czule córkę.
— Będziesz już mogła posilić się dziś trochę... Doktór Gerbaut pozwolił, każę ci przygotować świeże jajeczko, trochę bulionu i troszeczkę wina, a zapewnił, że za tydzień będziesz już dobrze na nogach...
— Tak jest kochana pieszczoszko. Czuję, że mi siły powracają... Wielką zmianę czuję od wczoraj...
Marta zarzuciła na ramiona płaszczyk i włożyła kapelusz.
— Wychodzisz?-spytała pani Grand-Champ.
— Tak mateczko.
— Najprzód do apteki po lekarstwa, a następnie po wszystko co potrzeba, będziemy dzisiaj jadły razem śniadanie...
— Idź kochane dziecię... idź... a przychodź jaknajprędzej.
Marta ucałowała matkę, wzięła mały koszyczek na prowianty i wyszła.
Pascal stał na czatach w swoim pokoju, od którego drzwi uchylił.
Widział wchodzącego i wychodzącego doktora.
Słyszał jak wychodziła Marta.
Kiedy posłyszał otwierające się drzwi od mieszkania sąsiadek, wyszedł żywo ze swego pokoju i znalazł się w sieni jednocześnie z młodą dziewczyną.
Dla dojścia do schodów, musiała przejść obok niego, Pascal się ukłonił i zapytał:
— Jakże dzisiaj zdrowie mamy pani?
Marta na pierwszym już schodzie zatrzymała się i odpowiedziała z uśmiechem:
— Lepiej proszę pana... daleko lepiej.
— Prawdziwie to szczęśliwa nowina i bardzo się z niej cieszę... — Był doktór?
— Był... Wyszedł przed pięciu minutami, zupełnie zadowolony i pozwolił już nawet posilać się trochę.
— Nie wspominała mu pani naturalnie, o wczorajszych odwiedzinach Thompsona.
— O! panie cóż znowu, jakżebym mogła była powiedzieć...
— Bardzo pani dobrze zrobiła. Niech pani raczy po powrocie złożyć pani Grand-Champ moje najgłębsze uszanowanie.
Młoda kobieta skłoniła się uprzejmie i zbiegła ze schodów.
Pascal wszedł do sali restauracyjnej, aby tu czekać Jakóba Lagarde.
Marta wstąpiła przede wszystkiem do apteki, gdzie jej za pół godziny obiecano przyrządzić lekarstwa.
Z apteki udała się do tego sklepu złotniczego, w którym parę dni temu sprzedała kwity zastawne.
Przypominają sobie czytelnicy, że złotnik za medal złoty, który nosiła na szyi, a który miał jej po dojściu do pełnoletności zapewnić majątek, ofiarowywał 130 franków.
Rachunek pana Gerbaut i lekarstwa bardzo prędko wyczerpały fundusik ze sprzedaży kwitów otrzymany. Na dalsze prowadzenie kuracyi i przyśpieszenie wyzdrowienia matki, potrzeba było koniecznie zapełnić całkiem już wypróżniony woreczek.
Marta miała pewną nadzieję, że nie stracą kapitału umieszczonego u bankiera w Genewie, ale nie miała obecnie nic z niego do dyspozycyi, a tymczasem potrzeby chwili bieżącej, domagały się od niej ofiary.
Weszła do złotnika mocno wzruszona, z sercem silnie bijącem, ale z postanowieniem niezachwianem.
Pani Grand-Champ bardzo często wspominała córce o majątku, jaki otrzyma po dojściu do pełnoletności, Marta zaś słuchała tych opowiadań, jakby jakiej bajki zaczarowanej. Biedne dziecko roiło sobie z tego powodu tysiące rozkosznych projektów, jeden piękniejszy od drugiego.
W tej chwili atoli jedna ją tylko myśl zajmowała, wyzdrowienie matki.
Złotnik poznał odrazu swoję śliczną klientkę.
— Czy pani potrzebuje mnie dzisiaj? zapytał.
— Na nieszczęście tak proszę pana.... odrzekła Marta z westchnieniem. Nie mam już prawie nic z tego co onegdaj dostałam od pana... a matka chora...
Czekamy na pieniądze z Genewy, ale nie nadchodzą... Czy pan gotów byłby kupić medal który pokazywałam?...
— Owszem proszę pani... dam to, com powiedział..
Marta odwiązała jedwabny sznureczek z szyi, na którym nosiła medalion oszyty w kawałek materyi.
Ręka jej drżała jak w febrze.
Z wielkim trudem potrafiła powstrzymać łzy cisnące się do oczu.
Ucałowała kawałek złota, z którem rozstać się miała, a twarz jej przybrała wyraz niewysłowionej boleści.
Złotnik śledził oczyma młodą dziewczynę z nadzwyczajnem zajęciem.
— Zapewne to klejnot rodzinny?...
— Pamiątka — odpowiedziała zdławionym głosem Marta. Do tego kroku zmusza mnie ostateczność jedynie... Nie wolno mi nie uczynić ofiary, ale nie jestem wstanie rozłączyć się bez pewnego żalu z przedmiotem, który w dzień urodzin otrzymałam…..
— A czy nie byłoby jakiego sposobu zatrzymania tej pamiątki, skoro oprócz wartości materyalnej posiada tak wielką wartość moralną!..
— Żadnego a żadnego proszę pana, matka chora... doktór przepisał lekarstwa które zrobić kazałam i po które muszę iść zaraz... potrzebuję pieniędzy na zapłacenie aptekarza...
— Rozumiem to doskonale, proszę pani, znam jednak sposób pewien... Jeżeli bym kupił medalion, to wszystko przepadło, bo ja złoto kupuję na stopienie... jeżeli jednak zastawi go pani w Mont-de-Pieté, będzie go mogła wykupić, gdy paniom pieniądze nadejdą.
Żywa radość zajaśniała na twarzy Marty.
— Pan sądzi, że w Mont-de-Pietė zgodzą się udzielić mi pożyczkę na ten medal?-spytała.
— Nie ma żadnej co do tego wątpliwości. Przedmioty złote i srebrne przyjmują tam jaknajchętniej.
— Nie pomyślałam o tem.
— Ponieważ pani tak bardzo idzie o pamiątkę — co jest rzeczą zupełnie zresztą naturalną, niechże go pani zamiast sprzedać zastawi...
— Jestem panu nieskończenie wdzięczną za tę radę — wykrzyknęła Marta. Mam ze sobą wszystkie dowody i idę w tej chwili do Mont-de-Pieté... Nie stracę w ten sposób mojej pamiątki, boć spodziewam się lepszych czasów... Dziękuję raz jeszcze i przepraszam bardzo za ambaras.
— Nie zrobiła mi pani żadnego zgoła ambarasu — a cieszę się bardzo, i żem się mógł jej przydać choć w takiej bagatelce.
Panna Grand Champ pobiegła do biura Mont-de-Pieté.
W kwadrans potem wychodziła ztamtąd bez medalu pana Filipa de Thonnerieux, ale ze stu dwudziestu frankami i pięćdziesięciu centimami, oraz z kwitem dowodowym.
Na kwicie tym zanotowano:
„Medal pierwszej próby, waga pięćdziesiąt pięć gramów, na jednej stronie taki napis: w górze 6 — 1860 — 10 mars — na drugiej trzy wyrazy, jeden pod drugim: La-la-cour.“
Biedna Marta nie posiadała się z radości.
Odebrała lekarstwo z apteki, porobiła sprawuneczki i powróciła do matki, którą zastała wypogodzoną.
∗
∗ ∗ |
Pascal Saunier oczekając ciągle jeszcze w restauracyi na Jakóba, czytał z wielką uwagą jakiś dziennik paryzki.
Odczytał już artykuły polityczne, i wiadomości bieżące, a zabierał się do czytania wiadomości zagranicznych.
W tej rubryce kilka wierszy zwróciło cała jego uwagę.
Pożerał je cały drżący, a oczy tymczasem błyszczały ogniem.
Zaczął na nowo odczytywać wyraz po wyrazie, następujący artykuł:
„ Z Genewy piszą: Pewien bankier tutejszy, którego firma cieszyła się wyjątkowem zaufaniem, którego kredyt zdawał się być opartym na podstawach niewzruszonych a honor nie podpadał najmniejszemu podejrzeniu, uciekł przed piętnastu dnia, pozostawiając pasywów z górą trzy miliony — a aktiwów prawie żadnych. Dopuścił się podstępnego bankructwa, które zostało ogłoszonem. Policya pilnie poszukuje łotra. Ograbił on setki rodzin z całego ich mienia.“
— Ten bankier — myślał sobie Pascal ze złośliwym uśmiechem, — ten bankrut, to z pewnością nikt inny tylko ten sam od którego te dwie kobiety oczekują listu z pieniędzmi...
Wyraźnie szczęście nam sprzyja, dyabeł stoi po naszej stronie!...
Przy osłabieniu w jakiem się pani Grand-Champ znajduje, nowiny, że się nie posiada wraz z córką ani grosza, już będzie mogła tak łatwo przełknąć, nie potrzeba więc będzie uciekać się do środków nadzwyczajnych.
Eks-sekretarz hrabiego Thonnerieux, był w najlepszym humorze w chwili gdy Jakób powrócił.
— Wszystko w porządku, odezwał się ten ostatni — podpisy pokładzione, akta przygotowane. — Pozostaje mi tylko podnieść dwadzieścia tysięcy franków i basta... A u ciebie nie ma czego nowego?...
— Owszem, mój kochany — jest coś bardzo nowego odrzekł Pascal...
— Dobra czy zła nowina?
— Wyborna!... Trzymamy piorun w ręku... Marta Grand-Champ żadną miarą nam się nie wymknie...
— Cóż się stało!...
— Patrzaj...
Pascal podał przyjacielowi dziennik, wskazując palcem na znany nam już artykuł.
Jakób przeczytał go uważnie, a satysfakcya jaką mu sprawiło czytanie, wybiła się na jego twarzy.
Po paru jednak chwilach namysłu, zmarszczył brwi i rzekł:
— No... tak... ale bodaj czy znowu nie za prędko trochę sprzedajemy niedźwiedzią skórę... Czy bankier pani Grand-Champ jest zbiegłym bankrutem, jedną i tą samą osobą... Zkąd dowód na to?...
— Wszystko tego dowodzi — odparł Pascal, gdyby tak nie było, dla czegoby od trzech tygodni nie dawał żadnej odpowiedzi.
— To prawda...
— Teraz pozostaje nam tylko zwrócić na ten artykuł uwagę matki lub córki.
— Ale w jaki sposób to zrobić?...
— W bardzo prosty... Ja zabieram przedewszystkiem ten numer.
Złożył dziennik i miał go chować do kieszeni, gdy wszedł listonosz trzymając kilka listów w ręku.
Posłyszawszy otwierające się drzwi, oberżysta wyszedł z kuchni.
— Czy pani Grand-Champ mieszka u pana? — zapytał oficyalista pocztowy.
— Mieszka — na górze...
— Oto list dla niej proszę...
— Listonosz oddał list panu Lureau i wyszedł.
Jakób i Pascal, jak się łatwo tego domyśleć, chciwie się przysłuchiwali.
— Zapewne to ten list oczekiwany.
Oberżysta popatrzył na adres i na stemple.
— Z Genewy rzekł — ale coś wcale nie ciężki... bardzo wątpię, aby tu były pieniądze... Biedne kobieciny czekały na tę posyłkę nieszczęśliwą, a bodaj że przyniesie ona im więcej zmartwienia, niż pociechy. Ano... zobaczymy... zaniosę to pani Grand-Champ.
— Możemy wyręczyć pana, odezwał się Pascal, bo właśnie idziemy na górę; a chętnie skorzystamy ze sposobności zobaczenia pięknej sąsiadeczki.
— Bardzo panom będę obowiązany, w tej chwili sam jeden jestem w mieszkaniu...
Pascal wziął list od pana Lureau.
Ten ostatni spojrzał na młodego człowieka i uśmiechnął się znacząco.
— Podobała się sąsiadeczka!... Nic dziwnego!...
Dostawszy się na drugie piętro eks-sekretarz hrabiego Thonnerieux, zastukał lekko do drzwi Periny.
Marta zaraz mu otworzyła.
— Oto list tylko co przyniesiony z poczty dla pani Grand-Champ. Pan Lureau prosił abym go doręczył paniom, ponieważ szedłem na górę.
Młoda dziewczyna wyciągnęła drżącą rekę po list i podziękowała Pascalowi, który powróciwszy do Jakóba, szepnął mu po cichu.
— Teraz słuchajmy... Skutek nie długo nastąpi.
Nadstawili obaj uszu, bo cienkie tylko przepierzenie oddzielało ich od sąsiadek.
Marta tak samo jak oberżysta, idąc do pokoju matki, rzuciła okiem na stemple koperty.
Przekonała się, że list pochodził z Genowy.
— Nakoniec — szepnęła z radością i już miała podejść do łóżka, gdy naraz zatrzymała się na miejscu. Jakieś dreszcze nerwowe przebiegły ją całą, a serce ścisnęło się boleśnie.
— Boże wielki — to pismo nie jest wcale pismem pana Darcier... Strach mnie jakiś przejmuje... zdaje mi się, że dowiemy się jakiejś niedobrej nowiny... O!... jeżeli tak, to trzeba oszczędzić matce bolesnego wrażenia, i przygotować zwolna do klęski...
Muszę sama najprzód to przeczytać...
Rozdarła kopertę i list wyjęła.
Na nagłówku przeczytała:
Genewa. — Pałac sprawiedliwości... urząd sędziego śledczego.
Młoda dziewczyna zbladła okropnie... Ciemno zrobiło się jej w oczach. — Nogi się pod nią ugięły.
Zapanowała nad sobą i zaczęła czytać:
List był bardzo krótki i zawierał te tylko słowa:
W odpowiedzi na listy adresowane do pana Darcier, utrzymującego kantor bankierski w Genewie, które to listy złożone zostały w moim biurze i przezemnie otworzone, z przykrością przychodzi mi zawiadomić panią, że przed piętnastu dniami Darcier uciekł ze wszystką gotówką, jaka mu powierzoną była przez klientów.
„Podstępne bankructwo zostało udowodnionem.
„Policya czynnie śledzi zbiega, ale dotąd wpaść na ślad jego nie potrafiła.“
Marta nie miała siły czytać dalej.
Rzeczywistość twardszą była niż jej wszelkie przewidywania.
Wszystko stracone!... niepowetowanie stracone!... Bezwiednie jęknęła głośno i zemdlona padła na podłogę, gniotąc w zaciśniętych rękach papier fatalny.
Podsłuchujący Pascal i Jakób posłyszeli i ten jęk i ten okrzyk młodej sąsiadki.
— Zaczyna się mruknął Jakób.
— To Marta krzyknęła... odmruknął Pascal.
— Z pewnością, że nie pokazała listu matce!...
Jakób nie mylił się wcale.
Po pokoju słychać było chodzenie Periny i oto co się stało:
W chwili gdy Pascal zastukał, aby oddać list pannie Grand-Champ, chora nie spała — a córka czuwała przy matce.
Wychodząc z pokoju — Marta zamknęła drzwi za sobą, Perina więc nie mogła słyszeć co mówiono, nie mogła nawet rozpoznać głosu mówiących, i musiała czekać powrotu Marty, ażeby się dowiedzieć kto to przychodził.
Po chwili chora nagle zadrżała. Posłyszała najpierw wykrzyk Marty, a potem głuchy upadek jej ciała.
Zapanowało milczenie.
Co to znowu może znaczyć?...
Biedna kobieta przejęta najwyższą obawą, zaczęła wołać głosem przytłumionym...
— Marto!... Marto!...
Nieprzytomne dziecko nie mogło ani słyszeć, ani odpowiedzieć...
Coraz bardziej przerażona Perina, zaczęła wołać znowu: Marto!... Marto!...
Nie odebrała żadnej odpowiedzi.
— Boże mój, co to jest? cóż się to dzieje? — Co znaczył ten krzyk i ten odgłos... co znaczy to milczenie? — Marcie widocnie przytrafiło się jakieś nieszczęście!...
Przerażona matka idąc za głosem swego serca, zapomniała o sobie, o swojem osłabieniu, odrzuciła kołdrę, zeszła z łóżka i ku drzwiom się skierowała.
Zachwiała się jednakże i musiała chwycić za krzesełko, ażeby nie upaść.
O cofnięciu się pomimo to niepomyślała.
Z energią, której nie podobna było przypuszczać w kobiecie znękanej taką ciężką chorobą, czepiając się rzeczy i ścian, dowlekła się do drzwi pokoju.
Wyglądała jak szkielet sztucznie poruszany.
Otworzyła sobie nie bez trudności.
Z progu zaraz zobaczyła Martę leżącą na podłodze.
Przerażona i zrozpaczona do najwyższego stopnia, ze szczękającemi zębami, z oczami szeroko rozwartemi, z najeżonomi kosmykami włosów, uklękła obok nieruchomego ciała dziecięcia, a wybladłemi usty szeptała wyrazy bez związku:
— Marto... Marto... córko moja... kochanko moja... pieszczotko moja... Marto... to ja... twoja matka... otwórz oczy, odezwij się do mnie... Nie umarłaś przecie... nie umiera się w twoim wieku... Marto, powiedz, co ci się stało? Powiedz, kto ci co zrobił?... No... moje dziecko... odpowiadaj... odpowiadaj!
I biedna kobieta okrywała pocałunkami i zlewała łzami bladą twarz jedynaczki.
Upłynęło kilka sekund.
Nagle Marta poruszyła się lekko.
Perina krzyknęła radośnie i miała się zabierać do trudnego zadania podnoszenia przychodzącej do siebie córki, gdy spostrzegła leżącą na podłodze kopertę i list zgnieciony.
Myśl szybka jak błyskawica przemknęła jej przez głowę.
To z pewnością ten list narobił tego wszystkiego.
Chwyciła papier i czytać zaczęła.
Silić się na opisywanie wyrazu twarzy nieszczęśliwej, niepodobna.
Rysy przybrały wyraz jakiś nie ludzki.
Gdy skończyła, krzyknęła przeraźliwie i z kolej padła zemdlona, właśnie w chwili, kiedy Marta otworzyła oczy i odzyskała przytomność.
Krzyk matki zgalwanizował córkę.
Podniosła się i zobaczyła list z Genewy w ręku chorej.
Ona teraz rzuciła się na bezwładne ciało matki.
— Matko... Matko... — wołała ściskając w swojem objęciu, podobną do trupa panią Grand-Champ! — po coś przeczytała ten list przeklęty? — Boże, Boże mój, czyż się nie zmiłujesz nad nami? Byłoby to i dla mnie na śmierć skazanie, bo ja bym jej nie przeżyła! Matko otwórz oczy... mnie tak potrzebne twoje spojrzenie... mnie tak potrzeba twojego głosu...
Chciała unieść swoję matkę i przenieść na łóżko.
Sił jej zabrakło na to.
Ujęła Perinę za ręce i spostrzegła, że zimne były jak marmur.
Zadrżała od stóp do głów i krzyczeć zaczęła:
— Ratunku! ratunku!...-matka moja umiera!...
Rzuciła się potem do drzwi, znowu wołając o pomoc.
Pascal i Jakób byli już na progu swojego pokoju.
— Co to się stało? — zapytał Jakób.
— O! doktorze — zawołała Marta, chwytając go za rękę i ciągnąc do pokoju. — Pan Bóg pana zsyła doprawdy. Chodź pan... ocal moje matke!...
Eks-sekretarz hrabiego de Thonnerieux, poszedł za Jakóbem.
— Pomóż mi — odezwał się do swego przyjaciela mniemany Thompson. — Musimy przenieść na łóżko biednę kobietę...
Podnieśli panią Grand-Champ i przenieśli do jej pokoju.
— Ale mama nie umarła, prawda panie doktorze?... pytała łkając Marta.
Jakób przyłożył policzek do ust Periny a ucho przyłożył do lewej strony piersi.
— Serce bije.. chora oddycha... żyje jeszcze, ale cios był straszny... niebezpieczeństwo ogromne!...
— Boże... Boże!.. wołała młoda dziewczyna, załamując ręce, po co ona przeczytała ten list przeklęty?...
Jakób zajmował się chorą.
Pascal wpatrywał się w Martę spojrzeniem gada, który hipnotyzuje przed potarciem swoję ofiarę.
— Panie, zwróciła się Marta ze złożonomi rękami do doktora — czy nie ma żadnego ratunku?...
— Owszem — zaraz przepiszę lekarstwo, po które trzeba natychmiast pójść do apteki najbliższej, bo czasu nie ma do stracenia.
Wyjął z kieszeni książeczkę, wyrwał ćwiartkę papieru i ołówkiem napisał receptę...
— Niech się pani jednak bardzo śpieszy, powiedział do Marty, podając jej karteczkę... Matka pani przychodzi do przytomności.
Młoda dziewczyna wybiegła jak strzała z pokoju.
Omdlenie Periny ustępowało powoli.
Pascal podniósł i przeczytał list sędziego śledczego.
— Wszystko tak jakośmy przewidywali, — szepnął po cichu — spełniło się co do joty,... Czy już finita la Comedia?...
— Jest bardzo źle, ale przejść może!...
— Nie trzeba więc, aby przechodziło...
— To sprawa bardzo łatwa...
— Cóż trzeba zrobić?
— Dać połknąć parę kropel wody... Śmierć nastąpiłaby natychmiastowo...
pioranująco...
— Cudownie! — mruknął Pascal. Ani gwałtu ani otrucia, ani co zatem idzie żadnej a żadnej odpowiedzialności, ani teraz ani w przyszłości. Marta nasza zatem... Nie pozwolimy jej się wymknąć... Wlejże jej czemprędzej te kilka kropel w gardło i skończmy raz nareszcie...
Złowrogi ten dyalog toczył się przy łóżku chorej. Nikczemne, obrzydłe słowa przechodziły z ust do ucha.
Perina otworzyła oczy, ale nie mogła nic słyszeć, nie była w stanie nic zrozumieć.
Pascal wziął z komody karafkę i szklankę. Nalał w nią pół łyżeczki wody i podał Jakóbowi.
Jakkolwiek ten był strasznym nędznikiem, jednakże cofnął się przed spełnieniem ohydnej zbrodni.
Eks-sekretarz hrabiego de Thonnerieux zmarszczył brwi.
— Nie masz widzę odwagi działać — mruknął pogardliwie.
Jakób chwycił prawą ręką szklankę i przybliżył do ust choroj — a lewą uniósł trochę głowy.
Perina poczuła zimny napój i machinalnie wypiła.
Zaraz jej oczy stanęły kołem. Głowa zaczęła się chwiać, a cały korpus wyprężył jak zgalwanizowany. Członki wykrzywiły się kurczowo, z ust krew buchnęła.
I opadła na poduszki i nie poruszyła się więcej.
Skończyła.
Jakób bledszy od tego trupa, oddalił się chwiejąc od łóżka.
— Wylej tę resztę wody... rzekł z cicha do towarzysza, podając mu szklankę.
Pascal wylał wodę do karafki, a szklankę postawił na swojem miejscu.
— Jesteśmy panami położenia rzekł, trzeba teraz wyciągnąć z tego jaknajwiększą korzyść.
W tej chwili rozległy się przyśpieszone kroki, a drzwi otworzyły się gwałtownie.
Marta wróciła.
Pobiegła do Jakóba i podała mu flaszeczkę z lekarstwem.
— Jest... jest... panie doktorze — mówiła zdyszana.
— Niestety!... odpowiedział Pascal z doskonale udanem wzruszeniem... niestety — już za późno..
— Za późno!... krzyknęła Marta nieprzytomnie, za późno... dla czego zapóźno?...
— Matka pani już cierpieć przestała... Uzbrój się pani w odwagę... jakiej ci potrzeba, matka twoja już nie żyje...
Zaledwie wymówił te słowa, gdy Marta z rozdzierającym krzykiem rzuciła się na ciało matki.
Scena była tak straszna, że jej niepodobna opisać.
Młoda kobieta dusiła się z rozpaczy. Serce pękało jej z żalu.
Głośne łkania wstrząsały całą jej istotą.
Prośby, jęki, modlitwy wychodziły z ust nieprzytomnej dziewczyny.
Podobny widok zdolny był rozczulić najtwardsze serce.
Jakób czuł się naprawdę wzruszonym, ale Pascal, chociaż przystroił twarz smutną maską, pozostał zimnym jak marmur.
Nie myślał o niczem więcej jeno o konsekwencyach tego co się stało.
Po kryzysie gwałtownej boleści, nastąpił rodzaj przygnębienia.
Ciche łzy zastąpiły głośne wybuchy płaczu.
Marta padła na kolana, oparła głowę o łóżko i modlić się zaczęła.
Pascal do tego stopnia posunął swoję hipokryzyę, że ukląkł obok i udawał, że się modli także.
Nędznik czuł, że nadeszła chwila ujmowania sobie młodej kobiety.
Poczekał jeszcze z kwadrans, poczem wziął Martę wolniutko za rękę i prosił aby się podniosła.
Z zupełną nieświadomością dała sobą powodować.
— Niestety — odezwał się łotr łzawym głosem — dotknął panią cios okropny...Nie myślę prawić pani banalnych słów pociechy, które mogą może mieć jakiś wpływ na umysły pospolite... Pozwól jednakże pani powiedzieć sobie, że twoje opuszczenie na świecie nie jest tak zupełne jak sądzisz... Ja i doktór Thompson jesteśmy przy pani... Wczoraj nieznani... dziś przyjaciele, będziemy bardzo szczęśliwi, jeżeli nie odtrącisz naszego współczucia.
Marta słyszała, że młody człowiek coś do niej mówi, ale nie rozumiała go wcale.
Pogrążona w samej sobie, nie odpowiedziała nic na te wywnętrzenia i powtarzała tylko:
— Moja matka... moja matka... moja biedna nieszczęśliwa matka...
I znowu zaczęła głośno płakać.
Jakób Lagarde pomyślał, że powinien się odezwać.
— Pani Grand-Champ — rzekł — cierpiała bardzo... Mocno rozwinięta choroba sercowa, pozwoliłaby jej żyć czas jeszcze jakiś, ale byłoby to życie męczące. Zapadałaby była bardzo często... Czyż nie jest szczęśliwszą w tym wieczystym spokoju?... Godzina rozstania jest ciężką, wiem do dobrze!... Serce się rozdziera i krwawi... nie próbowałbym leczyć go w tej chwili!... Znam wybornie takie cierpienia!.. bo ich tak samo doświadczałem jak i pani, bo straciłem wszystkie drogie istoty. A jednak pocieszyłem się... I pani się pocieszy... Wszystko ma swój czas na ziemi, rozpacz dzisiejsza będzie po roku smutnem tylko wspomnieniem...
Doktór Lagarde mógł długo mówić w ten sposób.
Marta wcale go nie słyszała.
Usta biednego dziecka szeptały po cichutku:
— Nie żyje... biedna moja matka... nie żyje... Nie zobaczę jej już nigdy…..nigdy...
— Błagam panią — odezwał się znowu Pascal — zaklinam panią na Boga i na pamięć tej matki, która tam z góry słyszy panią i patrzy na ciebie, nie oddawaj się takiej rozpaczy, nie zabijaj się sama... Pani żyć potrzebujesz... Przez moje usta matka pani to ci rozkazuje...
— Po co mi życie?... sama jedna pozostałam na ziemi..
— Nie, nie jesteś pani bynajmniej sama... Masz pani przyjaciół...
Marta wstrząsnęła głową.
— Nie — rzekła — nie mam nikogo!..
— Masz pani nas, my jesteśmy i zostaniemy przy tobie!..
Nieszczęśliwa córka podniosła na morderców swojej matki oczy łez pełne — a w spojrzeniu jej czytać było można zdziwienie i wdzięczność.
Silne wzruszenie przemówić jej nie pozwalało.
Jakób Lagarde odezwał się dalej znowu:
— Dziś wieczór albo jutro rano, pomówimy z panią o jej przyszłości... W tej chwili musimy myśleć wyłącznie o nieszczęściu jakie dotknęło panią i następstwach tego nieszczęścia... Racz pani przede wszystkiem posłuchać dobrej rady i racz opuścić ten pokój.
— Opuścić moję matkę!... wykrzyknęła Marta z osłupieniem. — Nie, nie, nigdy a nigdy... Ja nie opuszczę mojej matki... Ja nie wyjdę z tego pokoju, chyba z nią razem. — O!... panowie dodała — wy nie możecie mieć pojęcia o tem co ja cierpię!... Gdybyście wiedzieli jak ja kochałem tę biednę moję matkę!... Kochałam ją z całej duszy, z całego serca... Ją tylko jednę na świecie kochałam... Ona jedna była dla mnie wszystkiem, a ja dla niej światem całym...
— Kiedy matka nie żyje i jam niepotrzebna na ziemi.
Głośne łkania przerwały tę mowę, ukryła twarz w dłonie i po cichu szeptała:
— Oh! matko moja ukochana, skorośmy się tak kochały, skoro wiesz, że nie mogę istnieć bez ciebie, bądź mi tak dobrą po śmierci jak byłaś dobrą za życia — przywołaj mnie do siebie i zabierz mnie ze sobą...
— Wysłuchasz mnie wszak prawda?...
Rzuciła się na martwe zwłoki i okrywała pocałunkami zimne jej policzki, zlewała łzami zamknięte powieki nieboszczki...
Jakób i Pascal patrzyli przez chwilę w milczeniu.
Pascal pierwszy się odezwał.
— Uspokój się pani — uspokój się pani przez litość nad sobą, posłuchaj nas pani.
Kogo i czego mam słuchać? — jęknęła po przez łzy sierota.
— Usłuchaj pani głosu rozsądku. Nie wolno jest oddawać się takiej rozpaczy... Masz pani do spełnienia przykre ale święte obowiązki, od których ci się uchylić nie wolno... Śmierć matki pani musi być poświadczoną... są pewne formalności do załatwienia...
— Ja o niczem nie wiem — przerwała młoda dziewczyna — ja wiem to tylko, że matka moja nie żyje i że ja chcę także umrzeć.
— Skoro pani nie chce opuścić pokoju — to przyślemy tu właściciela hotelu... Niechaj on zajmie się czem potrzeba, zwłaszcza, że zrobi to lepiej od nas, którzy jesteśmy nie tutejsi i nie znamy w mieście nikogo.
— Dobrze proszę panów... odpowiedziała z płaczem Marta — dziękuję bardzo, że o tem myślicie... Ja sobie poradzić nie potrafię.
— Poprosimy pana Lureau, ażeby tu zaraz przyszedł...
— Trzeba także pomyśleć o pogrzebie... odezwał się Jakób Lagarde.
— O pogrzebie?... powtórzyła sierota i jakby ocknięta nagle dodała. Aa! tak...
prawda... prawda...
— Boże mój... Boże... jęknęła, więc znowu nie będę miała pochować za co mojej matki, nie będę miała na kupienie sobie żałobnego ubrania.
— Niech się pani wcale tem nie kłopocze — podchwycił żywo Pascal. — Niech pani temi myślami nie przysparza sobie boleści... Powtarzam, że masz pani w nas szczerych przyjaciół. My pomyślimy o wszystkiem... Pogrzeb będzie jaknajprzyzwoitszy, na strój żałobny środków pani nie zabraknie.
— Więc Pan Bóg nie opuścił mnie zupełnie — skoro mi zesłał dwa takie szlachetne serca — szepnęła Marta.
Powiedziawszy to — nieszczęsne, oszukane dziecko, wyciągnęło ręce do nędzników.
— Będziemy pani pomagać ile tylko stać nas będzie na to, powtórzył rozrzewnionym niby głosem Pascal. Licz pani bezwzględnie na nas... Przedewszystkiem przyślemy tu pana Lureau i polecimy mu, aby oddał pani do dyspozycyi swoję służącę.
Marta ponownie podziękowała obu panom, którzy zeszli na dół i ząwiadomili o śmierci pani Grand-Champ właściciela hotelu.
— Przeczuwałem to.. powiedział oberżysta i bodaj lepiej, iż się nareszcie skończyło — przynajmniej pewny jestem, że nic nie stracę...
— W żadnym razie nie byłbyś pan nie stracił panie Lureau — powiedział Jakób. Panna Grand-Champ jest osobą honorową, uczciwą...
— Wiem o tem, ale wiem także, że nie ma ani szelągą przy duszy...
— My za nią odpowiadamy... My bierzemy na siebie jej wydatki...
— Ha, jeżeli tak... to i owszem... ale to jakoś prędko idzie...
— Prosimy pana, abyś się zajął wszelkiemi formalnościami i aktem zejścia... Racz pan najpierw zajść na górę... Dam panu pieniędzy i zajmie się pan pogrzebem; pogrzeb ma być zupełnie przyzwoity...
Oberżysta skłonił się i odpowiedział:
— Niech pan doktór mną rozporządza jak mu się żywnie podoba... Bardzo mi przyjemnie, że mogę usłużyć panu... Biedna panienka tak ładna i takie ją dotknęło nieszczęście... Idę zaraz na górę.
— Trzeba będzie także, abyś pan posłał służącą pannie Marcie, ciągnął Jakób. — To dziecko nie może pozostać samo ze zmarłą.
— Będzie jak pan doktór każe.
— Nie zapomnij pan poprosić doktora Gerbaut, ażeby przyszedł śmierć skonstatować. Wstąp pan do niego idąc do mera. Tylko pospiesz się pan z łaski swojej.
Lureau udał się na drugie piętro.
Jakób i Pascal pozostali sami w restauracyi.
— Partya rozegraną została po mistrzowsku, odezwał się Pascal — zdaje mi się, żeśmy odnieśli zwycięztwo. Albo się bardzo mylę, albo Marta jest już zupełnie naszą. Cóż ty na to?
— Myślę, że się nie mylisz... Czas jest wielkim pocieszycielem... Za miesiąc najpiękniejsza z pięknych uspokoi się z pewnością i różowe usteczka pobladłe ze zmartwienia i niedostatku, staną się jeszcze piękniejsze... W tej chwili nie oto jednakże chodzi... Potrzeba, aby Marta do nas należała i z wdzięczności i z potrzeby. Tem lepiej w takim razie służyć nam będzie... Zapłacimy koszta pogrzebu i wszystko co się należeć będzie oberżyście lub doktorowi Gerbaut... Trzeba także zająć się zaraz żałobą. Zajdźno do jakiego magazynu i każ przynieść czarne materyały, albo jeżeli można gotowe ubranie... Rób jak będzie lepiej i nie oszczędzaj wcale. Te pieniądze dadzą nam lichwiarski procent. Ale a propos pieniędzy, wieleż też możesz mieć jeszcze?..
— Około dwustu franków..
— To za mało.
Po tej uwadze Jakób dostał pugilares wyjął zeń bilet tysiąc frankowy i podał go Pascalowi mówiąc:
— Weź to...
— A ty zkądżeś taki bogaty?
— Notaryusz dał mi sposobem zaliczenia dwa tysiące pięćset franków... Idź prędko i wracaj na śniadanie...
Pascal wyszedł z restauracyi i skierował się szybkim krokiem do środka miasta.
Po chwili powrócił z góry Lureau.
— No cóż? — zapytał Jakób.
— Aj! panie doktorze, biedna panienka tak rozpacza, że litość bierze patrzeć na nią. Ale przynajmniej, że dała mi potrzebne do aktu zejścia objaśnienia... Zapisałem je sobie. — Zdejmuję fartuch, biorę kapelusz i ruszam do mera...
— Nie pozostawiłeś pan przecie panny Marty samej?
— Posłałem jej służącę moję.
— Powróciwszy poślesz jej pan jaki posiłek...
— Dobrze, panie doktorze...
— A co do pogrzebu, co potrzeba będzie zrobić? — Karawan zapewne najniższej klasy?... Po co robić niepotrzebne wydatki?... Po co tracić grosz na pogrzeb? — Nic to nigdy umarłemu nie pomaga.
— Karawan nie ma być najniższej klasy — powiedział Jakób Lagarde. — Życzę sobie pogrzebu niezbytkownego, ale przyzwoitego zupełnie.
— Więc czwarta lub piąta klasa w takim razie?
— Czwarta!... zamówi pan także nabożeństwo w kościele. Oto pieniądze.
— Pięćset franków? — wykrzyknął ździwiony Lureau...
— Bierz pan to i rób co trzeba.
Oberżysta ubrał się pośpiesznie i poszedł do merostwa.
W godzinę wrócił, wszystko załatwiwszy.
Pogrzeb miał się odbyć nazajutrz o czwartej godzinie po południu.
W kościele i za pogrzeb zapłacił Lureau trzysta franków.
— Co to za szlachetny, co to za poczciwy człowiek ten doktór — myślał sobie właściciel hotelu „Martin-Pecheur“, oddając resztę pieniędzy mniemanemu Thompsonowi. — Jeżeli wszyscy amerykanie tacy sami, to doprawdy warto powędrować do Ameryki!...
Lureau poszedł do Marty, ażeby jej zwrócić papiery jakie mu powierzyła zdać sprawę z tego co zrobił.
— I zapłaciłeś pan to wszystko? — zapytała po wysłuchaniu go młoda dziewczyna.
— Co do grosza łaskawa panienko... Ale niech się pani tem nie interesuje. Doktór Thompson życzy sobie abyś pani o nic się nie kłopotała. Ma pani i tak dosyć zmartwienia... To wyjątkowe doprawdy jakieś serce tego doktora Thompsona, to prawdziwe szczęście dla pani, że się tu znalazł i tak zainteresował panią!..
Lureau mówił co myślał.
Co do Marty, jakże mogła zgadnąć, jak mogła podejrzewać nawet, że postępowanie tak szlachetne i wspaniałomyślne ukrywało najnikczemniejsze zamiary...
Dziękowała w duszy Bogu, że jej zesłał tę pociechę w nieszczęściu a wdzięczność jej wzrastała.
Marta była dzieckiem prawie jeszcze.
Naturę miała prostą i niewinną, ale duszę silną i odważną.
Po wybuchach żalu, wrócił jej pozorny spokój.
Boleść pozostała ta sama, ale ją w sobie zamknęła.
Mogła już myśleć teraz, mogła się zastanawiać, pomimo całego ogromu przytłaczającego ją nieszczęścia.
— Naprawdę, proszę pani — ciągnął dalej oberżysta — powinna pani koniecznie opuścić ten pokój... Za smutno tu dla pani... — Katarzyna pozostanie przy zwłokach... a ja umieszczę panią w innym lokalu... na tym samym piętrze, obok...
Marta potrząsnęła przecząco głową.
Nie... — odpowiedziała — tu przy matce moje miejsce... nigdzie się ztąd nie ruszę.
— Zrobi pani jak będzie chciała, ale niech pani przynajmniej pomyśli o posiłku... Pani nic nie je... to panią bardzo osłabi...
— W tej chwili niepodobieństwem by mi było wziąść cokolwiek do ust, później powiem może przez Katarzynę.
Pan właściciel hotelu „Martin Pecheur,“ nie odznaczał się za zbyt wielką czułością, ale wyszedł jednakże z pokoju mocno wzruszony.
W tej samej chwili wszedł do Marty Pascal w towarzystwie magazynierki, niosącej dwa wielkie pudła.
Ponieważ sierota spojrzała z widocznem ździwieniem, młody człowiek wytłomaczył jej bardzo zręcznie przyczynę, dla której przybył.
Sierota czuła się pomieszaną i zawstydzoną, ale musiała ustąpić naleganiom Pascala i wybrać jedną z dwóch toalet żałobnych.
Czemże ja zasłużyłam sobie na taką opiekę i taką troskliwość panów? Dla rodzonej siostry nie możnaby nic więcej uczynić.
— Doktór Thompson, proszę pani, jest człowiekiem bardzo bogatym — odrzekł Pascal — a jest nadto szlachetnym wyjątkowo nie może znosić nieszczęść cudzych i stara się pomagać każdemu o ile tylko może... Widział panią i od pierwszego spojrzenia, uczuł wielką dla niej sympatyę... Przywiązanie pani do matki, chwyciło go za serce, bo przypomniało mu jego ukochaną dziecinę, którą stracił... — Była daleko młodszą od pani jego córeczka, a jednakże nie może się pocieszyć po jej śmierci.
— O powiedz mu pan, że dziękuję mu z całej duszy — rzekła Marta — i że nie wiem doprawdy jak mu mam okazać tę moję wdzięczność...
— Nie potrzebuje pani okazywać mu żadnej wdzięczności, on jest najzupełniej zapłacony tem, że może być pani użytecznym...
Pascal wyszedł razem ze szwaczką.
W kwadrans później jadł śniadanie z Jakóbem.
Lareau sam im usługiwał, bo miał wielką ochotę do pogawędzi.
Nie będziemy opisywać dłużej obrazu boleśnie monotonnego.
Powiemy tylko, że Marta chciała przepędzić noc całą przy matce, ale, że złamana fatygą, zasnęła nadedniem i przespała kilka godzin snem gorączkowym, niespokojnym, który jednakże pokrzepił ją trochę.
Po obudzeniu, czuła się silniejszą nieco.
Zaraz rano Jakób i Pascal poszli ją odwiedzić i zmusili do przyjęcia posiłku, co ją bardziej znowu pokrzepiło.
Młoda dziewczyna miała zamiar podziękować obu panom, a szczególnieį doktorowi Thompson, za ich wspaniałomyślność nadzwyczajną, ale oba zmiarkowawszy to, umknęli, co było bardzo zręcznym manewrem z ich strony.
Na żądanie Pascala, właściciel hotelu Martin Pecheur, zaprosił na pogrzeb znajomych swoich i kiedy nadeszła oznaczona na to godzina, ze trzydzieści osób znalazło się przed bramą hotelu.
Pani Lureau i dwie czy trzy znajome jej kobiety, poszły na górę do Marty, której Jakób i Pascal dodawali jak mogli odwagi.
Znaleźli sposób oszczędzenia sierocie bolesnego widoku wkładania ciała do trumny, ale gdy zobaczyła, jak znoszą drogie zwłoki po schodach, dostała ataku nerwowego tak strasznego, że wzbudziła litość we wszystkich sercach.
Powóz najęty przez Pascala, czekał także przed bramą.
Wsadzono weń sierotę i panią Lureau.
Łzy są zaraźliwemi.
Widząc Martę zanoszącą się od płaczu, pani Lureau płakała, jak gdyby zmarła była jej blizką krewną, albo najlepszą przyjaciołką.
W kościele sierota miała tyle mocy nad sobą iż zachowała się spokojnie.
Modliła się, a modlitwa koi najdotkliwsze boleści, ale na cmentarzu, niepodobna znowu było powstrzymać wybuchu rozpaczy.
W ostatniej rozdzierającej chwili, gdy trumnę z głuchym łoskotem spuszczano do dołu, straciła przytomność i musiano zemdloną zanieść do powozu.
Skończyło się nareszcie wszystko. Nieszczęśliwe dziecko zostało rozdzielone na zawsze ze swoją ukochaną opiekunką, z matką, która sama jedna tylko mogła ją uchronić od zasadzki, w jaką dwaj nędznicy wciągnąć ją postanowili.
Jakób Lagarde doskonale zdawał sobie sprawę z moralnego stanu dziewczyny.
Wiedział jak silnie dotkniętą została niepowetowaną stratą, ale wiedział także, że nie masz boleści wiecznych.
Ażeby przyspieszyć równowagę duszy i przywrócić jaki taki spokój — nie należało pozostawiać Marty samej — nie należało pozwalać, aby przebywała w pokoju, w którym matka oczy zamknęła.
Bo w tym pokoju, koncentrowały się wszystkie jej wspomnienia, tu wszystko jej utracone szczęście przypominało.
Ocucona z zemdlenia, nie była w stanie zebrać jeszcze myśli i nie wiedziała co się z nią dzieje.
Pani Lureau rozebrała ją i ułożyła w łóżku, w przygotowanym dla niej pokoju.
Rzeczy jej i drobiazgi Katarzyna przeniosła także do tego pokoju.
Jakób Lagarde albo raczej doktór Thompson, zapisał lekarstwo, mające wzmocnić chorą fizycznie i pokrzepić moralnie.
Zasnęła głęboko.
Katarzyna sowicie opłacona przez Jakóba, czuwała całą noc przy łóżku.
Po dość późnem przebudzeniu, ździwiona Marta zaczęła się wypytywać Katarzyny, gdzie się znajduje.
Posłyszawszy odpowiedź służącej, zrozumiała cel doktora i bardziej jeszcze podziwiała jego delikatność, troskliwość i szlachetność.
Jakże mogła się mylić w tym względzie?...
Podziękowała Bogu, że zesłał jej tego prawdziwego przyjaciela i opuściła łóżko.
Czuła się daleko lepiej i pragnęła pozostać sama.
Poprosiła Katarzyny, aby poszła także wypocząć, a skoro ta tylko wyszła, powróciła myślą w przeszłość, zwróciła ją do teraźniejszości i zaczęła się rozpatrywać w swojem położeniu.
Nigdy położenie nie było smutniejszem, nigdy nie było godniejszem politowania.
Sama na świecie, bez rodziny, bez pieniędzy, (bo to co posiadała, nie wystarczy na długo), bez zajęcia, cóż zrobi ze sobą — jak się urządzić potrafi?...
Na to pytanie nie mogła znaleźć odpowiedzi, bo nie wiedziała, w którą stronę się zwrócić.
Biedne dziecko zaczęło gorzko płakać, nie dla tego, żeby obawiała się pracy, ale dla tego, że tej, któraby jej najlepiej poradziła, któraby najwłaściwszą wskazała jej drogę, nie stało już niestety.
Myśli jej zwróciły się do Thompsona.
Ten doktór filantrop, bardzo już dużo zrobił dla niej i zapewne przestanie się nią zajmować.
Rzecz to bardzo przecie naturalna, nie miała przecie żadnego tytułu do jego współczucia.
— Przede wszystkiem muszę mu podziękować — powiedziała sobie — a potem postaram się gdzie umieścić. Praca mnie nie przestrasza, a zarobię chyba tyle, aby wystarczyło na życie...
„Biedna, kochana matko! pójdę klęknąć na ziemi, co cię pokrywa. Pójdę pomodlić się za twoją duszę, pójdę cię poprosić, abyś czuwała z góry nad swojem dziecięciem!... Czuwaj nademną mamusiu!... Podtrzymuj mnie, nie daj mi upaść!... Gdybyś mnie opuściła, co się stanie z sierotą?
Na kilka chwil Marta pogrążyła się w bolesnych myślach, a wielkie łzy bezwiednie spływały po jej policzkach.
Ktoś w tej chwili zapukał zlekka do jej pokoju.
Otarła oczy i poszła otworzyć.
We drzwiach ujrzała Jakóba Lagarda, którego znała pod przybranem nazwiskiem Thompsona i Pascala Sauniera.
— Szanowny panie!... — odezwała się do doktora ze wzruszeniem, podając mu rękę: Pan Bóg cię tutaj sprowadza!... Teraz dopiero, gdy odzyskałam trochę spokoju, mogę pojąć to, co pan dla mnie uczyniłeś!.. Pozwól mi pan podziękować sobie z całego serca, w imieniu matki i mojem... W mojej zbolałej duszy, niema już miejsca dzisiaj na nic innego prócz wspomnienia i wdzięczności...
Jakób uścisnął życzliwie podaną sobie dłoń sieroty.
— Zrobiłem co mi serce moje i moje — sumienie nakazywało — odpowiedział. Nie mogłem nie interesować się panią, nie mogłem odmówić ci opieki, bo przypominasz mi córkę, którą dzieckiem straciłem... Moja życzliwość dla pani jest egoistycznem uczuciem...
— Z tem wszystkiem wdzięczność moja dla pana wieczną pozostanie! — odparła Marta. — Panu winna jestem pociechę, jakiej doznałam, wśród ciężkiej mojej boleści!... Dzięki panu, matka moja została przyzwoicie po chrześciańsku pogrzebana... To wspomnienie pozostanie mi w pamięci dopóki tylko żyć będę...
Wymówiła ostatnie wyrazy z pewnym rodzajem egzaltacyi.
Potem zaraz spokojniejszym już nieco głosem rzekła wysuwając dwa krzesła:
— Ale niechże panowie siadają...
Pascal i Jakob skorzystali z zaproszenia, a Jakób zapytał:
— Jakże się pani dzisiaj czuje?
— Daleko lepiej aniżeli nalażałoby się tego spodziewać. Spałam dzięki zapewne lekarstwu, jakie mi pan przepisał. Sen ten wzmocnił mnie i dał mi trochę spokoju.
— Spodziewałem się, że tak będzie, powiedział Jakób — liczyłem nawet na to, i gdyby mnie oczekiwania moje były omyliły, byłbym odroczył mój wyjazd...
— Pan opuszcza Joigny? — zawołała Marta z widocznem zakłopotaniem.
— Tak proszę pani. — Przybyłem tu na dni tylko kilka... i przychodzę właśnie dla pożegnania się z panią — a zarazem uczynienia jej kilku jeżeli można zapytań?
— Kilku zapytań... — powtórzyła młoda dziewczyna.
— Tak jest proszę pani.
— Słucham pana ale...
Sierota się zatrzymała.
— Ale nie domyśla się pani o czem chcę z panią mówić, nieprawda? — podchwycił Jakób.
— Tak jest proszę pana...
— Zaraz mnie pani zrozumie... bo chcę oto pomówić o przyszłości pani... Być może, że jestem niedyskretny, ale żywa sympatya jaką mam dla pani, nie pozwala mi się wahać. Chcę się dowiedzieć, czy przed wyjazdem nie mogą być pani jeszcze w czem użytecznym, bo... powziąłem pewien projekt...
— Czy pan może być niedyskretnym? — wykrzyknęła Marta wzruszona. Pan tyle zrobiłeś dla mnie — a ja przysięgam, że ci odpowiem otwarcie. Zresztą nie mam nic do ukrywania.
— Mama pani była jedyną jej krewną?...
— Tak panie... nie mam ani brata, ani siostry a ojciec mój umarł przed mojem urodzeniem...
— Jesteś więc pani samą jedną na świecie?
— Najzupełniej samą, proszę pana...
— I bez majątku naturalnie — ciągnął Jakób Lagarde, bo ten nędznik bankier z Genewy — nikczemnie okradł biedną matkę pani co do grosza.
— Nie posiadam nic a nic.
— Co pani z sobą zrobić zamierza?...
— Pracować proszę pana — odpowiedziała Marta z błyskiem dumy w spojrzeniu.
— Nie wątpiłem nigdy o tem... Energiczną i odważną naturę pani można odgadnąć... Ale nie zmniejsza to mojej o panią obawy... Praca kobiet jest tak mało popłatną, że to co zarabiają, bodaj czy starczy na utrzymanie... Czy ma pani przynajmniej fach jaki w ręku?
— Tak jest proszę pana.
— Jaki to fach?...
— Matka moja posiadała w Genewie niewielki zakład, za który wzięte pieniądze skradł właśnie ów bankier co uciekł...Otrzymałam nadto pewne wykształcenie... Mogłabym książki prowadzić w jakim domu handlowym...
— Zna pani zatem buchalteryę?...
— Nawet dobrze, proszę pana.
— To właśnie mogłoby ułatwić plan, jaki powziąłem... Kiedy choroba matki zatrzymała panią w Joigny, jechałyście o ile wiem do Paryża...
— Tak właśnie... Biedna matka nie wiedząc, że jest obdartą przez bankruta, zamierzała tam magazyn mód otworzyć.
— Czy mama miała kogo w Paryżu?
— Nie panie... Wyjechała ztamtąd od bardzo dawna, i wyszła zupełnie ze stosunków.
— Czy pani trwa w zamiarze udania się do stolicy?...
— Niestety! — odpowiedziała Marta ze smutkiem — gdzie mogłabym w tej chwili myśleć o czemś podobnem?... Pójdę wszędzie, gdzie znajdę zajęcie... Zacznę od szukania go w Joigny... Chciałabym bardzo pozostać tutaj, przy grobie matki.. nie rozłączyłybyśmy się w takim razie ze sobą.
Mówiąc to biedna sierota, nie mogła przezwyciężyć wzruszenia i łzy popłynęły jej po policzkach.
— No, no, uspokój się kochane dziecię — zawołał żywo Jakób — nie trzeba ciągle oglądać się za siebie i pogrążać się w przeszłości... Trzeba i o przyszłości pomyśleć..
— Posłuchaj no mnie pani...
Marta otarła łzy...
Jakób zaczął znowu.
— W jakim pani jest wieku?...
— Mam dziewiętnaście lat...
— To wiek najniebezpieczniejszy dla takiej młodej i takiej pięknej osoby jak pani... Szlachetność i rozsądek twój nie pozwolą jak się spodziewam, wpaść ci w zasadzki w jakie z pewnością będą cię chcieli wciągnąć źli ludzie, wolałbym jednak, żeby pani znalazła sobie jakie pewne zajęcie... A oto tak trudno w dzisiejszych czasach... Jedni drugim go wydzierają!... Walka o byt stoi na porządku dziennym.... W miastach prowincyonalnych warunki są jaknajtrudniejsze... Drzwi tu szczelnie zamykają przed obcemi...
— Chciałabym pozostać w Joigny... odrzekła Marta... jeżeli jednak nie będę tu mogła zapracować na życie, pójdę gdzieindziej...
— Gdzie?...
— Nie wiem jeszcze... W Bogu cała nadzieja moja, On mnie z pewnością nie opuści...
— Szlachetne to bardzo uczucie i prawdziwy honor pani przynosi... Wiara w Opatrzność nigdy nie zawodzi, ale ja chcę być tem narzędziem Opatrzności...
— Pan?...
— Czy to zadziwia panią?... Mam oto pewną dla pani propozycyę i byłbym prawdziwie szczęśliwym, gdybyś się pani na nię zgodziła.
Marta patrzyła na swojego interlokutora ze zdziwieniem, wzruszeniem i ciekawością. Pilno jej było dowiedzieć się o co chodzi.
Jakób mówił dalej:
— Sekretarz mój, jak wiem, objaśnił panią o źródle tej żywej sympatyi, jaką uczułem do niej za pierwszem zaraz spojrzeniem... Twarz pani przypomina mi bardzo moję utraconą córeczkę, moję istotkę ukochaną, której oddałem całą moję duszę, całe przywiązanie moje. W to dziecko moje, złożyłem wszystkie moje nadzieje, a Pan Bóg zabrał mi je w trzynastym roku życia... Zabrał mi także i jej matkę... Rysy pani przypomniały mi rysy mojego anioła i zdobyły serce moje.
Powziąłem ojcowską miłość dla pani, i byłbym szczęśliwy, gdybyś mi pani odpowiedziała przywiązaniem córki, gdybyś mi zaufała zupełnie...
Jakób Lagarde był znakomitym komedyantem, był jednym z tych komedyantów, którzy w rolach improwizowanych na scenie życia, przechodzą najświetniejszych aktorów, błyszczących na teatralnych scenach.
Po przemowie, znakomicie co się nazywa cieniowanej, obtarł niby ukradkiem dwie łzy, które ukazały mu się na powiekach...
— O! panie — wykrzyknęła Marta, tknięta do głębi duszy — jakże gorąco dziękuję Bogu, że w swej nieprzebranej dobroci, postawił mnie na pańskiej drodze?.. Musiałabym być bardzo niewdzięczną, aby odmówić panu przywiązania córki...
Co do zaufania, przysięgam, że mam w panu najzupełniejsze!...
— Słowa te — odpowiedział Jakób, chwytając sierotę za ręce, napełniają mnie radością — dodają odwagi do wypowiedzenia tego, co chciałbym dla pani uczynić... dają nadzieję, że propozycya moja przyjętą zostanie..
Opuściłem Amerykę nazawsze.
Osiedlę się w Paryżu, bo reputacya doktora-specyalisty, pozyskana w New-Yorku, już mnie tam wyprzedziła, jeżeli wierzyć można dziennikom paryzkim.
Majątek mam dosyć znaczny — przyjmować będę wiele osób, a że wierny pamięci zmarłej małżonki, nie ożenię się już nigdy, potrzebować będę osoby uczciwej i pewnej, na którą będę mógł liczyć, jak na samego siebie.. Osobie tej chcę powierzyć prowadzenie mojego gospodarstwa... i dozór nad wszystkiem...
Pojmuje pani naturalnie, że nie idzie tu wcale o spełnianie podrzędnych obowiązków pokojówki, albo gospodyni... Żądam przyjaciółki, krewnej, córki że tak powiem, któraby czyniła honory domu, a przy stole miejsce naprzeciw mnie zajmowała, jakby była naprawdę moją córką...
— Oto rola jaką pani proponuję...
Czy pani zgadza się na nią?
— Czy się zgadzam?... Cóż ja mogę odpowiedzieć! — szepnęła sierota składając ręce.— To co mi pan proponuje, zapewnia mi uczciwe, spokojne życie, zapewnia mi przyszłość moję... Ale czyż ja zdolną będę do pełnienia podobnego zadania?
— Dlaczego nie?...
— Nie znam wcale zwyczajów świata...
— Nic nie szkodzi.
— Gdyby szło tylko o czuwanie nad pańskiem dobrem, możebym się godnie z tego wywiązała. Ale pan wspomniałeś o obowiązkach spełniania honorów domu, o zajęciu miejsca przy stole. To wymaga przymiotów, których ja nie posiadam wcale... Obawiam się, abym się nie wydała niezgrabną, lub po prostu śmieszną...
— Niezgrabną!.. śmieszną!!.. powtórzył Jakób Lagarde.
— Widocznie pani bardzo źle zna samą siebie. Jak pani może coś podobnego przypuszczać? Przy piękności i gracyi, jakie pani posiada, nawet niezgrabność wydałaby się prześlicznie... Brak pani obycia w świecie, to je w bardzo krótkim czasie zdobędziesz na pewno….. Zresztą ja odpowiadam za wszystko... Uważam nadto za potrzebne objaśnić panią, że zajęcie jej nie będzie bynajmniej bezpłatne... Wynagrodzenie równać się owszem będzie wysokości zajmowanego stanowiska i pozwoli pani zapewnić sobie z czasem — byt najzupełniej niezależny. Chcę abyś pani była szczęśliwą i pragnę wszelkich do tego dołożyć starań... Szczęście to w twoim ręku. — No cóż kochane dziecię, zgadzasz się... czy odmawiasz?...
— Nie wolno mi odmawiać temu, co mi tak wspaniałomyślnie podaje uczciwą rękę... byłoby to dowodem braku serca... Nie chcę i nie umiem być niewdzięczną... Proszę jednak o godzinę czasu do namysłu...
— Czy propozycya moja przestrasza panią w czemkolwiek?...
— O! nie, nie, przeciwnie... Ale...
Marta nie dokończyła.
Jakób mówił dalej.
— Muszę dziś koniecznie odjechać, chcę więc natychmiast wiedzieć czego mi się trzymać należy.
— Proszę pana o godzinę czasu, muszę zapytać o radę...
— Zapytać o radę? — zawołał zdumiony doktor, wiedział bowiem, że Marta nie znała nikogo w Joigny. — Kogóż chcesz pani o to pytać?...
— Matki...
— Masz słuszność moję dziecię — idź pomódl się na tym świętym dla ciebie grobie... niechaj ci matka poświadczy, że pragnę szczęścia... dla ciebie.
I zmieniając nagle przedmiot rozmowy Jakób zapytał:
— Czyś się pani posilała też dzisiaj?...
— Nie... Nic jeszcze dotąd nie jadłam... Teraz wyjdę... ale jak powrócę to zaraz się posilę.
— Czekamy ze śniadaniem i na odpowiedź stanowczą, bo o trzeciej wyjeżdżamy...
Obaj wspólnicy pożegnali Martę i wyszli.
Zręcznie przez Jakóba odegrana komedya, wywarła odpowiednie na umysł Marty wrażenie — na umysł znękany i osłabiony chwilowo strasznym ciosem, jaki dotknął sierotę.
— Gdyby zresztą nawet umysł jej nie był zgnębionym, czyż mogło biedne dziecko wątpić o człowieku, który okazał się tak dla niej wspaniałomyślnym?... Czyż mogła wątpić o ojcu, który odnajdując w niej podobieństwo do ukochanej a utraconej dzieciny, przywiązał się tak odrazu do nieznajomej i poparł ją w najboleśniejszej chwili jej życia?...
Z punktu widzenia Marty, w czynach i słowach amerykańskiego doktora nie było nic takiego, coby wzbudzało podejrzenie.
To też myślała sobie:
— Opatrzność doprawdy zesłała mi tę pomoc nadspodziewanie. Wiem z góry, że mama bardzo będzie zadowolona... Dusza jej powie mi, że to jedyny sposób okazania mojej wdzięczności dobroczyńcy mojemu... powie mi, abym mu ufała we wszystkiem i szczerze jak ojca kochała.
Ubrała się w żałobną suknię i podążyła na cmentarz na świeżo usypaną mogiłę, oznaczoną czarnym krzyżem drewnianym i ozdobioną wieńcem nieśmiertelników.
Uklękła, ukryła w dłoniach twarz zalaną łzami i zaczęła modlić się z całej duszy. Kiedy kończyła już modlitwę, stróż cmentarny zbliżył się do niej i zdejmując z uszanowaniem czapkę rzekł:
— Przepraszam panią... wszak pani jest panna Grand-Champ — nie prawda?
— Tak... odpowiedziała młoda kobieta, patrząc ze zdziwieniem na mówiącego.
— Chodziłem do hotelu „Martin-Pecheur“, aby prosić panią o pofatygowanie się do nadzorcy. — Powiedziano mi tamże, że pani poszła na cmentarz...
— Pan nadzorca życzy sobie mówić ze mną? — zapytała Marta.
— I prosi panią do kancelaryi.
— Zapewne jest jeszcze jaka formalność do spełnienia?
— Nie proszę pani, nie o to chodzi... Wszystkie formalności zostały załatwione. Pan nadzorca chce pani oddać dokument, którego nie można było wczoraj pani doręczyć, a na który potrzebuje pokwitowania...
Marta poprosiła stróża, ażeby ją poprowadził.
— Proszę pani, rzekł nadzorca po przywitaniu, mam pani zwrócić resztę z sumy, jaką wniosła pani za nabyte na własność miejsce pod grób matki, i proszę o podpisanie się w rejestrze.
Twarz sieroty przybrała wyraz ździwienia.
— Z sumy jaką wniosłam... powtórzyła... To chyba omyłka... jakieś nieporozumienie z pewnością...
— Nie pomyłka proszę pani — odrzekł nadzorca — kupno sporządzonem zostało na imię pani, a sumę uiścił jeden z pani przyjacioł, — doktór amerykański Thompson, bawiący chwilowo w Joigny.
Marta ze wzruszenia i bolesnej radości, wybuchnęła głośnym płaczem.
— Rzeczywiście — powiedziała po zapanowaniu nad sobą — doktór Thompson jest moim przyjacielem... Najszlachetniejszy to i najpoczciwszy z ludzi...
— Oto proszę pani reszta, a oto regestr do podpisania...
Marta podpisała się w miejscu wskazanem.
— Czy to już wszystko? — spytała.
— Wszystko proszę pani... Trumna zostanie wyjętą i złożoną w składzie dopóki kamieniarze nie skończą roboty...
Młoda dziewczyna wpadła znowu w zdziwienie.
— Kamieniarze? — powtórzyła.
— Od dzisiaj zabiorą się do roboty. Doktór Thompson dał rysunek pomnika, wydał stosowne rozkazy i nadzór mnie powierzył. Zapewniam panią, że wszystko będzie jak się należy...
— Zawsze ten sam — pomyślała sierota. Co za dusza wzniosła! — Co za delikatność. I nic mi nie powiedział... To jakiś człowiek idealny!...
Marta opuściła kancelaryę. Zdawało się jej, że duch matki pochwalił jej postanowienie.
Powróciła spiesznie do hotelu, a gdy Lureau wprowadził ją do saloniku oddzielnego, zastała w nim oczekujących Jakóba i Pascala.
Podbiegła do Jakóba i chciała paść na kolana.
— Panie! — zawołała głosem wzruszonym, — jakże dobrym, jakże szlachetnym jesteś! Nigdy nie zdołam się panu wywdzięczyć za to coś uczynił dla mojej matki. Nigdy! Nigdy!.. Nigdy nie potrafię ci dowieść mojej wdzięczności!...
— Potrafisz pani zapłacić mi wszystko z lichwą, jeżeli nie pozbawisz mnie najdroższej córki, którą w tobie odnalazłem... odpowiedział doktór — jeżeli przyjmiesz moję propozycyę...
— Przyjmuję ją panie!... przyjmuję z całego serca...
— Jestem zatem wspaniale wynagrodzonym!... A teraz śniadanie i przygotowania do drogi, bo za chwilę wyjedziemy.
Po śniadaniu poszła Marta spakować swoje rzeczy.
Musiała rozstać się z miejscowością w której spoczywały zwłoki matki. O! jakże to boleśnie.
Zabrała się z płaczem do zamykania walizy, w której złożyła także papiery po matce pozostałe.
Pomiędzy temi papierami był portfeil, a w nim kwit na zastaw medalu złotego, oddanego do Mont-de-Piété w Joigny.
Złotnik, wyświadczył mi prawdziwą przysługę poradą, abym medal zastawiła zamiast go sprzedawać — pomyślała Marta. Jak uzbieram trochę pieniędzy — prześlę kwit p. Lureau — i wykupi talizman, co ma mnie zbogacić kiedyś. Mama święcie w to wierzyła!... Jeżeli kiedyś zostanę naprawdę bogatą — to osiedlę się w Joigny i zamieszkam w pobliżu grobu matki, tu chcę żyć i tu umrzeć...
Skończyła przygotowania, zabrała resztkę pieniędzy, jaka jej pozostała, zamknęła kuferek i poszła dać znać, że gotowa.
W godzinę potem, ubrana w grubą żałobę, znalazła się na stacyi kolei w towarzystwie Jakóba i Pascala.
Byli oni obydwa niezwykle rozradowani.
Za chwilę pociąg nadszedł, rozległ się okrzyk:
— Paryż i stacye pośrednie — do wagonów!...
Dwaj mężczyźni i młoda kobieta zajęli miejsce w pustym przedziale klasy pierwszej.
Marta umieściła się w kąciku, mając naprzeciw Jakóba i Pascala.
Biedne dziecko zaledwie łzy wstrzymywało, myśląc ciągle: kiedy też uklęknę znowu na mogile mojej matki?...
Pascal i Jakób odegrali swe role po mistrzowsku.
Pewni obecnie powodzenia, oddawali się marzeniom przyszłych sukcesów, marzeniom, które spodziewali się w jak najkrótszym czasie urzeczywistnić.
Przybywszy do Paryża, nie kazali się zawieść do jednego z tych świetnych hoteli, które się nazywają Grand Hotel, Hotel Continental lub Hotel da Levre, lecz do jednego z tych domów wygodnych i spokojnych, które zamieszkują cudzoziemcy z wyższego towarzystwa, unikający kosmopolitycznej zgrai i hałasów.
Dom ten dobrze utrzymany i dobrą cieszący się opinią, sąsiadował z kościołem świętej Magdaleny i nazwanym był hotelem Parlamentu.
Jakób Lagarde, albo raczej doktór Thompson, najął tu na pierwszem piętrze mieszkanie, składające się z przedpokoju, sali jadalnej, salonu i trzech pokoi sypialnych.
Dla Marty przeznaczony został lokal zupełnie oddzielny, z wielkim gabinetem gotowalnianym i salonem.
— Drogie, kochane dziecię — rzekł do niej Jakób. — Zanim się ostatecznie urządzimy, co zapewne niezadługo nastąpi — zamieszkamy tymczasem tutaj. Króluj tu i rozkazuj jak ci się podoba, cała służba obowiązana gorliwie spełniać twoje rozkazy. — W ciągu kilku pierwszych dni, uprzedzam cię, będziesz osamotnioną, bo i ja i Pascal latać będziemy za interesami. — Każę ci sprowadzić książek, abyś się miała czem rozerwać. — Zresztą, mam tutaj kuzynkę, którą odwiedzę i która zapewne będzie ci chętnie dotrzymywać towarzystwa...
Sierota westchnęła.
— Niech się pan o mnie nie troszczy, ja nigdy się nie nudzę — samotność będzie mi owszem bardzo miłą...
— O! — zawołał żywo Jakób — zabraniam ci stanowczo oddawać się melancholicznym marzeniom o przeszłości, ta przeszłość, to ogromne zmartwienie. Jesteś bladą, policzki masz zapadłe. Niewiele brakuje, abyś się rozchorowała, a ja chcę abyś była zdrową. — Nakazuję ci najzupełniejszy spokój moralny...
Marta uścisnęła rękę doktora i z melancholijnym uśmiechem szepnęła:
— Będę spokojną, przyrzekam.
Jakób kazał podać obiad na górę, poczem poszło każde do swojego pokoju.
Godni wspólnicy, odłożyli zajęcia do jutra.
Pierwszym krokiem Pascala, było złożenie wizyty owej Angeli, o której wspominał, jak o dobrej i wiernej przyjaciołce, jako o tej, która może się bardzo przydać do przeprowadzenia planów zamierzonych.
Wybierali się razem z Jakóbem.
O dziewiątej rano, obaj kończyli toaloty.
Przed wyjściem, Jakób przywołał jednę z pokojówek i kazał jej pójść do Marty, dowiedzieć się jak noc przepędziła, a zarazem powiedzieć, że powróci z sekretarzem o dwunastej na śniadanie.
Przed bramą oczekiwał sprowadzony powóz.
W chwili wsiadania, Jakób zapytał:
— Gdzie się najpierw udamy?...
— Do Angeli — odpowiedział Pascal.
I zawołał na stangreta:
— Ulica Caumartin Nr. 54.
Powóz się potoczył.
Pascal Saunier, na dwa lata przed uwięzieniem, był bardzo zakochany w Angeli Martin i jeżeli stał się fałszerzem, to głównie dla tego tylko, aby mieć możność zadawalniać kaprysy swojej rozrzutnej kochanki.
Angela Martin, uchodząca za bardzo piękną, pomimo, że nie była już ani pierwszej, ani nawet drugiej młodości, dochodziła bowiem lat czterdziestu pięciu, podzielała szczerze uczucie pięknego Pascala, sekretarza wówczas hrabiego Filipa de Thonnerieux.
Uwięzienie ukochanego odczuła tem dotkliwiej, iż pomimo całego swego upadku moralnego, czuła się odpowiedzialną za czyn przez niego popełniony, za puszczenie w obieg i dla niej wekslu sfałszowanego.
Przez czas też dwuletniego pobytu Pascala w Nimes, Angela nie przestawała o nim myśleć, pisywała do niego i nadsyłała mu pieniądze.
Będąc pewną, że uwięziony kocha ją ciągle jeszcze, wytworzyła sobie z tej miłości na starość pewien rodzaj romansu pensyonarskiego i czekała na powrót amanta do Paryża z gorączkową niecierpliwością.
Rzadko się zdarza, aby córy Ewy tej co Angela kategoryi, potrafiły przywiązać się do kogoś aż do abnegacyi najzupełniejszej, aż do wszelakiej ofiary i aby ta abnegacya i ta ofiarność pochodziły z pobudek szlachetniejszych, ze wznioślejszych uczuć.
Angela Martin, była właścicielką magazynu i część zysków otrzymywanych z zakładu przesyłała Pascalowi do Nimes, ażeby mu zamknięcie mniej ciężkiem uczynić.
Sekretarz hrabiego de Thonnerieux, był nędznikiem bez czci i wiary, ale najostatniejszy wyrzutek ma zwykle jakąś mniej opancerzoną w sercu komórkę...
Pascal czuł prawdziwą wdzięczność dla Angeli i chciał jej dać tego dowód, chciał ją przypuścić do udziału w przyszłej fortunie swojej, ale jednocześnie gotów był pozbyć się jej w każdej chwili, w której stanęłaby mu na zawadzie. Że jednak przypuszczał że owszem, może być mu użyteczną, chciał utrzymać z nią stosunki jaknajlepsze.
Angela była bardzo inteligentną i miała duże powodzenie, ale miała ten fatalny zwyczaj, że nic nigdy nie odkładała na czarną godzinę.
Bardzo rzetelna jako kupcowa, prowadziła książki swoje z nadzwyczajną dokładnością, ale stawała się szczytem rozrzutności, gdy nie chodziło o kupno lub sprzedaż.
Nadzwyczajna elegantka i lubiąca się bawić, całe swoje zyski wydawała na loże do teatru, na powozy, i wesołe obiadki w restauracyach bulwarowych.
W miarę jak się zbliżał czas powrotu Pascala, zmieniła zupełnie tryb życia.
Nie wydawała obiadów, nie jeździła powozami, nie bywała w teatrach.
Pozaprowadzała wszystkie możliwie największe oszczędności, stała się nawet skąpą.
Chciała godnie przyjąć przyjaciela, poprzysiądz, że przez cały czas jego nieobecności, była wzorem wierności i cnoty i pokazać napełniony woreczek, nie ukrywając wcale przed sobą, że to będzie dla niego niespodzianką najprzyjemniejszą.
Od chwili gdy Pascal dał jej wiadomość, iż nazajutrz opuszcza Nimes, Angela Martin, straciła zupełnie głowę.
List otrzymany z Joigny zaniepokoił ją straszliwie.
Co znaczyło to opóźnienie, z którego Pascal nie tłómaczył się wcale, a które zdawało się bardzo podejrzanem?
Przypuszczała, że jest oszukiwaną.
Mówiła sobie, że ex-więzień może się obejść bez niej i nic sobie z niej nie robi...
Może ma nawet zamiar nie pokazać się jej wcale.
Złość i żal nastąpiły po wielkiej radości.
Nie spała i nie jadła — zapomniała nawet o wyrwaniu kilku srebrnych niteczek, które coraz częściej zaczynały się ukazywać w jej gęstych płowych włosach.
Można też wyobrazić sobie jej uciechę, gdy naraz około dziesiątej rano, odezwał się dzwonek u drzwi jej mieszkania w antresoli.
Ubrana w kaszmirowy szlafrok i pantofelki, poszła sama drzwi otworzyć.
Zobaczywszy Pascala krzyknęła i zbladła. Płacząc, pociągnęła go do przedpokoju, i nie mówiąc ani słowa, rzuciła mu się na szyję.
— A tom ja dopiero głupia! — zawołała nareszcie, wielka radość zmieniła mnie w fontannę. — Będziesz się ze mnie wyśmiewał dzieciaku?...
Pascal nie myślał wcale się wyśmiewać, bo sam miał także łzy w oczach.
Po pierwszym wylaniu uczuć, kochankowie przeszli do salonu, służącego zarazem za magazyn, skoro różne ubiory damskie leżały porozkładane po kanapach i krzesłach. — Ex-sekretarz hrabiego de Thonnerieux, przedstawił doktora Thompsona i dodał:
— Nie przyszedłem do ciebie sam, dla tego tylko, że potrzebujemy razem porozmawiać o interesach...
— Ho!... ho!...
— O bardzo ważnych interesach...
Angela śmiać się zaczęła.
— Nie powinno to cię dziwić — że mnie to bawi trochę!... no ale dobrze!...siadajmy i rozmawiajmy...
I wierna przyjaciołka Pascala rzuciła się na małą kanapkę, pozbierawszy z niej wprzódy jakieś aksamitne okrycia i dwie czy trzy spódnice jedwabne.
Rola Angeli w naszem opowiadaniu, będzie dosyć ważną, musimy więc nieco bliżej z nią się zapoznać.
Niezwykle piękna i bardzo modna przy końcu cesarstwa, była dotąd jeszcze piękną, lubo zmieniły się naturalnie nieco posągowe jej kształty. Przytyła trochę, ale że była wysoką, tusza dodawała jej pewnej majestatyczności.
Czerwono-złocisty kolor jej włosów, czynił ją bardzo podobną do bogiń sławnego mistrza flamandzkiego Rubensa. Włosy te przy nadzwyczajnie białej cerze lekko zaróżowionej i oczach podobnych do oczu księżnej de Nivers... wydawały się wspaniale.
Wyraz twarzy bardzo przyjemny, ręce białe i delikatne, a nóżki bardzo zgrabne... sprawiały, iż Angela mogła stać się jeszcze przedmiotem, nie powiemy głębokiego uczucia, ale żywego kaprysu.
Skoro dodamy, że umiała się ubierać i przybierać pozór kobiety uczciwej, czytelnicy nasi poznają ją tak dobrze, jak my ją znamy.
Pascal rozpoczął rozmowę od pytania:
— Przedewszystkiem, powiedzno nam jak idą twoje interesa?...
Angela skrzywiła się znacząco.
— Wiesz przecie — odpowiedziała, że interesa wogóle dziś nie tęgo idą! Wszyscy kupcy dziś narzekają, a ja wcale nie stanowię wyjątku...
— Więc dochody?...
— Bardzo niewielkie...
— Jakiż masz dochód miesięczny w przybliżeniu?
— Pięćset do sześciuset franków.
— Przy takiej pracy to wcale nie wiele...
— Zaledwie, że jest żyć za co... Muszę wszystko kupować za gotowe pieniądze, a prawie wszystko oddawać na kredyt. Rezyko to wielkie, bo klijentka dziś bogata jutro może się stać niewypłacalną. Tego niepodobna nigdy przewidzieć, a naraża to na grube straty!...
— Nie ma zatem żadnej nadziei, abyś mogła uzbierać trochę pieniędzy w krótkim przeciągu czasu?
— Ani w krótkim, ani w długim... mój kochany...
— A więc w takim razie chętniebyś zapewne zamieniła swój handel na pozycyę pewną, która bez kłopotów, pozwoliłaby ci żyć przyzwoicie i zapewnić sobie na stare lata dostatek?...
— Ba!... Ale któż mi ofiaruje podobną pozycję.
— Przyjaciel mój doktór Thompson, którego ci przedstawiłem — i ja.
— Jeżeli i ty do tego należysz to zgadzam się na wszystko! Wiesz przecie dobrze, że gdybyś chciał to rzuciłabym się w ogień i w wodę!... Jesteś chyba tego pewnym, nie prawda?...
— O! tak! tak... znam cię dobrze i wiem, żeś jest dobrą przywiązaną dziewczyną... No, więc już ułożyliśmy się ze sobą będziesz nam pomagać we wszystkich naszych przedsięwzięciach?
— Uważam układ ustny za taki dobry, jakby za zawarty przed rejentem! Liczcie na mnie jakby na siebie samych!...
Po chwili milczenia, Angela się odezwała:
— A teraz kiedyśmy się porozumieli, radabym się dowiedzieć, w czem mogę wam być pomocną.
— Dowiesz się w swoim czasie — odrzekł Pascal. Później ci opowiemy. — Na teraz niech ci wystarczy ta pewność, że idąc z nami, dążysz do majątku!...
— Wszędzie za wami pójdę i obyśmy jak najprędzej doszli do celu...
— Masz z pewnością rozległe stosunki w półświatku? — zapytał ex-sekretarz hrabiego Thonnerieux.
— Przeciwnie... posiadam tych stosunków bardzo mało — od czasu, gdy się zakochałam w tobie, zerwałam zupełnie z temi damami...
— A zkądże rekrutujesz całę swoję klijentelę.
— Z prawdziwego świata...
— Z prawdziwego świata? — powtórzył Jakób Lagarde z niedowierzaniem. Cóż znowu!
— Ależ tak jest — odrzekła Angela, czy to pana zadziwia doktorze?...
— Przyznaję, że nawet bardzo.
— Nie ma w tem nic jednakże dziwnego. Udaję się do panien służących, a przez nie do ich pań się dostaje... Gdybyś pan znał, tak jak ja małe tajemnice Paryża, dowiedziałbyś się, że jest dość prawdziwych hrabin, vice-hrabin, margrabin i baronowych, których majątek jest tylko pozornym, to jest takich, które nie mają pieniędzy na podtrzymanie tytułu, albo raczej które chcą śpiewać za wysoko!... Potrzeba im przepychu i wykwintnych toalet ― a że nie mogą posiadać tego wszystkiego z ręki pierwszej, kontentują się gdy dostają drugiej. Modniarka odgrywa w tem wszystkiem najgłówniejszą zawszę rolę... Zrozumiał minie pan doktór teraz?...
— Zaczynam przynajmniej pojmować — odrzekł Jakób z uśmiechem.
— A co do mężczyzn? — zapytał Pascal.
— Z mężczyzn nie znam nikogo! Zerwałam po twoim odjeździe wszelkie stosunki z nimi... zupełnie...
— Szkoda!
— Ale — podchwyciła Angela — nic łatwiejszego jak je zawiązać na nowo... Na to potrzeba tylko przez kilka dni z rzędu pokazywać się en galle w lasku, w teatrze, na wyścigach, nakoniec wszędzie, gdzie się zgromadza elegancki świat Paryża!...
— To dobrze... Damy ci pewne instrukcye w tym względzie... Rola twoja będzie bardzo prostą...
— Bardzom ją ciekawa poznać...
— Jesteś daleką kuzynką doktora Thompsona, którego tu widzisz... Otóż doktór otacza szczególniejszą opieką młodą dziewczynę, której zostaniesz przedstawioną. Będziesz pełnić przy niej obowiązki przyjaciółki i damy do towarzystwa.
Angela zmarszczyła brwi.
— Młoda dziewczyna? — powtórzyła.
Gra jej fizyognomii nie uszła baczności Pascala.
— Tylko żadnych głupstw moja kochana! żadnych podejrzeń, — żadnych śmiesznych zazdrości!... Młoda dziewczyna o której mowa, ma być narzędziem do zrobienia przez nas majątku i bardzo nam naturalnie o nię chodzi!... A oto historya tego dziecka, historya którą powinnaś poznać, zanim cię jej przedstawię. Uchroni cię to od nieporozumień..
Pascal opowiedział o Marcie, to co wiedzą już nasi czytelnicy, niewspominając rzecz prosta o medalu, bo sam o nim nie wiedział nic.
Angela posiadała w najwyższym stopniu ową tkliwość nerwową, która tyle chustek od nosa moczy łzami w czasie przedstawień teatralnych.
— Biedna panienka, szeptała z płaczem — taka młoda, taka piękna, a taka nieszczęśliwa! — Prawdziwa bohaterka z romansu!... kocham ją już z całego serca!...
I wpatrując się w Pascala i Jakóba, dodała:
— Chcecie zapewne w świat ją wprowadzić, chcecie jej dać sposobność zarzucenia wędki na jakiego milionowego fircyka, chcecie ją wydać za mąż i zastrzedz sobie przyzwoity procencik z posagu... Nie byłoby to takie głupie!...
Obaj kamraci uśmiechnęli się, a Pascal odpowiedział:
— Kiedy przyjdzie czas na to, wytłómaczymy ci wszystko, ale to jeszcze nie teraz. Porozumiejmy się. Jesteś kuzynką doktora Thompsona i masz się stać najlepszą a jedyną przyjaciółką Marty Grand-Champ. Obowiązkiem twoim czuwać nad dziewczątkiem, rozrywać je, nie utracić Boże broń jej serca.
— Znajdą się z pewnością tacy, co prawić jej będą komplementa i gwałtownie nadskakiwać... Potrzeba więc, aby dzięki tobie, uszy jej pozostały głuchemi na to wszystko! Marta w kimkolwiek zakochana, to nasza ruina. Pamiętaj o tem dobrze!...
— Jednem słowem — zawołała Angela śmiejąc się — przeznaczacie mnie na kirasyera strzegącego złotych jabłek z hesperyjskiego ogrodu.
— Doskonale, z tą jedynie poprawką, że historya nie o kirasyerze ale o smoku wspomina.
— Ba! smok a kirasyer to zupełnie wszystko jedno!
— Podoba mi się rola, a więc przyjmuję ją... Kiedy mnie przedstawicie pannie Grand-Champ?...
— Choćby zaraz, jedź z nami na śniadanie. Nie zapominaj, że mnie wcale nie znasz — zauważył Pascal. — Znasz tylko kuzyna swojego doktora Thompsona.
— Dobrze kochany kuzynie... będę się zachowywała względem ciebie z tą delikatną poufałością, jaka pomiędzy kuzynami uchodzi.
— Pamiętaj przede wszystkiem — wtrącił z kolei Jakób — że Marta jest żywym, portretem córki, którą utraciłem. To jej podobieństwo jest powodem mojego nagłego przywiązania się do sieroty.
— A czy to prawda, czy bajka? — zapytała śmiejąc się znowu Angela.
— Tak ma być — odrzekł sekretarz hrabiego de Thonnerieux.
— A więc bądźcie spokojni, zastosuję się do tego... Gdy chodzi o zdobycie wielkiej wygranej na tej loteryi przyszłości, gdy chodzi o przysłużenie się memu pięknemu Pascalowi, zmieniam się w istotę bierną, bezwzględnie posłuszną, zmieniam się w instrument działający bezwiednie, staję się machiną...
— Tak właśnie potrzeba — rzekł Jakób Lagarde. — Teraz przedstawiam wam myśl, jaka mi się nasunęła. — Sądzę oto, że obecnie, byłoby rzeczą najwłaściwszą usunąć Martę z Paryża...
— Usunąć Martę z Paryża! — wrzasnął ździwiony Pascal. — A to dla czego?
— Ażeby uniknąć przedwczesnego zwrócenia na nią uwagi... — Jej uderzająca piękność, to najgłówniejszy atut w naszem ręku... Otóż, ażeby ten atut zużytkować odpowiednio, potrzeba, aby go nikt nie zobaczył gdzie indziej, jak tylko u doktora Thompsona. Ponieważ zaś nie możemy zamknąć Marty, ponieważ nie możemy nie pozwalać jej wychodzić, bo z jednej strony byłoby to za okrutnem, a z drugiej mogłoby bardzo źle wpłynąć na jej zdrowie, a więc i na urodę, jestem zdania, że należałoby umieścić panienkę gdzie w małym jakim domku wiejskim w okolicach Paryża... — Tam będzie mogła oddychać swobodnie świeżem powietrzem... tam jej nikt niepotrzebny widzieć nie będzie, tam bardzo prędko przyjdzie do siebie po przebytych zmartwieniach i niedostatku. Dodam jeszcze, że obecność jej w Paryżu, zawadzałaby nam bardzo w czasie przygotowywania się do odpowiedniej instalacyi. — Czy mam racye?
— Z pewnością... odezwała się Angela — podzielam ten pogląd w zupełności, pomimo, że nie wiem o co właściwie wam idzie.
— I ja również się zgadzam... — rzekł z naciskiem pewnym Pascal. — Jutro zaraz zajmę się wyszukaniem jakiego schronienia odosobnionego, jakiego domku ukrytego w pośród drzew, w którym osadzimy Martę, dodawszy jej Angelę za towarzyszkę.
— Brawo! — wykrzyknęła modniarka, bardzo mi się ta villegiatura podoba! Bo ani wyobrażacie sobie, jak ja lubię sielankowość! Przypatrywać się wschodowi słońca, to doprawdy marzenie moje! — Pijąc świeże mleko i zajadając chleb razowy, zapomina się choć na krótko o obrzydłych obiadach restauracyjnych, a słuchając śpiewu słowika, nie draźni się uszu beczeniem Paulasa lub pani Fauvel. Daję wam słowo honoru, że ja stworzona zostałam na wieśniaczkę! Rozminęłam się z powołaniem!
— Bardzo się więc dobrze składa, powiedział Pascal — ale jest jeszcze rzecz jedna i to bardzo ważna... Odstąpiłaś zapewne ów mały pokoik, któryś dla mnie wynajęła w Montmatre na ulicy Meines, i zabrałaś zapewne z tamtąd wszystkie rzeczy?...
— Nie obawiaj się wcale a wcale. Powiedziałeś mi, że w tym pokoju peł‐ no jest kompromitujących cię papierów i że przepadłbyś bez ratunku, gdyby tam policya swój nos wtrąciła... Czy ja bym potrafiła cię narazić?...
— Wiem, że mogłem liczyć na ciebie! Gdzież więc złożyłaś to co było w tym pokoju?
— W innym lokalu, który wynajęłam po twoim wyjeździe i który opłacam punktualnie... Od czasu do czasu chodziłam go przewietrzać trochę. Mieszkanie wynajęte na moje imię, dla mojego niby kuzyna, który wyjechał do Ameryki...
— Pysznie pomyślane!...
— Ten co naprawdę kocha, ma zawsze dobre pomysły...
— Gdzież się znajduje ten pokój?
— W oddalonej dzielnicy miasta. Ulica Puebla Nr. 69.
— A jak się mniemany twój kuzynek nazywa?
— Juliusz Martin...
— No — więc ja będę tym panem Juliuszem Martin….. Zaprowadzisz mnie na ulicę Puebla...
— Kiedy?
— Dziś wieczór... Potrzebuję odszukać różne rzeczy... A teraz pospiesz się z ubieraniem... Zawieziemy cię na obiad do hotelu Parlamentu, gdzieśmy stanęli i przedstawimy cię Marcie Grand-Champ.
— Za dziesięć minut będę gotową; toaleta powinna być skromna — nieprawda?
— Bardzo skromna, a nawet trochę poważna.
— Rozumiem...
Angela wyszła i w niecałe dziesięć minut powróciła cała czarno ubrana.
Wszyscy troje wsiedli do powozu, czekającego przed bramą i pojechali do hotelu Parlamentu.
Marta pogrążona w swoich myślach, ani nawet zauważyła, jak długo trwała nieobecność opiekunów.
Jakób zaprezentował jej Angelę jako kuzynkę swoję.
Angela okazała się tak uprzejmą, tak dobrą, że od razu ujęła sobie Martę.
Przy śniadaniu doktór wspomniał o projekcie wysłania panny Grand-Champ na wieś, do czasu dopóki zupełnie się nie urządzi, wspomniał, że towarzyszyć jej będzie Angela.
Projekt ten podobał się nad wyraz sierocie. Będzie mogła pierwsze dni żałoby przepędzić z daleka od ludzi, w zupełnem osamotnieniu, a o to chodziło jej bardzo.
Ułożono zaraz wszystko, postanowiono że Pascal zajmie się jutro wyszukaniem stosownego pomieszczenia nad brzegiem Sekwany lub Marny.
Marta opuściła Paryż dzieckiem, nie przypominała go sobie wcale — i gdyby nie głęboka jaka ją przejmowała boleść, rada byłaby zobaczyć miasto, w którem się urodziła.
Wiemy, że naszym wspólnikom bardzo szło o to, aby jej światu nie pokazywać.
Po śniadaniu, Marta powróciła do swojego pokoju z Angelą, która chciała uwieńczyć dzieło i podbić zupełnie dziewczynę.
Pascal i Jakób wyszli za sprawunkami.
Jakób powrócił pierwszy.
Towarzysz jego, mając interes w oddalonej części miasta, potrzebował się z nim rozłączyć.
— Gdzie idziesz? — zapytał doktor.
Gdzie ja idę? — powtórzył śmiejąc się Pascal. — Idę rozpoznać położenie złotej miny, która ma nam dostarczyć środków do dostania się na możliwie najwyższe stopnie drabiny społecznej.
Rozłączywszy się z Jakóbem na bulwarze, Pascal wziął fiakra i polecił stangretowi zawieźć się na plac Świętego Sulpicyusza.
Na placu wysiadł z powozu i udał się pieszo na ulicę Bonapartego, w to miejsce gdzie stoją jedynie wysokie mury, z po za których wyglądają wierzchołki drzew starych.
Mury te, z lewej strony okalały ogrody seminaryum św. Sulpicyusza, z prawej — ogród pałacu hrabiego Filipa de Thonnerieux.
Pascal Saunier szedł trotuarem z lewej strony, przypatrując się stronie prawej.
Przystanął na prost małej furtki w murze ogrodu pałacowego, na zielono pomalowanej.
— Wszystko tak jak było mruknął, a że klucz mam, trzeba więc dowiedzieć się tylko czy hrabia żyje jeszcze...
Pociągnął dalej w stronę Luksemburga, minął ulicę Vaugirard, przeszedł trotuarem, na prost pałacu Thonnerieux, jeszcze z pięćdziesiąt kroków i zawrócił.
Kiedy dochodził do biura omnibusów na rogu ulicy Vaugirard i Bonapartego, zauważył, że otworzono jedną połowę bramy pałacowej.
Ukazał się znany nam stary kamerdyner w towarzystwie jakiegoś jegomości
z którym rozmawiał przystanąwszy w bramie.
Przez tęż uchyloną bramę, można było zobaczyć stangreta myjącego powóz w głębi podwórza.
— Po staremu — mruknął znowu Pascal, powóz będzie potrzebnym rano, albo wieczorem. Dowodzi to, że hrabia żyje. To wszystko co wiedzieć chciałem...
Dowiedziawszy się tego, o co mu tak bardzo chodziło, powrócił Pascal na plac św. Sulpicyusza, wziął powóz i kazał się zawieźć do hotelu Parlamentu, gdzie go Jakób przywitał zapytaniem:
— A cóż! twoja złota mina?
— Będzie napewno obfita, a sposoby eksploatacyi nie zdają mi się nazbyt trudnemi.
Nadeszła godzina obiadowa.
Przywołano Angelę i Martę i zebrano się w tym samym saloniku, w którym było śniadanie.
Marta po obiedzie odeszła znowu do swojego pokoju, wymógłszy na Angeli przyrzeczenie, iż ją przyjdzie odwiedzić nazajutrz.
Dwaj spólnicy z przyjemnością zauważyli, że panna Grand-Champ polubiła od razu Angelę.
To dobry znak, Angela potrafi owładnąć zupełnie sierotą.
Uderzyła godzina dziewiąta wieczór.
— No, chodź, pójdziemy na ulicę Puebla — odezwał się Pascal do swojej wiernej przyjaciółki — muszę przejrzeć złożone tam szpargały.
— Czy mogę wam towarzyszyć? — zapytał Jakób.
— Dla czegóżby nie?...
— Ruszamy zatem...
Ulica Puebla, skręcająca przy Battes-Chaumont w stronę Belleville, a ciągnąca się pod samo Vincennes, zmienioną została na aleę Pyreneés.
Jest ona mało zamieszkałą, ale domy ma bardzo ładne i takie które śmiało stać by mogły w mniej samotnej stronie miasta.
Dom, w którym Angela wynajęła pokój dla kuzyna, znajdował się wprost parku des Buttes.
Była co najmniej dziesiąta, gdy powóz zatrzymał się przed tym domem.
Angela zadzwoniła.
Furtka zaraz się otworzyła, a za nią ukazała się brama i schody gazem oświetlone.
Odźwierna w swojej izbie zajęta była szyciem.
Podniosła głowę i zawołała:
— A! to pani Martin!... cóż panią sprowadza do nas o tak późnej godzinie?
— Nie przypadek żaden — odrzekła Angela. — Przychodzę pokazać pokój kasynowi, który właśnie przyjechał dziś wieczór do Paryża...
— Ho! ho! — odpowiedziała odźwierna, przypatrując się Pascalowi — to ten pan z Ameryki przybywa?
— Tak jest kochana pani — odrzekł młody człowiek z uśmiechem — ale przyznam się otwarcie, iż wcale nie mam ochoty powracać...
— Muszę pani pożyczyć świecy, czy nie prawda pani Martin?... spytała odźwierna.
— Dziękuję za dobro chęci, ale mam ich całą paczkę. — Mam wszystko co mi potrzeba.
— Czy kuzyn pani będzie tu dziś nocował?
— Nie... nie... przyszedłem tylko zabrać niektóre potrzebne mi papiery w tym lokalu będę stawał tylko w razie przyjazdu do Paryża, bo stale mieszkać będę na wsi...
— No chodźmy — powiedziała Angela do Pascala, a zwróciwszy się zaraz do odźwiernej dodała: — niech pani będzie tak dobrą i nie gasi światła dopóki nie zejdziem — -krótko zabawimy na górze.
— Dobrze.
Angela weszła na schody, Pascal i Jakób poszli za nią.
Pokój, do którego podążali, znajdował się na piątem piętrze.
Skoro doń weszli i zapalili świece, ex-sekretarz obejrzał się do okoła.
Gruba warstwa kurzu pokrywała sprzęty; ale zresztą wszystko znajdowało się w porządku.
Skromne bardzo umeblowanie składało się z łóżka, szafy, stolika, toalety, biurka i czterech krzesełek.
Nadto nad kominkiem stał nieduży zegar i obok dwa świeczniki, a w kącie walizy i paki starannie pozamykane.
Pascal zdawał się bardzo zadowolony i dziękował uszczęśliwionej Angeli, że się zajmowała jego przeprowadzką.
— Czy zabierzesz to po coś przyszedł? zapytał Jakób Pascala.
— Nie odrzekł zapytany — jest to w jednej z tych waliz, nie jestem pewny w której, więc musiałbym szukać za długo.
— Nie ruszono nic a nic od chwili twojego wyjazdu — odezwała się Angela.
— Gdzie klucze?
— W szufladzie.
Pascal otworzył szufladkę i wyjął pęczek kluczyków.
— Czy walizy są zapełnione? — spytał Jakób.
— Najzupełniej doktorze...
— Czem?
— Najrozmaitszemi rzeczami, przedmiotami różnego rodzaju. Jedna zawiera cały przyrząd grawerski, kamienie litograficzne, kamienie do rysunków, deseczki, różne płyny chemiczne i t. p.
— Rozumiem — odrzekł z uśmiechem Jakób — to w jednej z tych waliz znajdować się też musi także dyplom amerykańskiego doktora?
— Właśnie.
— A narzędzia potrzebne do eksploatacyi złotej miny?
— Również się to znajdują. — Jutro, albo pojutrze, skoro wynajdę tylko jaką przyjemną rezydencyę wiejską dla Marty i Angeli, zajmę się tem czem potrzeba.
Angela pobladła.
— Bądź ostrożnym — wtrąciła żywo. Wiesz, co cię kosztowało parę nieszczęśliwych podpisów... — Jeżeli by cię znowu co spotkało, pamiętaj, że ja bym to życiem mojem przypłaciła.
— Uspokój się kochana przyjaciołko — nie należę wcale do tych, którzy nie korzystają z doświadczenia. Szukać majątku w podrabianiu fałszywych biletów bankowych, to dzieciństwo! Ja się z pewnością na to nie puszczę. Mamy w głowie projekta daleko poważniejsze. Wierz mi, że pewniejsze... Nie użyję odtąd pióra i rylca, chyba do prac, które mnie nie narażą, a przyniosą, świetne zyski. Możesz zasypiać spokojnie. Twojemu przyjacielowi nie stanie się nic złego.
— A to dzięki Bogu! — rzekła Angela odetchnąwszy swobodnie.
— Teraz pozwólcie mi obejrzeć tem pokój... — Czy drzwi dobrze zamknięte?...
— Kazałam przybić zamek bezpieczeństwa.
— Doskonaleś zrobiła, przedpokoik poprzedzający pokój przeszkodzi najciekawszemu uchu podsłuchującemu podedrzwiami, pochwycić cokolwiek. Zajmijmy się teraz sąsiedztwem... — Czy to ściana, czy tylko przepierzenie?...
— To ściana i dosyć nawet gruba, rzekła Angela — to na prawo przepierzenie. Oddziela ono nasze mieszkanko od mieszkania właściciela domu, który jednak bywa tu zaledwie kilka razy do roku, gdy przyjedzie do Paryża...
— Wszystko zatem jak najlepiej — a okno?...
— Wychodzi na park Buttes-Chaumont i zaopatrzone jest w żaluzye...
— Prześwietnie! Będę mógł zatem najspokojniej tu pracować. Nie będziemy moje dzieci, marnować gazu właścicielowi. Niech żyją właściciele. Niezadługo sami też nimi będziemy. Chodźmy!...
Wyszli wszyscy z pokoju, Pascal zamknął go, wziął klucz do kieszeni i wsiedli do czekającego powozu.
Nie udamy się za nimi.
∗
∗ ∗ |
Dwa dni upłynęło od czasu, gdy widzieliśmy hrabiego de Thonnerieux piszącego testament.
Starzec był jednakowo smutnym.
Rany jego serca zanadto były głębokie, ażeby się mogły zagoić kiedykolwiek.
Jeżeli czasami lekki uśmiech zabłąkał mu się na usta, to dla tego jedynie, aby ukryć przed ludźmi to, co wrzało w głębi duszy.
Od czasu wizyty złożonej hrabinie Chatelux, stary hrabia prawie że nie opuszczał swojego pałacu.
Fabian de Chatelux i Paweł Fromental odwiedzali go parę razy, ale niestety, obecność tych dzieci zamiast go uspokoić, powiększała owszem boleść jego.
Ci młodzi ludzie, mieli ten sam wiek, który miałaby obecnie jego córka.
Patrząc na nich, przypominał to sobie nieustannie.
I myślał sobie, że gdyby Pan Bóg pozwolił był żyć jego ukochanemu dziecku, byłaby już silną i dzielną kobietą w tej chwili.
I starzec nie mógł się od łez powstrzymać.
Przed tem sypiał jeszcze w nocy przynajmniej po parę godzin, teraz stracił sen zupełnie.
Rujnowało to do reszty wątłe jego zdrowie.
Stracił przytem apetyt i jadał tylko, aby podtrzymać siły.
Policzki zapadały mu coraz bardziej, oczy stawały się coraz więcej błędne, a przytem tracił pamięć.
Czasami tak się zapominał, że stary Jerome obawiał się o jego rozum, obawiał się, ażeby jego pan nie doszedł do zupełnego rozstroju.
Doktór — przyjaciel domu — podtrzymywał wszelkiemi siłami gasnące życie, ale zbliżała się chwila, w której wszelkie środki musiały okazać się bezskutecznomi.
Tego dnia rano, kiedyśmy za Pascalem Saunier i Jakóbem Lagarde udali się do Angeli Martin, hrabia de Thonnerieux, zadzwoniwszy jak zwykle na swojego kamerdynera, kazał się ubrać i przeprowadzić do gabinetu.
Hrabia odpieczętował i przeczytał kilka listów, od osób proszących o wsparcia, albo od towarzystw, których członkiem pozostawał.
O godzinie przeznaczonej na śniadanie, Jerome przyszedł do pana, aby go poprowadzić do sali jadalnej.
Pan de Thonnerieux wypił filiżankę bulionu, zjadł kawałek kurczęcia i wypił pół szklaneczki wina.
— Mam zamiar wyjść dzisiaj — odezwał się skończywszy śniadanie.
Kamerdyner zdawał się być bardzo ździwionym.
— Wyjść dzisiaj? — powtórzył. — Czyż to nie będzie zanadto męczącem dla pana hrabiego?...
— Wcale nie... — Czuję się dzisiaj mniej osłabionym niż zwykle i myślę nawet, że zaczerpnięcie świeżego powietrza, zrobi mi bardzo dobrze. Zresztą muszę wyjść. Czy zapomniałeś, że to dzisiaj, bolesna i święta rocznica śmierci pani de Thonnerieux?...
— O! nie, nie zapomniałem o tem, odparł wzruszonym głosem stary sługa. Byłem już raniutko na cmentarzu, na grobie ukochanej pani...
Hrabia podał rękę staremu i uścisnął jak przyjaciela.
— Nie wątpiłem, ani o twojej pamięci, ani o twojem sercu — ale to samo i ja zrobię. To mój obowiązek, to moje pocieszenie.
Słowa te wymówione były tonem tak stanowczym, iż nie można się im było sprzeciwiać.
To też stary sługa skłonił się tylko.
— Każesz zaprządz na godzinę drugą — powiedział pan de Thonnerieux i pojedziesz zemną.
Rozkazy zostały wydane i o oznaczonej godzinie, hrabia w towarzystwie kamerdynera, wyjeżdzał w pobożną pielgrzymkę na cmentarz Montparnasse.
Tam w grobie rodzinnym spoczywała Zuzanna de Rouvray Thonnerieux i córka jej Marya.
Pomnik postawiony przy jednej z głównych alej, odznaczał się swoim stylem.
Na ścianach z polerowanego granitu, wznosiła się kopuła, zakończona krzyżem żelaznym.
Po bokach pomnika stały trzy z białego marmuru statuy.
Przedstawiały one trzy cnoty teologiczne: Wiarę, Nadzieję i Miłość.
Na czwartym rogu umieszczony był anioł oswobodziciel, wskazujący ręką w niebo, jako miejsce do którego podążyły wyzwolone z więzów ciała dusze.
Drzwi brązowe zamykały grobowiec.
W wewnątrz był niewielki ołtarz, na którym stał srebrny krucyfiks Zbawiciela i świeczniki srebrne.
Cztery klęczniki ustawione naprzeciw ołtarza, ginęły prawie pod stosami girland i kwiatów.
W głębi na czarnej marmurowej tablicy, wypisane były złotemi literami nazwiska umarłych.
Starzec wysiadłszy z powozu, szedł wolno podtrzymywany przez Jeroma i nie bez trudności doszedł do monumentu, na którym pod hrabiowską koroną położony był napis:
Jerome otworzył drzwi brązowe i usunął się, aby przepuścić pana.
Wchodząc do tego przybytku śmierci, Filip z wielkiego wzruszenia upadł na kolana nie na klęcznik, ale po prosta na kamienie.
Za nim ukląkł stary sługa z twarzą łzami zalaną.
Pan de Thonerieux, miał oczy zupełnie suche — zabrakło mu już łez zupełnie.
Modlił się gorąco.
Piersi jego wznosiły się od łkań co chwila.
Klęczał długo z głową kornie schyloną.
Powoli, gwałtowne poruszenie piersi uspokoiło się — nieruchomość hrabiego przeraziła Jeroma.
— Panie hrabio — zawołał wystraszony, pochylając się nad panem.
Filip de Thonnerieux podniósł głowę i domyślając się myśli służącego, szepnął:
— Nie.. nie... kochany Jerome, jeszcze nie koniec, chociaż już się zbliża... — Już tu nie przyjdę żywy... — Przyniosą mnie tu już w trumnie... połączę się z temi, których opłakuję... — Rozłączenie było długie.. bardzo długie. Teraz już się zobaczymy... Chwała Bogu!...
— Panie mój, te myśli cię zabijają.
— Tem lepiej.
— Pomyśl pan o mnie, ja pana tak kocham, a pan mnie tak martwi ciężko. Chodźmy panie hrabio... Chodźmy, wracajmy co prędzej.
Powiedziawszy to, stary sługa wyprowadził pana z cmentarza, nie znalazłszy tym razem żadnego z jego strony oporu.
Po powrocie do pałacu przy ulicy Vaugirard, hrabia zamknął się w pokoju zmarłych, który już znamy i wpatrzony w portrety ukochanych, pogrążył się znowu w zadumę.
Stary kamerdyner, wyciągnął go znowu z tego pokoju.
Nadeszła godzina obiadowa.
Hrabia Filip osłabł nadzwyczajnie.
Moźnaby powiedzieć, że pielgrzymka na cmentarz Montparnasse, wyczerpała resztkę jego życia.
— Jerome — rzekł do służącego, czuję się bardzo słabym mój przyjaciela...
— Tego się właśnie obawiałem! — mruknął służący. — Trzeba się posilić koniecznie panu hrabiemu.
— Nie potrzebuję posiłku, lecz spoczynku. Nie będę nic jadł dziś wieczór...
— A to także! To właśnie byłoby najgorsze. Musi pan hrabia zjeść cokolwiek, chociażby jajko... musi się napić trochę wina. To konieczne...
— Niepodobna mój przyjacielu...
— Dla czego?...
— Nie przeszłoby mi nic przez gardło... — Potrzebuję snu tylko... zamiast do stołu, pójdę do łóżka... Gdybym musiał postać, albo posiedzieć jeszcze trochę, czuję żebym zemdlał...
— To niech przynajmniej pan hrabia weźmie lekarstwo?...
— Dobrze.
Głos Filipa Thonnerioux stał się głuchy, urywany — febryczne dreszcze wstrząsały całem ciałem.
Głowę miał gorącą, a ręce jak lód zimne.
Jerome zaprowadził a raczej zaniósł starca do sypialnego pokoju, rozebrał jak dziecko i położył.
Zaledwie głowa spoczęła na poduszkach, sługę jakiś dziwny opanował niepokój.
Hrabia oczy miał szeroko otworzone i w jeden kąt pokoju wpatrzone.
Rękami chwytał coś w powietrzu, to znów pociągał kołdrę na piersi.
Jerome drżał cały.
— Czy to konanie? — zapytywał się przerażony. — Czy śmierć naprawdę się już zbliża?...
Nie była to śmierć jednakże, lubo bardzo już była blizką, ale był to atak nerwowy, doznanemi wzruszeniami wywołany.
Po pewnym czasie hrabia się uspokoił, Jerome podał mu łyżeczkę lekarstwa.
Hrabia de Thonnerieux zdawał się jakby obudzony, z jakiegoś snu przykrego.
Przesunął rękę po spoconem czole i szepnął:
— Co za szczególny sen miałem!...
— Co się śniło panu hrabiema? — zapytał stary sługa.
— Miałem sen... albo raczej... trapiła mnie straszna zmora...
— Zmora?... powtórzył Jerome.
— Widziałem ludzi jakichś.. widziałem trupy pokładzione jeden obok drugiego, jakby na płytach kamiennych w Morgue...
— Cmentarz i widok grobów źle na pana hrabiego podziałały, odezwał się żywo służący.
Pan de Thonnerieux potrząsnął głową...
— Nie... nie... mówił dalej — i te ciała ludzkie i te trupy, widzę dobrze jeszcze... Było ich razem sześć, a każden miał na szyi albo w ręku medal złoty, jaki kazałem wybić, z okazyi urodzin mojej córki... Jeden człowiek jakiś, z nożem w ręku, zabierał się do odcinania tych medali... Rękę miał w krwi zbroczoną... duże plamy krwawe twarz mu pokrywały i nie dały rysów rozpoznać...
A!... cóż to za sen okropny...
— Przerażający! — dodał Jerome. Na szczęście był to sen tylko, a pan hrabia wie przecie, że, sen mara... Bóg wiara...
— Tak jest — powtórzył Filip de Thonnerieux. — Nie należy przejmować się snami.
Blada głowa starca, uniesiona na chwilę, opadła na poduszki.
Stary kamerdyner uznał, że najlepiej będzie pozostawić pana w spokoju i wyszedł.
Około dziewiątej powrócił.
Hrabia miał oczy zamknięte.
Oddech gorący, ale spokojny wydobywał się z piersi.
— Śpi — pomyślał Jerome — może Bóg da, że noc będzie miał dobrą, a jutro lepiej się poczuje.
O dziesiątej spali wszyscy w pałacu, oprócz pana de Thonnerieux.
O dziesiątej właśnie dostał ponownego ataku.
Uniósł się na łóżku i wyciągnął ręce przed siebie, jak gdyby usiłował odepchnął jakieś widma, które się oczom jego ukazywały.
Poruszał przy tem ustami. Chciał coś mówić widocznie, chciał krzyczeć, wołać o pomoc, ale żaden dźwięk nie mógł się wydobyć z gardła.
Ręce opadły na łóżko i ruchem nerwowym chwytały ciągle za prześcieradło i kołdrę. Nagle błędne w tej chwili oczy zagasły, konwulsyjne drżenie wstrząsnęło ciałem starca, głowa w tył opadła, drżące usta wymówiły jakichś parę niezrozumiałych wyrazów, rozległo się głębokie westchnienie i ciało zesztywniało.
Hrabia Filip de Thonnerieux, ostatni z wielkiego rodu, oddał piękną swą duszę Bogu!...
W pałacu, jak powiedzieliśmy przed chwilą, wszyscy twardo spali.
Nocna lampka paliła się na stole i rzucała słabe światło na trupa.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Było około dziewiątej godziny rano, gdy Jerome przyszedł zastukać do drzwi swojego pana.
Nie otrzymując żadnej odpowiedzi, zastukał ponownie, a że znów nikt się nie odezwał, strach opanował poczciwego sługę. — Wszedł do sypialni. Lampka paliła się jeszcze.
Jerome podszedł do łóżka.
Jedna ręka hrabiego leżała na kołdrze.
Kamerdyner poruszył tę rękę i wydała mu się zesztywniałą, wziął za dłoń, dłoń była jak lód zimną.
Pochylił się żywo nad panem i przyłożył usta swoje do bladych ust jego.
Nie poczuł oddechu wcale.
Dotknął czoła i policzków i spostrzegł, że tak samo jak ręce, były marmurowo zimne.
Nie można było wątpić, że Filip de Thonnerieux nie żyje.
Stary sługa krzyknął rozpaczliwie, padł na kolana przy łóżku i łkając, zaczął się modlić za duszę ukochanego pana.
Podniósł się po chwili, bo czekały nań konieczne do spełnienia obowiązki.
Pozamykał wszystkie drzwi, z wyjątkiem drzwi od pokoju zmarłego; zwołał służbę, aby ją powiadomić o smutnym jaki zaszedł, wypadku.
Hrabiego kochali wszyscy ― a lubo codzień spodziewali się jego śmierci, opłakiwali go gorąco.
Wszyscy od czasu śmierci brabiny i jej córki, nosili czarną żałobną liberyę.
Jerome poprowadził ich do pokoju nieboszczyka, gdzie poklękali i pomodlili się szczerze.
Poczciwi ludzie żałowali dobrego pana, jakby własnego ojca.
Jerome posłał następnie po doktora, który nie kazał czekać na siebie i po przybyciu skonstatował śmierć, którą dawno przewidywał.
Potem udał się do notaryusza, który był jednocześnie wielkim przyjacielem hrabiego.
Notarysz nazywał się Pérollet i mieszkał na ulicy Condé.
Dowiedziawszy się co zaszło, rzekł:
— Przychodzisz zapewne zasięgnąć rady mojej, kochany Jerome?... przychodzisz mnie zapytać, jak się masz zachowywać?..
— Tak właśnie, proszę pana...
— No, a o co ci chodzi?
— Domyślam się, że pan hrabia złożył zapewne testament u pana notaryusza, czy mam jednak pomimo to wezwać sędziego pokoju, ażeby mieszkanie opieczętował?
— Potrzeba to zrobić koniecznie, tembardziej, że nie mam u siebie wcale testamentu mojego zacnego przyjaciela...
Jerome poruszył się ździwiony.
— Nie ma pan testamentu? — powtórzył.
— Nie mam, mój drogi.
— Jednakże nie ulega wątpliwości, że mój pan zrobił testament!... Nie należał on do ludzi, co umierają bez objawienia ostatniej woli swojej... zwłaszcza, że tak mu chodziło o dzieci, urodzone w ten sam dzień, co kochana nasza panienka...
— Ja przypuszczam również, że hrabia zrobił testament i że prawdopodobnie znajdzie się go w jakiej szufladzie, w gabinecie, ale niechaj go sędzia odszuka... Hrabia zmarł nie pozostawiwszy spadkobierców prawnych, skarb więc będzie miał baczne oko na sukcesye...
— Nie trzeba się narażać, aby ci zarzucono nadużycie swojego w domu położenia. Idź — i bez straty czasu, domagaj się o nałożenie pieczęci... Zawiadomienia prawne czy już porobione?
— Już porobione proszę pana.
— Czy masz pieniądze potrzebne na koszta pogrzebu hrabiego?...
— Mam proszę pana. — Kochany nasz nieboszczyk, powierzał mi zawsze na wypłaty dla ludzi i różnych dostawców dosyć znaczne fundusze, z których liczyłem się w końcu roku dopiero... W tej chwili mam u siebie blizko trzydzieści tysięcy franków.
— To aż nadto dostateczne na pierwsze potrzeby... zostaniesz prawdopodobnie naznaczonym dozorcą rzeczy i do czasu zdjęcia pieczęci, musisz pozostawać w pałacu.
— No, idź co prędzej do sądu pokoju... Ale... nie... poczekajno trochę...
lepiej będzie gdy ja pójdę z tobą. — Znam się dobrze z sędzią, to mi łatwiej wszystko pójdzie.
Notaryusz z kamerdynerem, udali się razem do sądu.
Pomimo, że sędzia zajęty był w tej chwili sądzeniem, pan Pérollet zbliżył się doń i w kilku słowach objaśnił o co chodzi.
— Natychmiast udam się na opieczętowanie, jak się tu tylko uwolnię... odpowiedział sędzia, a zwracając się do Jeroma, dodał:
— Przypuszczacie zatem, że testament istnieje...
— Tak panie sędzio, musi się znajdować w gabinecie, chyba, żeby go pan hrabia złożył u innego notaryusza.
— To nie podobna — wtrącił pan Pérollet.
— Jeżeli istnieje, to go odnajdziemy, powiedział sędzia pokoju — i stosownie do przepisów złożymy prezesowi trybunału. Wydam zaraz polecenie pisarzowi, aby był gotów iść ze mną po skończonej audyencyi.
Notaryusz i Jeremiasz zabierali się do wyjścia, gdy sędzia zatrzymał starego służącego, o którym wiedział, że posiadał całe zaufanie swego pana i rzekł:
— Będzie już dobrze późno, gdy się znajdę w pałacu, chcę zatem wiedzieć, czy masz klucze od wszystkich rzeczy?
— Mam je, panie, razem na kółku.
— No to zanim ja nadejdę, postaraj się odnaleźć testament. Jeżeli ci się to uda, to bardzo nam uprości zadanie...
— Dobrze, panie sędzio.
Powróciwszy do pałacu, stary kamerdyner wydał kilka rozkazów służbie, posłał do drukarni list jaki miał być rozesłany wszystkim przyjaciołom i znajomym hrabiego, i zabrał się do szukania testamentu.
Otworzył biurko i przeszukał wszystkie w nim szufladki, wyjąwszy jednej sekretnej, o której nie wiedział, ale nie znalazł nic.
Przejrzał inne sprzęty jeden po drugim, ale i w nich nie znalazł nic.
Pozostała jedna tylko szkatułka włoska z czasów odrodzenia.
Jak wiemy, testament znajdował się w tym prześlicznym mebelku, ale Jerome napróżno wkładał jeden po drugim kluczyki do zameczku; — żaden z nich nie pasował.
— Zdziwiony, stary kamerdyner, przeszukał kieszenie ubrania, jakie pan jego miał w dniu poprzednim na sobie.
Kluczyka i tam nie znalazł.
Skoro dano znać o przybyciu sędziego pokoju, asesora i pisarza, Jerome poszedł naprzeciw nich i wprowadził przede wszystkiem do pokoju zamienionego w kaplicę, w którym leżał nieboszczyk i gdzie modliły się przy nim zakonnice.
— Czy znalazłeś co?... — zapytał sędzia.
— Nie panie...
— Przeszukałeś jednakże gabinet, w którym jak utrzymujesz, powinien się znajdować testament.
— Przejrzałem wszystkie sprzęty z wyjątkiem jednego, od którego nie mam klucza.
— A tutaj w tym pokoju, robiłeś poszukiwania?...
— Nie...
— Dla czego?...
— Nie śmiałbym robić tego w obecności nieboszczyka...
— Przystąpimy więc do opieczętowania, a szczegółowe przejrzenie zrobimy po pogrzebie. Przejdźmy do gabinetu hrabiego.
Jerome otworzył drzwi do pokoju sypialnego, przez który się przechodziło do gabinetu pana.
Objąwszy rzutem oka wszystko, co się znajdowało w pokoju, sędzia zapytał:
— Któryż to jest ów sprzęt, od którego nie ma kluczyka?....
— Ten oto...
Kamerdyner wskazał mebelek.
— Gdzie twój pan chował zwykle papiery wartościowe?...
— Tutaj proszę pana.
— A no! więc zapewne i testament musi się tu znajdować... Jakże sądzisz, dla czego kluczyka od tej szkatułki nie ma pomiędzy innemi kluczami?...
— Nie umiem sobie tego wytłomaczyć... Ale zdaje mi się niepodobnem, ażeby zginął...
— Gdyby tak było, to by ślusarz musiał nam otworzyć-rzekł urzędnik, w każdym razie muszę to najpierw zapieczętować...
I dodał zwracając się do pisarza:
— Zamieść pan w protokóle, że nie znaleźliśmy kluczyka, a papiery rozrzucone na biurku, zamknij z łaski swej do szuflady, ażeby były pod pieczęcią.
Pisarz składał papiery, gdy tymczasem asesor przypieczętowywał lakiem słabe opaski, które prawo czyni nienaruszalnemi.
Skończywszy czynność w gabinecie, udał się sędzia do innych pokojów.
Pałac był obszerny — opieczętowanie trwało długo.
Siódma godzina biła, gdy podpisano ostatni protokół.
Sędzia pokoju polecił Jeromowi, ażeby zwołał całą służbę hrabiego.
Za chwilę stanęli wszyscy.
— Wezwałem was — powiedział sędzia — do złożenia przysięgi jakiej prawo wymaga. Przysięgnijcie, że żaden z was nic z tego co tu było nie naruszył i że żaden z was nie wie, czy kto czego nie zabrał ztąd czasami? — Zauważcie sobie dobrze, że nie posądzam was o nic. — Prawo wymaga odemnie takiego zapytania i takiej od was przysięgi...
Służący jeden po drugim, wykonali żądaną przysięgę, poczem każdy się podpisał w protokole.
Znowu sędzia pokoju zabrał głos i odezwał się do kamerdynera:
— Jeromie Vilard, naznaczam cię dozorcą pieczęci. Czy obowiązki te przyjmujesz?...
— Przyjmuję panie sędzio.
— Pamiętaj, że pociągają one za sobą wielką odpowiedzialność.
— Wiem o tem panie sędzio, ale zgadzam się jednakże. — Zdaje mi się, że tym sposobem uczynię ostatnią przysługę ukochanemu mojemu panu...
Klucze zostały poznaczone i oddane pisarzowi.
Zobaczmy co zaszło przy ulicy Tournon, u pani de Chatelux, podczas gdy sąd spełniał swoję czynność w pałacu hrabiego de Thonnerieux.
Około piątej po południu, służący zaanonsował hrabinie przybycie Rajmunda Fromentala i jego syna Pawła.
Pani de Chatelux kazała poprosić gości do salonu, i zaraz wyszła do nich sama.
Rajmund Fremental był człowiekiem dat piędziesięciu.
Paweł urodzony tego samego dnia co panna de Thonnerieux, miał lat dziewiętnaście.
Wysoki, dobrze zbudowany, Rajmund był uosobieniem siły fizycznej, pomimo, że jego gęste, krótko przystrzyżone włosy, były jak śnieg białe.
Rysy twarzy bardzo miał regularne, w wyrazistej fizyonomii przebijał się wyraz słodyczy i melancholii. Czoło zdawało się zasępione jakimš smutkiem nieustannym.
Inteligencya i przenikliwość malowały się w oczach.
Paweł podobnym był do ojca, lubo nie miał ani tych samych rysów, ani tej atletycznej budowy.
Błąd włosy ocieniały jego twarz delikatną i dystyngowaną. — Podobnym był do matki, jak hrabina de Chatelux utrzymywała.
Wysoki, smukły, trochę wątły. ale ładny bardzo chłopak, wydawał się nadzwyczajnie nieśmiałym.
Zobaczywszy wchodzącą do salonu hrabinę, ojciec i syn powstali i skłonili się z uszanowaniem.
Pani de Chatelux — podała obu przyjaźnie rękę.
— Kochany Rajmundzie, — rzekła, wizyta twoja jest mi nad wyraz przyjemną. Tak już dawno tutaj nie byłeś!... Dzień dobry Pawle, jak się masz kochane dziecię, — dodała zwracając się do syna Fromentala — tobie nie robię wymówek, bo się często ze sobą widujemy, ale ojciec każe długo czekać na siebie...
— Zasłużyłem na wymówkę, — odrzekł Rajmund poważnie. Powinienem rzeczywiście częściej tu przychodzić, częściej dziękować pani za mojego Pawła, powinienbym i pragnąłbym, ale….….. obawiam się być natrętnym... Pochłania mnie obok tego praca — a czasami prawdziwie mnie nawet przygniata...
— Przebaczam ci zatem Rajmundzie, ale pod warunkiem, że się poprawisz...
— Przyrzekam z całego serca...
— Przedewszystkiem zaś żądam, aby dzisiejsza wizyta była dłuższą nieco...
Siadajcie i porozmawiajmy...
— Czy Fabian w domu?... — zapytał Paweł.
— W domu, kochany chłopcze... Zapewne w swoim pokoju...
— Czy mu nie przeszkodzę?...
— Wiesz przecie, że mu nie przeszkadzasz nigdy... Czy masz mu co do powiedzenia?...
— Chciałem mu zaproponować odwiedzenie pana de Thonnerieux. Będąc tam przed paru dniami, przyrzekliśmy, że przyjdziemy dziś w godzinie obiadowej.
— Trzeba obietnicy dotrzymać... Idź do Fabiana i zabierz go do hrabiego... Pragnę i ja się dowiedzieć, co tam słychać u niego.
— Zapewne zastanę tu jeszcze ojca, rzekł Paweł do Rajmunda — do pałacu Thonnerieux tak ztąd blisko, że niezádługo będziemy z powrotem...
— Jeżeli pani Chatelux pozwoli, to zaczekam tu na ciebie... — odrzekł Rajmund.
— Z pewnością że pozwolę... No, idź kochany Pawle.
Młody człowiek opuścił salon i udał się do pokoju przyjaciela.
— No cóż, Rajmundzie?... — odezwała się siadając hrabina i wskazując gościowi miejsce naprzeciw siebie — jesteśmy sami... Możesz zatem mówić wszystko otwarcie... Czyś jest zadowolony?...
— Z mego syna?...
— Pod każdym względem?
— Oh!.. nie pani hrabino.
— Czy Paweł cię czem zmartwił?...
— Czy on potrafiłby mnie zmartwić!... Biedne, kochane dziecko... Nie o niego tu wcale idzie!... Niepokoi mnie czasami jego zdrowie wątłe, ale może Bóg da, że z wiekiem nabędzie siły... Łagodny, dobry, kochany chłopiec, jak kochana była biedna jego matka!...
— I bardzo przy tem pracowity...
— Tak jest — nie mam mu nic do zarzucenia!...
— Byłam tego pewną, bo widując go często, miałam sposobność poznać i ocenić jego charakter... To wyjątkowa naprawdę natura...
Powinieneś być dumnym ze swojego syna.
— I jestem rzeczywiście zeń dumnym pani hrabino.
— O jego delikatne zdrowie nie potrzeba się niepokoić... Jest on w tej chwili w wieku, w którym wyrostek kształtuje się na mężczyznę. Mój Fabian jest także przecie delikatnym, a wcale się o niego nie obawiam...
— Mnie mimo woli czasami niepokój jakiś ogarnia... Pawłowi potrzeba by dłuższego wypoczynku... dłuższej zmiany powietrza... Pragnął bym, aby wyjechał na jakiś czas z Paryża... aby podróżował jakiś czas po Włoszech...
— A czy nie możesz tego uczynić?...
— Niestety nie...
— Dla czego?...
— Bo zawsze i wszędzie ciągnę za sobą tę okrutną kulę, o której wie pani hrabina!... Aby przeciąć łańcuch przytrzymujący tę kulę oddałbym połowę mojego życia, i dla tego powiedziałem przed chwilą, że nie jestem zupełnie szczęśliwym.
— Czyż Paweł nie mógł by sam podróżować?
— Nie puściłbym go samego... Pomimo inteligencyi i roztropności, jest to pod pewnemi względami dziecko jeszcze, przy niedoświadczeniu i łagodnym charakterze, pozwolił by się łatwo wciągnąć w jaką zasadzkę.
— A czyż niepodobieństwem jest abyś odzyskał zupełną wolność, abyś rozerwał ów ciężący ci łańcuch?...
— Przyszedłem do pani hrabiny, aby o tem właśnie pomówić... Wiem jak pani jest dobrą, jak jest życzliwą dla mego syna, liczę więc, że i dla mnie zechce być równie łaskawą.
Przyszedłem prosić pani, ażebyś mi dopomogła w tem co przedsięwziąć zamierzam...
— Możesz bezwarunkowo liczyć na mnie Rajmundzie — zrobię wszystko, co tylko zrobić będę mogła... o cóż to idzie?...
— Skazano mnie, jak pani wiadomo, na dwadzieścia lat więzienia, a wiadomo pani również, że mnie niesłusznie skazano!... Po pięciu latach uniewinniono mnie, dzięki twojej i hrabiego de Thonnerieux protekcyi, a również dzięki temu, iż udało mi się wykryć spisek przygotowany w Clairvaux, spisek, który gdyby nie ja, pozbawiłby był życia kilka lub kilkanaście może osób.
Pamięta zapewne pani hrabina, na jakich mnie uwolniono warunkach.
W odkryciu spisku dałem dowody głębokiej przenikliwości, dałem dowody tego specyalnego instynktu, albo raczej tego węchu, jaki psy gończe i sławni policyanci posiadają.
Postanowiono zużytkować zdolności moje i przeznaczono do policyi, bez wyraźnego urzędu, ale z obowiązkiem ciągłej gotowości na rozkazy naczelników do dozoru i poszukiwań. Skazano mnie na tę czynność na lat piętnaście, to jest na taki przeciąg czasu, jaki mi do odsiedzenia pozostawał.
To warunek, pod jakim wypuszczono mnie na wolność.
Ta wolność!... to możność zobaczenia mego dziecka... możność otoczenia go staraniami... możność czuwania nad chłopczyną.
Upierać się było niepodobieństwem! zgodziłem się zatem...
Rajmund zamilkł po tych słowach.
— Odmawiać byłoby szaleństwem!... dorzuciła pani de Chatelux. Jak dawno zawartą była ta umowa?
— Dziesięć lat temu hrabino... Jeszcze mi całych lat pięć pozostaje...
— Od dziesięciu lat zatem spełniasz odważnie i uczciwie swój obowiązek, i wyświadczyłeś nim niejedną ogromną przysługę społeczeństwu...
— Wielkie oddałem przysługi... to prawda proszę pani... Zawsze czynny, wyprowadzałem na światło dzienne najciemniejsze i najbardziej zawikłane nieraz sprawy, w podziw często najzręczniejszych nawet wprowadzałem... Nie oszczędzałem się wcale. Sto razy narażałem własne życie... a iluż uratowałem życie?... Zdaje mi się otóż, że zapłaciłem w zupełności dług i pragnąłbym być pokwitowanym...
— Chyba, że ci się to najzupełniej należy...
— A jednakże — odrzekł Rajmund, gdybym był sam na świecie, o nic bym zgoła nie prosił... Pełniłbym pięć lat jeszcze ciężkie moje obowiązki... Ale mam dziecko, mam Pawła i to dla niego chciałbym już raz zerwać nareszcie z przeszłością. Paweł do tej chwili zajęty był wyłącznie nauką... Pracował po dniach całych... Mogłem ukrywać przed nim moje życie. Dziś staje się to niepodobieństwem. Jestem w ciągłej obawie... drżę o każdą chwilę... o każdą minutę. Niech się dowie przypadkiem Paweł, kim byłem i kim jestem, a będzie się mnie wstydził! Czy pani rozumie boleść moję i moję obawę... Dziecko, które ubóstwiam, za które oddałbym życie, za które wytoczyłbym ostatnią kroplę krwi z radością. Dziecko to by mną pogardzało! Czyż może być coś okropniejszego na świecie?
Pani de Chatelux wzruszona bardzo uczuła również łzy w oczach.
— Uspokój się kochany Rajmundzie, odezwała się po chwili głosem drżącym, dzięki niebu, to o czem mówiłeś i o co się obawiasz, nie spełni się nigdy! Paweł kocha cię z całej duszy i zawsze będzie cię kochał... Dla czegóż miałby się zmienić kiedykolwiek?... Dla czego miałby pogardzać tobą? Gdyby jaki szept złośliwy doleciał kiedy do jego uszu, dośćby było powiedzieć mu, za co zostałeś skazanym, a zamiast cię znienawidzieć, uwielbiałby cię i błogosławił, na klęczkach dziękowałby ci za to, żeś pomścił honor znieważonej jego matki.
— Czy pani tak naprawdę sądzi? — wykrzyknął Rajmund z zapałem.
— Nie tylko że tak sądzę, ale jestem tego najpewniejszą.
— Oby Bóg mówił przez panią. Słowa te dodają mi odwagi... najlepiejby jednakże było, aby Paweł nic nie dowiedział się o przeszłości...
— No więc pomówmy, w jakiby sposób odzyskać ci zupełną wolność i uczynić cię panem własnej woli. Co potrzeba zrobić w tym celu?...
— Potrzeba podać prośbę do ministra sprawiedliwości i mieć za sobą prefekta policyi.
— Masz nadzieję, że ta prośba może uzyskać pożądany skutek? — Z pewnością by go nie uzyskała, gdybym ją sam podał od siebie... Nie łudzę się wcale w tym względzie. Odpowiedzianoby mi napewno, że otwierając mi drzwi więzienia, zrobiono i tak już bardzo dla mnie dużo, że powinienem czuć się szczęśliwym i spełniać do końca moje zobowiązanie.. Nie będzie tak jednakże, gdybym znalazł energiczne poparcie.
— A więc postaramy się Rajmundzie abyś miał to poparcie... Znam sporo przecie osób wpływowych... Pójdę osobiście wszędzie i będę osobiście prosić o protekcyę, a pewną jestem, że mi jej nie odmówią.
— O pani! pani! — wołał Rajmund poruszony do głębi słowami, po za któremi widział już swoje zbawienie. Jak pani jest dobrą i jak pani jest szlachetną!... jakże wdzięczność moję pani okażę?…..
— Nie mówmy o tem — przerwała żywo hrabina.
— Przeciwnie, mówny o tem pani hrabino. Pani tyle już dla mnie zrobiła. Kiedy byłem więźniem, pani wszak czuwała przy łożu umierającej żony mojej, pani opiekowała się moim synem! Jeżeli ujrzałem znowu dziecko moje, to pani to winienem, pani i zacnemu hrabi do Thonnerieux! Pani wszak płaciła za nauki Pawła, pani mi dopomogła do zrobienia z niego człowieka!... O pani! o takich rzeczach zawsze mówić się godzi...
Rajmund ukląkł u nóg hrabiny, a ręce jej okrywał pocałunkami i łzami.
— Podnieś się przyjacielu — rzekła pani de Chatelux, nie mogąc ukryć wzruszenia. Podnieś się i pomówmy teraz o Pawle... Czas już wielki coś postanowić o jego przyszłości... Cóż obmyśliłeś dla niego?
— Zapytaj mnie pani raczej, co on postanowił dla siebie, ja tylko dawałem mu rady, jak to było moim obowiązkiem.
— No i cóż?
— Radziłem mu, aby obrał zawód nauczycielski, on jednak pragnie wejść do szkoły politechnicznej.
— To tak jak Fabian... Przyjaźń tych dwojga dzieci skłoniła ich do obrania sobie jednakowego zawodu. Ale można im tylko powinszować... Droga jaką pójść zamierzają, jest jedną z piekniejszych...
Jedna z tych, co doprowadzić może do wysokiego stanowiska, wiesz bowiem przecie, że Paweł i Fabian, jako urodzeni w tym samym dniu co nieodżałowana córka pana de Thonnerieux, dzięki wspaniałomyślności hrabiego, będą po dojściu do pełnoletności, hojnie obdarowani.
— Nie chcę nawet o tem myśleć proszę pani... Nie mam naturalnie pogardy dla majątku, ale go za najwyższe dobro nie uważam... Wpoiłem w Pawła przekonanie, że praca jest celem życia i najpierwszym obowiązkiem człowieka, nauczyłem go, że pracując, nie potrzeba obawiać się nędzy, a można nawet dorobić się funduszu.
— Masz słuszność przyjacielu, co jednak nie przeszkadza mi to utrzymywać, że majątek dobrą jest rzeczą, gdy go się dobrze potrafi używać...
— Zapewne proszę pani, są jednakże nieszczęścia, których pieniądz ułagodzić nie jest w stanie. Mnie i memu synowi nie potrzeba nic tylko.... mojej wolności... Potrzebuję mieć prawo usunąć się... zniknąć... — Potrzebuję, aby nikt nie mógł Pawłowi wspominać o przeszłości... Jestem uczciwym człowiekiem... Ślepa sprawiedliwość ludzka dotknęła mnie jak nędznika! — Byłem sędzią wymierzającym sprawiedliwość, byłem mścicielem — a zrobiono ze mnie zbrodniarza, podłego przestępcę, nikczemnika... — O tem wszystkiem, dzięki Bogu, syn mój nie wie nic dotąd... a chciałbym, żeby nigdy się o tem nie dowiedział!...
W tej chwili przyśpieszone kroki dały się słyszeć w przedpokoju.
Drzwi otworzyły się nagle.
Fabian de Chatelux i Paweł Fromental, weszli do salonu przerażeni i obaj z zaczerwienionemi oczyma.
Hrabina podbiegłą do wchodzących.
— Co to takiego, Fabianie? — zapytała syna. — Tyś płakał?...
— Jednocześnie Rajmund zapytywał Pawła:
— Coś ty taki blady!... Czyś nie cierpiący czasem?...
Obaj młodzieńcy milczeli.
Zdawało się, że nie mają odwagi odpowiedzieć.
Pani de Chatelux przejęta trwogą, badała:
— Co to takiego?... Co wam się przytrafiło?... co nam powiedzieć macie?...
— Wielkie dotknęło nas nieszczęście, tak samo jak i ciebie kochana mamo, odezwał się nareszcie Fabian. — Nieszczęście to, chociaż przewidziane, niemniej jest jednak okropne... Straciliśmy najlepszego przyjaciela...
— Hrabia de Thonnerieux!... — krzyknęli jednocześnie hrabina i Rajmund.
— Nasz czcigodny przyjaciel, nasz protektor najszlachetniejszy, hrabia de Thonnerieux — odpowiedział Paweł Fromental, głosem zmienionym — nie żyje.
Podwójny okrzyk zdziwienia i boleści, okrzyk hrabiny i Rajmunda, towarzyszył tym słowom.
Pani de Chatelux padła na kolana.
— Kochany, wierny przyjacielu! — mówiła, łkając — poszedłeś połączyć się z temi, których tak szczerze opłakiwałeś, poszedłeś połączyć się z ukochaną żoną i córką!... — Szczęśliwy, u stóp Boga, nas pozostałych pogrążyłeś w boleści.
Rajmund i dwaj młodzi ludzie ze spuszczonemi głowami i oczami pełnemi łez, myśleli o starcu, co tyle zrobił dobrego, o starcu, którego nigdy już zobaczyć nie mieli.
∗
∗ ∗ |
Rano w dzień zgonu hrabiego, Pascal Saunier, wszedł wcześnie do pokoju Legarda.
— Cóż, dobrze spałeś? — zapytał ten ostatni, śmiejąc się, z kamrata.
— Bardzo dobrze — odpowiedział Pascal — miałem sny bardzo przyjemne, śniłem o majątku...
— Sen, to głupstwo mój bracie!...
— Zobaczysz, że mój głupstwem nie będzie, że się sprawdzi w zupełności...
— Bardzo był bym zadowolony, ponieważ dostałbym część jakąś zapewne...
— Tak jak byś ją już posiadał! — No, ale czas na nas.
— Gdzież pójdziemy?...
— Poszukać jakiego domku wiejskiego.
— W którą stronę się zwrócimy?...
— Zejdziemy na dół do restauracyi hotelowej i przy czekoladzie rzucimy okiem na „Monitora.“ W ogłoszeniach znajdziemy zapewne co nam potrzeba.
— Uprzedziłeś Martę, że wychodzimy?...
— Nie... Spała jeszcze przed chwilą...
— Napisz do niej słów parę...
— Nie ma potrzeby.. Angela przybędzie na śniadanie... wytłómaczy panience powód wczesnej naszej wędrówki i zostanie z nią razem aż do naszego powrotu...
Dwaj spólnicy zeszli do restauracyi i zażądali czekolady i dzienników.
Ex-sekretarz hrabiego de Thonnerieux, zaczął je przeglądać ciekawie.
Naraz zawołał zadowolony.
— Znalazłeś? — zapytał Jakób.
— Tak mi się zdaje.
— Gdzie?...
— Nad brzegiem Marny, w pobliża Pont-Créteil... Jeżeli jak przypuszczam z opisu, jest to miejscowość, którą znam od dawna, nie podobnaby wynaleźć nic naprawdę lepszego..
Śliczny domek wiejski, ocieniony małym parkiem, otoczony dwoma odnogami Marny... zwrócony frontem na drogę z Gravelle do Saint Maur.
— Dom jest do sprzedania, albo do wynajęcia z meblami.
— Cena?...
— Sprzedaż za ośmdziesiąt tysięcy franków... za wynajęcie sześć tysięcy...
— Zapewne będą chcieli wynająć, — przynajmniej na rok czasu...
— Dowiemy się o tem na miejscu, u ogrodnika, którego adres zaraz zapiszę sobie w książeczce Kończ czekoladę i na kolej... Za godzinę będziemy na miejscu... czy masz przy sobie pieniądze?...
— Więcej zapewne niż będzie potrzeba, jeżeli się nam dom podoba.
Wyszli z restauracyi wsiedli w powóz i w dwadzieścia minut byli już na stacyi, w chwili właśnie, gdy pociąg miał odchodzić...
Zaledwie starczyło im czasu na nabycie biletów i usadowienie się w przedziale klasy pierwszej.
Ponieważ dom, jaki oglądać mieli Jakób Lagarde z Pascalem, ma być teatrem ważnych bardzo scen naszego opowiadania, musimy go opisać dokładnie...
Przybywszy do Saint-Maur, dwaj podróżni kazali sobie wskazać mieszkanie ogrodnika, mającego klucze od domu, a zastawszy go, udali się z nim do willi.
Po lewej i prawej stronie dwie odnogi Marny okalały mały park tutejszy.
Dom w stylu odrodzenia, był to pałacyk w miniaturze, blaszane jego dachy, pięknie się odbijały w wodzie, a czworokątny trawnik starannie utrzymany, zajmował środek dziedzińca.
Był to ten sam dom, który Pascal znał już oddawna.
Po zwiedzeniu mieszkania, z bardzo dobrym rozkładem i dostatnio umeblowanego, wspólnicy i ich przewodnik przeszli do parku, nad rzekę.
Na lewem brzegu tej rzeki były schodki, mocno zbudowane i prowadzące do przystani, w której stały przywiązane czółna.
Wierzby i inne drzewa krzewiaste, tworzyły tu płot gruby, po przez który nic dojrzeć nie można było.
Brzeg naprzeciw gościńca, mniej był nieco zarosły, ale za to tak spadzisty, iż nie podobna było się przezeń przedostać, chyba z wielkiem niebezpieczeństwem.
Jakób i Pascal rozpatrywali się szczegółowo w miejscowości, i zdawali się badać korzyści, jakie z osiedlenia tutaj Marty, mogą osiągnąć w danych razach...
Zamienili spojrzenie, a Pascal zapytał ogrodnika.
— Znasz pan warunki wynajmu?...
— Znam je proszę pana?...
— Jakież są?...
— Wynajem najmniej na rok czasu, i opłata z góry za sześć miesięcy...
Jeżeliby wynajmujący namyślił się kupić następnie willę, uiszczona suma dzierżawna odtrąci się z sumy kupna, oznaczonej na ośmdziesiąt tysięcy franków...
— Gdzie się potrzeba udać dla zrobienia kontraktu?…..
Do notaryusza w Joinville, ulica du Pont...
W kwadrans potem Jakób i Pascal wchodzili do kancelaryi regenta, a niedługo po tem wychodzili z kwitem za opłacone za sześć miesięcy komorne. Willa nazywała się le Petit-Castel.
— Marta, będzie tutaj jakby o sto mil od Paryża — rzekł Jakób — i będzie zupełnie niewidzialną, aż do czasu, gdy ją pokażemy zdziwionym tłumom, w oświetlonych salonach sławnego amerykańskiego doktora Thompsona.
— Tak jest — odrzekł ex sekretarz hrabiego de Thonnerieux ― a jeżeli interesa nasze dobrze pójdą, to dla czego nie mielibyśmy kupić na własność tego prześlicznego ustronia?... W razie potrzeby, będziemy mieli tutaj zupełnie bezpieczną przystań...
— Jestem tego samego zdania — odrzekł śmiejąc się doktór — potrzeba jednak przede wszystkiem, aby te interesa nasze dobrze poszły... Pieniądze wysuwają się z rąk z nadzwyczajną szybkością, i nie wracają wcale. — Byłby wielki już czas napocząć złotą minę, o której powiadałeś...
— Liczę, że za kilka godzin czerpać z niej będę pełnemi rękoma...
— Jakto, dzisiejszej nocy?...
— Ano tak... dzisiaj w nocy...
Chwilowe milczenie zapanowało po tych słowach, nareszcie Jakób się zapytał.
— Kiedy masz zamiar zainstalować Martę w willi?...
— Sądzę, że można to zaraz dziś wieczór uskutecznić. — Ty i Angela przywieziecie ją tutaj. — Ja muszę pozostać w Paryżu.
Angela niech zabierze ze sobą trochę bielizny i niech dotrzymuje towarzystwa Marcie, bo by się tu zanudziła sama.
— Czyż nie będziemy przyjeżdżać do nich?...
— Zależeć to będzie od mojej wyprawy do złotej miny...
— W każdym razie Angela i Marta, nie mogą się same wszystkiem zajmować, potrzebna im będzie służąca.
— Myślałem już o tem.. Nic niebezpieczniejszego nad służącą w domu, którego gospodarze potrzebują się okrywać pewną tajemniczością. Potrzeba by jakiej bardzo a bardzo zaufanej osoby…..
— Gdzie jednak znaleźć taką osobę?...
— Mówiłem już o tem z Angelą — kobieta to pomysłowa i bardzo przezorna.
Rozmawiając w ten sposób, dwaj przyjaciele doszli do stacyi.
Właśnie pociąg nadchodził.
Wzięli bilety i po dwudziestu pięciu minutach, wysiadali na dworcu w Paryżu.
— Pierwsza! — powiedział Pascal, spojrzawszy na zegarek. — Zjedzmy co w pierwszej lepszej restauracyi jaką napotkamy i wracajmy do domu. Angela i Marta, muszą być bardzo o nas niespokojne. Pocieszymy je wezwaniem, aby się przygotowały do drogi.
Około w pół do trzeciej, Pascal i Jakób wchodzili do swego mieszkania w hotelu Parlamentu.
— A cóż kuzynie?... zapytała Angela... znalazłeś coś odpowiedniego?...
— Znaleźliśmy kuzynko odrzekł Jakób...
— Czy co ładnego?...
— Prześliczne w całem znaczeniu tego wyrazu gniazdeczko, spowite w zieleni, otoczone do koła wodą... Rozkoszne cacko!... Nasza kochana Marta, zanim się ostatecznie urządzimy, będzie tam miała daleko dogodniej niż w Paryża. — Użyje świeżego powietrza i wolności, których wcale nie miała..
— O doktorze jakiś ty dobry, odezwała się sierota, u której Jakób coraz większą zyskiwał sympatyę.
— Gdzież się znajduje owo prześliczne gniazdko, spytała znowu Angela?...
— Nad brzegiem Marny, w pobliżu Jouinville-du-Pont.
— Uwielbiam Marnę, bo nam dostarcza przysmaków niezliczonych! Kiedy pojedziemy?...
— Dzisiaj choćby! jeżeli nie macie nic przeciwko temu.
— Nie mamy nic a nic zgoła.
Jedźmy więc dzisiaj.
Jakób mówił dalej.
— Kuzynce polecam zaopatrzenie się w bieliznę i inne konieczne drobiazgi, których w willi nie znajdziecie...
— Bądź spokojny kuzynie, znam się na tem co jest potrzebne i zrobię wszystko co należy.
— Myślę... odezwał się Pascal — że koniecznie potrzeba zabrać służącą... a nawet dwie, bo miejscowość jest rozległą i trochę oddaloną.. Trzeba się będzie zająć także ogrodem... Napewno dość będzie roboty dla dwojga osób.
— Pogadamy o tem zaraz...
Marta siedziała od kilku chwil mocno zamyślona.
— O czem tak dumasz moje dziecko? — zapytał Jakób...
— O mojej kochanej matce, która nie będzie podzielać mojego szczęścia, bo czuję, że będę szczęśliwą, że bardzo będę szczęśliwą na wsi, w cieniu drzew, oddychając świeżem powietrzem...
— Czy wolisz wieś!... drogie dziecię?...
— Ubóstwiam wieś, to złote marzenie moje, które sprawdzi się obecnie po raz pierwszy...
— Na nieszczęście radość twoja nie długo będzie trwała, zmuszeni bowiem będziemy powrócić wkrótce do Paryża...
— Powrócę w takim razie, ze wspomnieniem kilku dni rozkosznie przepędzonych.
— Czyż Paryż ci się nie podoba?
— Nie znam Paryża... opuściłam go małem dzieckiem... á teraz boję się go, nie wiem dla czego. Ten hałas, ten ciągły ruch gorączkowy, budzi we mnie obawę... Wolałabym spokojne życie wiejskie, nad to ożywione życie paryzkie!...
— A my takie niestety życie zmuszeni będziemy prowadzić...
— Przyzwyczaję się do niego doktorze — odpowiedziała Marta z mimowolnem westchnieniem..
Jakób ciągnął dalej:
— No naturalnie, że będziemy także i my mieli pewne godziny wypoczynku i będziemy je przepędzać razem z wami w Petit-Castel, tak nazywa się willa w której będziecie mieszkały...
— Wszystko z pewnością, dobrze będzie – wtrąciła żywo Angela, ale potem o tem, teraz kochana Marto trzeba nam się przygotować do drogi... Idę do domu po bieliznę i różne potrzebne graciki — a nie będę wcale marudzić... za godzinę z całym pakunkiem będę z powrotem.
— Ja także zaraz będę gotowa — zawołała prawie wesoło Marta i odeszła do swojego pokoju.
Kiedy wyszła, Pascal zbliżył się do Angeli.
Powróćmy do kwestyi służących powiedział:
— Potrzebować będziemy dwojga ludzi bezwzględnie pewnych, dwojga ludzi, którzyby w razie jakiego wypadku nie narazili nas ciekawością swoją lub plotkarstwem.
— Bądź spokojny — odrzekła Angela. Mam małżeństwo jakby dla nas na urząd zrobione. Alzatczycy... Mąż chce gwałtem uchodzić za francuza, choć bardzo źle mówi po francuzku — a i on i ona nie mają o życiu paryzkiem pojęcia. Przybyli tu przed kilku zaledwie dniami, z listem rekomendacyjnym do mnie od mojej siostry, zamieszkałej w Colmar... On jest ogrodnikiem, umie powozić i obchodzić się z końmi, ona kucharką wcale zdolną.
— Doskonale!
—Nie prawda?
— Czy możesz zobaczyć się z niemi zaraz?
— Mogę, bo mi zostawili swój adres, a razem nigdzie nie wychodzą...
— Porozumiej się zatem z niemi o zasługi i przyprowadzaj zaraz z sobą...
Trzeba żeby pojechali razem z wami... Ale co ci mam zlecić przede wszystkiem, to jak najmniejszą styczność z sąsiedniem miasteczkiem... Bardzo nam zależy, ażeby Marta jak najmniej wychodziła. Ogród jest duży, powinien wam zupełnie wystarczyć.
— Bądź spokojny! — Czy wy nie będziecie mieszkać razem z nami?..
— Zależy to od różnych okoliczności, od różnych interesów, jakie mamy jeszcze do załatwienia...
— Będziecie jednak przynajmniej nas odwiedzać — a dzisiaj nas odwieziecie...
— Odwiezie was doktor Thompson.
— A dla czego nie ty?
— Bo ja muszę zostać w Paryżu, zatrzymuje mnie tu pewna ważna bardzo sprawa.
— Nie kobieta przecie! — wykrzyknęła Angela...
W odpowiedzi na ten wykrzyk serdeczny, Pascal wzruszył ramionami i rzekł:
— Jutro z doktorem postanowimy, czy zamieszkamy z wami na wsi czy nie... No zmykaj... Już trzecia... A musicie być przed wieczorem w Petit-Castel, ażeby się dobrze rozejrzeć w mieszkaniu i miejscowości.
— Będę z powrotem około piątej... rzuciła wychodząc Angela.
— Czy odprowadzisz nas na kolej? — zapytał Jakób Pascala.
— Nie... muszę iść zrobić porządek w mieszkaṇiu mojem przy ulicy Puebla.
— Zdaje mi się, że byłoby najrozumniej, przewieźć wszystkie rzeczy do Petit Castel. Ludzie wynajmujący mieszkanie wiejskie za sześć tysięcy franków, mniej są podejrzewani, aniżeli lokatorowie z poddaszów...
— W zasadzie masz raeye, ale nie chcę i nie mogę się decydować, dopóki nie przekonam się o środkach, jakiemi będziemy mogli rozporządzać... Nie będziemy czekać na to zbyt długo. Zaraz zaczynam...
— Gdzie się zobaczysz ze mną?...
— Miałem właśnie stawić ci to pytanie..
— W Petit-Castel zanocujesz?
— Tak.
— Bardzo dobrze. Ponieważ jednak nie wiem jak mi się uda obecna wyprawa dzisiejsza, chciałbym, abyś jutro bardzo rano znajdował się w Paryżu...
— To głupstwo... Przyjadę pierwszym pociągiem — a jeżeli cię jeszcze nie będzie, poczekam tutaj...
— Zgoda... do jutra zatem...
I Pascal Saunier opuścił Jakóba, ażeby się udać na ulicę Puebla.
Na kilka minut przed piątą, Angela nadjechała do hotelu z trzema wyładowanemi walizami. Ten sam fiakr najęty na godziny, miał ją odwieźć z Martą na kolej, gdzie już para alzacka, czekać miała.
Sierota była od dawna, gotowa.
Mały jej pakunek, włożono do jednej z waliz ex-modniarki i pojechano na dworzec.
Powróćmy do pałacu de Thonnerieux.
Pokój hrabiego Filipa zamieniony został, jak wiadomo, w kaplicę, w której domownicy modlili się za swego zacnego pana.
Jerome udał się do biura pogrzebowego, ażeby bezzwłocznie przysłano trumnę dębową blachą wybitą. Trumnę to ustawiono na środku pokoju i nakryto zwłoki krepą tak, że tylko twarz nieboszczyka widzialną była.
Dokoła trumny paliło się światło.
Jutro, zaraz od samego rana, brama pałacowa zostanie obita czarnem suknem z herbami nieboszczyka, a przed bramą wieko trumny wystawionem zostanie.
Hrabia przyjmował za życia bardzo mało u siebie osób — a nad całym domem jego, ciążyła melancholiczna jakaś atmosfera.
Od chwili gdy śmierć zabrała ostatniego członka rodu de Thonnerieux, głęboki smutek zastąpił melancholię. Zgnębiona nieszczęściem służba, błąkała się po mieszkaniu, jakby pokutujące dusze.
O jedenastej wieczorem, każde się w swój kąt usunęło.
Jerome zmordowany fatygą i boleścią, poszedł także do siebie wypocząć trochę.
Tylko Benoita Mercier i Urszula Arnaud, niegdy pokojówki hrabiny i jej córki, nie chciały zwłok opuścić i postanowiły zmieniając się kolejno — czuwać przy nieboszczyku.
Benoita Mercier, zajęła stanowisko o jedenastej.
Urszula była w drugim pokoju i czekała aż na nią kolej nadejdzie.
Pozostawmy wierne służące przy poczciwym ich obowiązku, a sami pospieszmy za Pascalem Saunier na ulicę Puebla, do mieszkanka, któreśmy już poznali.
Ex-sekretarz hrabiego de Thonnerieux, otworzył dwie będące tu walizy wszystko co w nich było wyrzucił na podłogę.
Były tam kamienie litograficzne i deseczki z drzewa gruszkowego, wiśniowego lub bukszpanu, były kompasy, linije i cyrkle, były różne przybory chemiczne i spora liczba butelek poetykietowanych.
Z trzeciej walizy wyjął liczny zapas kostyumów, na jego figurę przygotowanych.
Ale w całej tej chmarze rupieci, nie znalazł jednakże przedmiotu, którego poszukiwał, bo widocznie zniecierpliwiony, zabrał się do otworzenia innej jeszcze walizy i zaczął szczegółowy znowu przegląd wszystkiego, co w sobie zawierała.
Zawierała ona papiery, z pomiędzy których wyjął Pascal jakąś okręconą sznurkiem paczkę i tę zaczął z ciekawością rozpatrywać.
— Skoro mi to wpadło w rękę, rzekł do siebie — to i dobrze, znajdę tu zapewne dyplom amerykańskiego doktora Thompsona.
Rzucił paczkę na krzesło i znowu rozpoczął poszukiwanie.
— Co u pioruna!... — mruczał przez zęby — nie ma i nie ma... a jestem przecie najpewniejszym, że było. Waliz nikt a nikt nie otwierał, przez czas mojego tam pobytu!... Cóż znaczy, że szukam napróżno?...
Uprzątnął do dna walizę i nie znalazł czego szukał.
Był wściekły przy otwieraniu ostatniej walizy.
Ale na raz krzyknął uradowany.
Natrafił pod bielizną na pęk kluczy, osadzonych na kółku.
— A no, jest przecie Sezam!... — Nie ma potrzeby przeglądać reszty, tylko czekać, aż nadejdzie chwila działania.
Spojrzał na zegarek.
Wskazywał godzinę siódmą.
Wyszedł z mieszkania i udał się do restauracyi Belleville.
O dziewiątej powrócił do swojego pokoju.
— Jeszcze za wcześnie — rzekł do siebie — trzeba więc zajrzeć do odłożonej paczki.
Pascal Saunier zasiadł przed biurkiem i rozwiązał paczkę, którą poprzednio wyjął z walizy.
W paczce tej znajdowały się najrozmaitsze paszporty i dyplomy.
Wyjął jeden z nich i rozłożył.
Byłto dyplom wydany przez akademię medyczną w New-Yorku, Thompsonowi mieszkańcowi Ameryki.
— Dobrze zapamiętałem nazwisko... mruknął czytając dokument James Thompson urodzony w Filadelfii, lat czterdzieści... Czterdzieści lat? szepnął przerywając czytanie, trochę to zadużo na mojego dzielnego Jakóba!... Ale co to szkodzi?... Doda mu to wartości... uczyni poważnym!.. Zresztą, nie będzie potrzebował legitymować się ze swego wieku...
Po chwilowej zadumie, mówił składając papier.
— Z pewnością, że w chwili gdym podejmował pugilares z tym dyplomem, pugilares tego biednego dyabła, któregom przed pięciu laty napotkał w Lasku Bulońskim z kulą w głowie i rewolwerem w prawem ręku, nie spodziewałem się wcale, iż mi się to na co przyda...
Nie zdołano dowiedzieć się kto był tym samobójcą, czy zabitym, a można się było o tem dowiedzieć z tego oto papieru. Wszelkie śledztwa niedoprowadziły do niczego, dzienniki skorzystały z okazyi i szydziły sobie z policyi... Doktór Thompson nie potrzebuje się zatem obawiać, aby zdarto zeń skórę, w jaką się przyoblecze.
Skoro będziemy już mogli zainstalować się w Paryżu na odpowiedniej stopie, zrobię mu paszport tak dokładny, że nie potrafiliby mu nic zarzucić najbieglejsi nawet eksperci!... Co do mnie, niech się kto chce dziwi zmianie mojego nazwiska... Podobało mi się przybrać nazwisko matki, i nikomu nic do tego...
Schował dyplom do jednej z szuflad biurka...
Była godzina jedenasta.
— Jeszcze trochę zawcześnie.... mruknął, ale pójdę już sobie, dojdę wolniutko do bulwaru, i tam zaczekam do północy. O północy udam się do złotodajnej miny. Teraz baczność jak największa... Nie trzeba mieć nic takiego przy sobie coby w danym razie stało się oskarżającym dowodem. Pugilares, zegarek i pierścionek... zostawiam tutaj. Spinki przy mankietach, gładkie z perłowej masy, nie potrafiłyby mi zaszkodzić, gdybym je zgubił nawet, co zresztą jest niepodobieństwem, chustka od nosa nie znaczona... Kapelusz zamienię na czapkę nabytą niegdyś na prowincyi — u czapnika, który mnie wcale nie znał i z pewnością nigdy już nie zobaczy...
Trzeba wszystko przewidzieć... kto to wie co się stanie... Chcę być wolnym i biada temu, coby mnie przytrzymać usiłował Rewolwer zadużo narobił by hałasu... będę miał tęgi nóż w kieszeni. Monologując w ten sposób, Pascal kładł na biurku wyżej wymienione przedmioty.
Parę luidorów i kilka sztuk drobnej monety, wsunął do kieszeni, włożył czapkę, wziął z nad kominka duży nóż składany, sprobował czy ostry i schował go do kieszeni.
— Czem sobie jednakże poświecę...? rzekł idąc do kącika, gdzie stała maleńka latarka.
A otóż jest i światło. — W latarce jest cała świeca i ta aż nadto mi wystarczy...
Pascal zamknął latarkę i włożył ją do bocznej kieszeni obszernego jesiennego paltota.
Zaopatrzył się w zapałki, zabrał pęk kluczy, zagasił świecę i wyszedł z pokoju, zamknąwszy drzwi na dwa spusty...
Odźwierna otworzyła mu bramę.
Wyszedłszy z domu, skierował się spiesznym krokiem ku ulicy Lafayette, przeszedł ją w całej długości i dostał się na bulwar przez tęż ulicę.
Było to w pierwszych dniach czerwca.
Po dniach upalnych bywały piękne łagodne wieczory.
Niezliczone tłumy, szukały na ulicach orzeźwiającego powietrza i chłodu, którego nie mieli pod dachem.
Amatorowie wody sodowej, dobijali się o nią w werendach kawiarni.
Na trotoarach pełno było spacerujących, a powozów taka masa jak we dnie.
Pascal szedł bulwarem, aż do kościoła św. Magdaleny i skręcił w ulicę Royal.
O pierwszej jeszcze przechodził się po polach Elizejskich, i palił czwarte cygaro z rzędu.
Powozy rzadko już przejeżdżały, przechodniów było już nie wielu.
Pascal zawrócił się w stronę placu Concorde, minął Pont-Royal, poszedł brzegiem rzeki, od biura deputowanych, aż do pałacu sztuk pięknych i wkroczył na ulicę Bonapartego.
Wybiła druga na zegarze merostwa szóstego okręgu, gdy się znalazł na placu św. Sulpicyusza.
Panował to spokój zupełny... Ani jednej żyjącej duszy, ani jednego powozu, w dodatku jakby dyabeł przychodził łotrzykowi z pomocą, pokryły niebo chmury ciężkie i czarne. Chmury to pędzone ciepłym wiatrem i przerzynające je od czasu do czasu błyskawice, zapowiadały nadchodzącą burzę.
Wspólnik Jakóba Lagarda, przeszedł ulicę Bonapartego, aż do ulicy Vaugirard, zatrzymał się tutaj, spojrzał w jednę i drugą stronę, a pewny, że go nikt nie widzi, zawrócił śpiesznie, wyjął z kieszeni pęk kluczy i zatrzymał się przed małą furtką w murowanym parkanie ogrodu Thonnerieux.
— Czy tylko — mówił sobie — czy tylko przez te cztery lata, nie odmieniono zamku przypadkiem... — W takim razie, plany moje wzięły by w łeb odrazu.
Ale uspokoił się niebawem.
Klucz łatwo zakręcił się w zamku.
Pascal z wielką trudnością powstrzymał okrzyk radości.
— Widocznie — mruknął – szczęście mi sprzyja!...
Drzwi się otworzyły.
Pascal wszedł do ogrodu i zamknął je za sobą z największą ostrożnością.
Rozglądał się na wszystkie strony i mruczał:
— Jestem nareszcie... Już blizko trzy lata noga moja tu nie postała, a byłbym tu jednakże dotąd, gdybym był chciał. Powinienem był chcieć co prawda. — Maniak to ten de Thonnerieux, ale w gruncie, człowiek uczciwy.
Życie miałem spokojne, a pensya pana sekretarza płaciła się w biletach tysiąc frankowych. — O! ma on ma tych biletów niebieskich pod dostatkiem, że zaś znam jego zwyczaje i jego gotówkę, nie powinienem mieć trudności w dostaniu się do skarbów!... — Te klucze, otworzą mi wszystkie kryjówki.
Wolniutko, po przez krzaczki, przesunął się przez ogród i dostał do gęstych drzew, które go cieniem swoim osłaniały.
Przybywszy na brzeg trawnika, przystanął na wprost pałacu.
— Okiennice pozamykane w oknach, żadnego światła nie widać. — Wszyscy śpią. — Pokój Jeroma znajduje się na drugiem piętrze. Inni służący wyżej mieszkają. Sypialnia hrabiego i jego gabinet, znajdują się na pierwszem piętrze. — Tam udać się potrzeba. — Zoryentujmy się tylko. — W prawym rogu pałacu są drzwi do sieni wychodzące. — W sieni jest dwoje schodów, jedne prowadzą do apartamentów hrabiego, drugie do mieszkań służby. — Chodźmy!...
Pascal postąpił do drzwi przedsionka i otworzył je kluczem z kółka dobranym.
Wszedł, zamknął za sobą, wyjął z kieszeni paltota latarkę, zapalił świecę i skierował się na schody prowadzące do apartamentów hrabiego.
Puszyste dywany, tłumiły odgłos kroków.
Wewnątrz panowało wszędzie głębokie milczenie.
Na dworze, burza zbliżała się coraz bardziej, głuchy odgłos grzmotów rozlegał się co chwila.
Pascal minąwszy obszerny przedpokój zastawiony roślinami flamandzkiemi i biustami marmurowemi na kolumnach, zbliżył się do drzwi gabinetu i tu się zatrzymał.
Serce zabiło mu gwałtownie.
Pot zimny wystąpił na skronie.
Jakby tajemnicza jakaś siła nie pozwalała mu iść dalej.
Czyn, jaki zamierzał popełnić, przejmował go instynktowną jakąś trwogą.
Nie umiał sam wytłomaczyć sobie przyczyny.
W myśli stanęły mu wszystkie następstwa pierwszej popełnionej zbrodni.
Sędzia śledczy, sąd kryminalny, ponura cela więzienna, wazystko to przesunęło mu się przed oczami.
— Czy warto znowu się narażać? pomyślał, ale taka jak jego natura nie długo wahać się pozwalała.
Złośliwy uśmiech wykrzywił usta, złowieszczy ogień zabłysnął w oczach, a czoło się rozmarszczyło.
Położył rękę na klamce, lekko ją nacisnął i drzwi się otworzyły.
Przeszedł próg i skierował światło latarki w głębię gabinetu.
Lubo światło bardzo było słabe, pozwoliło mu jednak rozejrzeć się po pokoju.
Przede wszystkiem rzucił spojrzenie na biurko, a następnie na szkatułkę w stylu odrodzenia.
Nagle zatrząsł się, jakby iskrą elektryczną ugodzony.
Białe opaski i czerwone pieczęcie, wzrok jego uderzyły.
— Cóż się to stało? — zapytał sam siebie — mylić się niepodobna... te opaski, te pieczęcie...
I mówiąc to, albo myśląc tak raczej, zbliżył się wolno do biurka, na którym leżało kilka listów, zawiadamiających o zgonie hrabiego de Thonnerieux.
Przysunął latarkę do jednego z listów i przeczytał takowy. — Umarł — szepnął ze drżeniem... hrabia umarł!... rzeczy jego opieczętowane... sędzia pokoju schodził już do pałacu...
Jeżeli przeszukał wszystko, to biletów bankowych już nie ma! — A! to byłoby dopiero szczęście!... Listy zapowiadają pogrzeb na jutro... Ciało więc jest jeszcze tutaj... w sąsiednim pokoju... i jest ktoś przy niem bez wątpienia.
Ex-sekretarz hrabiego Filipa poczuł dreszcze po całym ciele, ale zaraz się uspokoił.
— A zresztą!... co mnie to obchodzi?... szepnął z postanowieniem. — Nigdy nie obawiałem się niebezpieczeństwa... Ludzie, którzy się tam znajdują, nie przeszkadzają mi wcale!...
Zbliżył się na palcach do drzwi łączących gabinet z pokojem sypialnym i zajrzał przez portyere, I zobaczył Filipa de Thonnerieux w trumnie około której paliły się świece.
Przy zwłokach czuwały dwie zakonnice i jeszcze jedna jakaś klęcząca kobieta.
Pobożne siostry zmordowane długą bezsennością, drzemiąc przesuwały w palcach paciorki rożańców.
Klęcząca kobieta, w której Pascal poznał dawna pannę służącę hrabiny, pogrążona była w modlitwie.
— Nie mam się czego obawiać tych trzech marnych istot — mruknął Pascal, więc dalej, do dzieła!...
Powrócił do gabinetu, i stanąwszy przed szkatułką szeptał:
— Tutaj brabia chował zwykle swoje wartości... tutaj muszą się też jeszcze znajdować, jeżeli ich sędzia jeszcze nie zabrał, co bardzo jest prawdopodobnem... Jakże to otworzyć jednak bez hałasu?... Jest klucz od biurka, ale klucz od tego statku zabrano zapewne z szufladki sekretnej, w której go hrabia przechowywał...
Zaraz się dowiemy o tem...
Postawił małą latarkę na biurku i wyjąwszy z kieszeni nóż, wsunął ostrze pod pieczęć i oderwał takowę.
Wziął kluczyk ze swego kółka i otworzył biurko, wysunął szufladę i nacisnął sprężynę... otworzył skrytkę.
Nadzwyczajna radość zajaśniała mu na twarzy.
Znalazł poszukiwany kluczyk.
Była to szczęśliwa bardzo przepowiednia.
Wziął szkatułkę w rękę, zdjął z niej pieczęcie, jak je zdjął z biurka, otworzył zameczek i znalazł testament, oraz paczki z pieniędzmi.
O mało nie krzyknął tak był rozradowany...
To jeszcze nie wszystko.
Obok szkatułki znajdowały się bony skarbowe, akcye, obligacye i papiery wartościowe różnego rodzaju.
Pascal część ich włożył do szkatułki, część pochował do kieszeni i pod ubranie na piersiach, poczem zamknął mebelek włoski, i dosyć zręcznie przyłożył z powrotem pieczęcie, tak iż z trudnością poznać było można, że zostały naruszone.
Zrobiwszy to, wziął szkatułkę pod pachę i zabierał się do wyjścia, gdy wydało mu się, jakby ktoś chodził po pokoju umarłego.
Ażeby się o tem przekonać, poszedł do portyery i uniósł ją cokolwiek.
Zakonnice ciągle drzemały, ale dawna panna służąca hrabiny skończywszy swój dyżur, podniosła się i wyszła z pokoju.
Nie tracąc ani sekundy, Pascal pobiegł do drzwi przedpokoju, otworzył je i miał wychodzić na schody, gdy znów odgłos kroków na schodach doleciał jego uszu.
— Ktoś wchodzi... jestem zgubiony, i nie wykręcę się chyba, pomyślał, ale trzeba trzymać się śmiało...
Zamknął drzwi, powrócił do gabinetu, zagasił latarkę, i zajrzał do pokoju umarłego, a przekonawszy się, że wyjście Urszuli nie rozbudziło zakonnic, poszedł do trumny, uniósł głowę nieboszczyka, wsunął mu szkatułkę pod plecy, a po dopełnieniu tego świętokradzkiego czynu, opuścił z powrotem umarłego starca głowę na jedwabną poduszkę, a sam wsunął się pod łóżko.
Wszystko to wykonał prawie w jednem mgnieniu oka.
Miał zresztą wielką racyę, że się tak spieszył, bo w tej samej chwili, kiedy znikał pod łóżkiem hrabiego Thonnerieux, Jerome ukazał się na progu, zakonnice się przebudziły a Benoita Mercier weszła zastąpić Urszulę.
Była czwarta rano.
Na dworze dzień się już ukazywał.
Po burzy, która przeszła nad Paryżem, wschodziło najpiękniejsze słońce.
— Musisz być bardzo znużoną poczciwa Benoito — odezwał się stary kamerdyner do dawnej pokojówki:
— Jestem co prawda zmęczoną, ale wcale się nie skarżę na to... Pan hrabia był taki dobry, że nie można żałować modłów za jego duszę... — Ale ty Jerome, dla czego tak wcześnie wstałeś, zamiast trochę wypocząć?...
— Nie mogłem spać... zmartwienie nie pozwoliło mi oka zamknąć...
— A cóż będziesz robił podniosłszy się tak rano?...
— Uporządkuję rachunki, ażeby je przedstawić notaryuszowi, gdy tego zażąda...
Stary kamerdyner wyszedł do pokoju, który mu służył za kancelaryą.
Benoita uklękła i zaczęła odczytywać modlitwy za umarłych, a zakonnice odmawiały psalmy pokutne.
Pascal wstrzymywał oddech.
Jedno poruszenie, jedno silniejsze odetchnięcie, mogło zdradzić jego obecność, byłby zgubionym.
Pomimo silnego swojego charakteru, pomimo dyabelskiej natury i energii, doświadczał niezmiernej trwogi.
Drżał przy każdem uderzeniu własnego serca.
Czas upływał bardzo powoli.
Słyszał jak biła piąta a później szósta.
Zimny pot występował mu na skronie.
Jeżeli przy wynoszeniu ciała potrzeba będzie usunąć łóżko, to zostanie schwytany, a jako nie mający się niczem usprawiedliwić, odesłany będzie niezwłocznie do więzienia, z którego niedawno wyszedł.
Z każdą ubiegającą minutą, położenie się jego pogarszało.
Porwały go gwałtowne kurcze.
Musiał ręką zatykać sobie usta, aby nie jęknąć głośno.
Około w pół do dziewiątej, Jerome przyszedł znowu do pokoju nieboszczyka.
Towarzyszył mu inspektor biura pogrzebowego, który się przyszedł przekonać, czy wszystkie formalności załatwiono, czy rozkazy jego ściśle wypełniono.
— Pogrzeb naznaczony jest na drugą, — powiedział do Jeroma — a że kościół jest tak blizko, ciało przeniesie się o wpół do jedenastej dopiero. Godzina będzie dostateczną na wystawienie zwłok.
Od tej chwili pokój umarłego zaczęli napełniać przyjaciele nieboszczyka, którzy chcieli raz jeszcze spojrzeć na twarz szlachetnego Filipa de Thonnerieux.
Pascal widział nogi przesuwające się około trumny i suknie kobiece, posuwające się po dywanie.
Hrabina Chatelux, syn jej Fabian, Rajmund i Paweł Fromentalowie, przyszli uklęknąć i pomodlić się przy zwłokach człowieka, którego znali i poważali — a którego teraz opłakują.
Naraz zjawili się żałobnicy i zapełnili pokój.
Zdjęto trumnę z katafalka — a gdy szlochający Jerome ucałował czoło i ręce pana, zamknięto wieko, przymocowano blachę z nazwiskiem, herbem i tytułami nieboszczyka i zabrano trumnę, aby ją wystawić pod sklepieniem obitem w czarne draperye, gdzie stał przygotowany katafalk.
Z pokoju wyniesiono świece, zdjęto kir i usunięto kozły, na których spoczywała trumna.
Nie słychać już było niczyich kroków.
Drzwi pozamykano.
Pascal sam nareszcie pozostał.
Kiedy zabierano trumnę, stracił prawie przytomność.
Jeżeli który z żałobników uniesie ciała, to dostrzeże na pewno szkatułkę wsuniętą pod plecy nieboszczyka — a wtedy fortuna, która miała doprowadzić go do znaczenia, straconą będzie dla niego.
Doznał też niezmiernej ulgi, gdy posłyszał jak zamykali wieko, gdy zaś pokój opustoszał zupełnie, odetchnął swobodnie.
Wyprostowawszy nie bez trudności, skurczone i w ciągu prawie pięciu godzin zupełnie nieruchome członki, ukrył się za draperyę łóżka i jak mógł najlepiej oczyścił z kurzu ubranie — poczem podszedł do drzwi ukrytych, o których wiedział, że prowadzą na tylne schody, a w dwie minuty później zamieszał się w tłumie zebranym na pogrzeb, w którym jako z najrozmaitszych warstw złożonym, nikt nie zwrócił uwagi ani na jego obecność, ani na jego ubranie.
Wystawienie zwłok trwało tylko pół godziny.
Gdy nadjechał wspaniały pierwszej klasy karawan i powozy żałobne, zabrano ciało i wyruszono do kościoła.
Z tysiąc przynajmniej osób towarzyszyło orszakowi.
Pascal uważał za właściwe wycofać się z tłumu.
Teraz cmentarz tylko jeden miał dla niego interes, to też udał się tam prosto.
Dopytał się o grób rodziny Thonnerieux i skierował się w tamtę stronę.
Kamieniarze pracowali już nad wyjęciem płyty kamiennej, nakrywającej piwnicę grobowę w której złożyć miano trumnę.
Zbliżył się do nich, powiedział kilka słów obojętnych i przypatrywał się ciekawie robocie, jak człowiek, który włóczy się bez celu, jedynie dla zabicia czasu. Czekał na nadejście pogrzebowego orszaku.
Nie będziemy naturalnie opowiadać szczegółów smutnej ceremonii.
Dwie mowy wygłoszone nad otwartą mogiłą, wycisnęły łzy z wielu oczu.
Po ukończenia modlitw ostatnich, tłum zaczął zwolna rozchodzić się do domów.
Jeden Jerome pozostał z kamieniarzami i dozorcą cmentarnym.
Pascal trzymał się w pobliżu. Odwrócony plecami, z daszkiem od czapki mocno nasuniętym na oczy, oglądał z wielką niby uwagą jakiś pomnik w pobliżu grobowca rodziny de Thonnerieux, a w rzeczywistości nadstawiał uszu, ażeby ani jednego nie stracić wyrazu, z rozmowy prowadzonej pomiędzy kamieniarzami a kamerdynerem nieboszczyka hrabiego.
Kamieniarze zakryli płytą otwór piwnicy.
— Nie zamurujecie dzisiaj? — zapytał ich Jerome.
— Nie, nie możemy... Musimy skończyć dziś koniecznie inną pilną robotę, więc tę na jutro odłożymy, grób jest przecie zamykany... Dobrzeby nawet było, ażeby pan zostawił klucz u inspektora...
I wskazał inspektora cmentarza.
Jerome wręczył mu klucz, przykląkł przy grobie, pomodlił się chwilę i poszedł.
Pascal słyszał wszystko.
Gdy Jerome zniknął, on także wyniósł się coprędzej, doszedł do najbliższej stacyi powozów i wsiadł do fiakra.
— Gdzie jedziemy obywatelu?... — zapytał go woźnica.
— Plac Madelaine... Zatrzymasz się przed kapelusznikiem...
Powóz się potoczył.
Było po pierwszej, gdy Paseal zamieniwszy czapkę na kapelusz, spotkał się z Jakóbem Lagarde, prawie już nieżywym z obawy.
— Nareszcie!... — wykrzyknął zobaczywszy wchodzącego. — Myślałem żeś już stracony.
— Wcale a wcale mnie to nie dziwi, bo bardzo mało do tego brakowało.
— Byłeś więc w niebezpieczeństwie?
— Piekielnem.
— I wyszedłeś z niego, co najważniejsze...
— Ma się rozumieć.
— Cóż złota mina?...
— Niezmiernie bogata!...
— Znalazłeś co?...
— Pierwsze żyły, ale i te coś warte.
— Wiele?...
— Nie wiem na pewno, ale zawsze bardzo dużo...
— Dla czegoś tak długo bawił?... byłem jak na rozżarzonych węglach!...
— Dla czego?….. dla tego, że musiałem wyciągnięty jak długi leżeć kilka godzin pod łóżkiem. Położenie wcale wesołe nie było.
— Pod łóżkiem?... — powtórzył ździwiony Jakób.
— Prosta rzecz, że cię to intryguje, a więc posłuchaj. Zaraz opowiem ci wszystko na co się narażałem... co zrobiłem... i co pozostaje do roboty...
I Pascal opowiedział szczegółowo wszystko to, co wiedzą już nasi czytelnicy.
Jakób słuchał go przerażony a zarazem podziwiający tę piekielną śmiałość.
— Ale szkatułki nie masz?... — rzekł wysłuchawszy opowiadania.
— Będziemy ją mieli jutrzejszej nocy i wtedy się dowiemy, co w sobie zawiera... Teraz śniadanie, bo umieram z głodu!... Chcesz mi dotrzymać towarzystwa?...
— Już jadłem przed chwilą.
— Nic nie szkodzi, albo zjedz po raz drugi, albo patrz przynajmniej jak ja będę zajadał. Porozmawiamy o tem, co mamy robić...
Pascal nietylko był głodny, ale i upadał ze znużenia, tak był jednak zajęty myślą o cennej szkatułce, że wcale na to nie zwracał uwagi. Po śniadaniu udał się do hotelu, aby złożyć w nim papiery wartościowe, jakie miał w kieszeniach i na piersi, a następnie razem z Jakóbem poszli na ulice Puebla, gdzie wybrał ze swego arsenału różne narzędzia, jak wytrychy, klacze, haczyki i gdzie przebrał się w zwykłe swoje ubranie.
— Jazda... powiedział.
— Gdzie?... zapytał Jakób.
— Czy można się nawet o to pytać? Na cmentarz Montparnasse.
— Już!
— Musimy tam być przecie zanim pozamykają bramy…..
— Ledwie piata...
— Zamykają o siódmej a zresztą potrzeba zrobić pewne studya... No, jazda!...
— Ano to jazda!...
Dwaj wspólnicy wziąwszy się pod ręce, podążyli na Montparnasse.
O siódmej wieczorem-bramy cmentarza zostały pozamykane.
Robotnicy i ktokolwiek był czy z powodu ciekawości, czy przez pamięć dla zmarłych, wyszli i opuścili smutną miejscowość.
Nadeszła noc piękna, noc czerwcowa usłana milionami gwiazd a w dodatku księżyc w pełni oświecał, blademi promieniami wierzchołki drzew i grobowców.
Zegary okoliczne biły godzinę za godziną.
W chwili kiedy przebrzmiał ostatni dźwięk jedenastej, poruszyło się coś w pośród gromady cyprysów i róż, rosnących dziko w jednym z kątów cmentarza.
Dwóch ludzi wysunęło się ostrożnie z tego gąszczu i skierowało ku alei głównej, unikając miejsc oświetlonych księżycem.
Ci dwaj ludzie, jak nie mamy potrzeby powtarzać tego-byli to Pascal Saunier i Jakob Lagarde.
— Jedenasta wybiła!... rzekł Pascal.
pół głosem. Nie potrzebujemy się już niczego obawiać... i możemy zacząć działać.
— A czy potrafisz rozpoznać się w tym labiryncie? — zapytał doktor...
— O! posiadam ja świetny zmysł topograficzny... odpowiedział Pascal. Chodź za mną, tylko o ile możności po cichu, bo nuż przypadkiem czuwa jeszcze stróż jaki...
Szedł przez kilka minut prosto, potem skręcił na prawo, potem znowu na lewo i bez najmniejszej trudności dostał się do alei głównej, przy której stał pomnik rodziny Thonnerieux.
— Zbliżamy się... mruknął do ucha Jakóbowi. — Za chwilę będziemy przy grobie.
Rzeczywiście, niezadługo zatrzymali się na prost wspaniałego pomnika.
— To tu... rzekł wskazując ręką na grobowiec — a obejrzawszy się na wszystkie strony dodał: Teraz potrzeba otworzyć... spodziewam się, że to nie potrwa długo.
Wyciągnął z kieszeni pęk kluczy i zaczął jeden po drugim dobierać do zamku. Żaden nie pasował.
— Na nic się nie zdały! — powiedział zniecierpliwiony. Muszę użyć wytrychów.
Z wytrychem łatwiej poszło, bo niebawem dało się słyszeć skrzypnięcie, oznaczające, że zamek się otworzył.
Pascal pociągnął drzwi do siebie.
Obróciły się na zawiasach.
— Wchodź! — zawołał na Jakóba.
Doktor silnie wzruszony, wszedł do głębi grobowca, Pascal wsunął się za nim.
— A teraz co?... zapytał Jakób.
— Teraz — odpowiedział sekretarz pana Thonnerieux — musimy być bardzo ostrożni... Najpierw potrzeba zamknąć te drzwi i starannie pozatykać szpary, bo zapalimy latarkę, więc światło mogłoby nas zdradzić.
Zdjął palto, zasłonił wycięcie w formie krzyża znajdujące się po nad drzwiami wchodowemi, i zapalił małą latarkę, którą się zeszłej nocy posługiwał.
— Do roboty! — zakomenderował i zaczął przystawiać do ołtarza krzesła, jakie się znajdowały w małej kapliczce grobowca.
Zrobiwszy to, pochylił się nad płytą, do której przytwierdzone były kółka żelazne i chwyciwszy za nie, uniósł płytę w górę.
Piwnica otworzyła się — a Jakób przy słabem świetle latarki, ujrzał trumnę ukrytą pod girlandami.
— Nie możemy schodzić tam obadwa odezwał się Jakób — bo przestrzeń tak mała, iżbyśmy tylko przeszkadzali sobie.
— To też ja sam zejdę — odrzekł Pascal. — Podaj mi tylko obcęgi i latarkę i pilnuj a słuchaj dobrze.
— Nie obawiam się żadnej niespodzianki, nie przewiduję żadnego niebezpieczeństwa, ale lepiej zawsze mieć się na baczności.
Zsunął się do grobu i stanął na trumnie, o czem poświadczył głuchy łoskot podziemny.
Jakób podał mu latarkę i obcęgi, następnie postawił krzesło przy drzwiach i usiadł.
Najzapełniejszy spokój tych dwóch nędzników, był zaprawdę przerażający.
Podli gwałciciele grobu i nikczemni świętokradzcy, ani nie zadrżeli nawet na myśl, jaką okrutną spełniają zbrodnię.
Po zrzuceniu wieńców z trumny, Pascal zabrał się do roboty.
Była ona długą, ale wcale nie trudną, potrzeba było wyjąć po prostu ze trzydzieści ćwieczków przytrzymujących wieko.
Dzięki narzędziom, w jakie się zaopatrzył, szło mu to bez trudności.
Po trzech kwadransach wydobywał ćwieczek ostatni.
— Skończyłem — powiedział po chwili — będziemy zaraz bogaci.
Jakób wstał z krzesła i żeby lepiej widzieć, ukląkł po nad otworem.
Pascal zdjął wieko z trumny.
Rysy hrabiego dokładnie widać było z pod delikatnej osłony jedwabnej.
Nie zmieszało to bandytów wcale.
Pascal włożył ręce pod plecy trupa, uniósł go trochę i wyjął szkatułkę.
— Oto jest! — odezwał się podając ją Jakóbowi.
— Wygraliśmy zatem wielki los! zawołał doktor.
— Myślę, że wygramy daleko więcej jeszcze! — odpowiedział Pascal niedbale.
— Wyłaź co prędzej i chodźmy. Radbym co prędzej dowiedzieć się, co się zawiera w tym statku?...
— Czy sądzisz, że pozostawię ślady tej naszej wizyty obecnej?... To się grubo mylisz mój przyjacielu. Uzbrój się w trochę cierpliwości i zaczekaj! Robotnicy przyjdą równo ze dniem. Gdyby przypadkiem unieśli płytę kamienną, zanim ją zamurują, co jest zresztą bardzo prawdopodobnem, od jednego spojrzenia dowiedzieliby się o naruszeniu grobów. Cała policya byłaby od razu na nogach, wszystkie psy gończe puszczonoby na zwiady!...
Byłoby to wielkie głupstwo — ciągnął dalej Pascal — i w dodatku głupstwo okrutnie niebezpieczne. — Ułożę z powrotem wieńce i wszystko tak pozostawię jak zastałem. Czyż nie racya?...
— Najzupełniejsza, ale spiesz się mój drogi.
Pascal nie potrzebował tego zastrzeżenia.
W pół godziny zrobił wszystko i powrócił do Jakóba.
Płyta została szczelnie dopasowana, krzesła postawione na swoich miejscach przed ołtarzem.
Jakób zgasił latarkę.
— Aj! do dyabła! — odezwał się nagle Pascal z wielkiem niezadowoleniem.
— Co się stało? — zapytał doktor.
— Zapomniałem czegoś...
— Czego takiego?...
— Obcęgów...
— Czy zejdziesz po nie...
— Choćby je znaleźli nawet, nicby się z nich nie dowiedzieli. — Nie myślmy więc już o tem...
Pascal włożył sak-palto i rzekł:
— Klucze?...
— Oto są...
— Masz szkatułkę?...
— Mam...
— Zmykajmy zatem...
Jakób wyszedł pierwszy.
Pascal podążył za nim, zamykając ostrożnie za sobą drzwi, aby nie narobić hałasu.
— Jeszcze nie wszystko skończone, odezwał się następnie.
— Najgłówniejsza rzecz zrobiona, ale idzie o wydobycie się z cmentarza.
— O wydobycie się? — powtórzył Jakób. — Czy nie zaczekamy, dopóki bram nie otworzą?..
— Wybornyś sobie! — Chciałbyś przechodzić ze szkatułką szwajcarowi pod nosem. — Byłby to najpewniejszy sposób, aby się dać złapać odrazu!... — Nie mój przyjacielu, nie będziemy wcale na dzień czekali! — Musimy przedostać się przez mur... Rozejrzałem dobrze miejscowość i wiem co zrobić potrzeba.. — Chodźmy w stronę, gdzie przechodzi ulica Champ-d’Asile.
Pascal oryentował się parę minut a potem ruszył szybkim krokiem, Jakób podążał za nim.
Wkrótce doszli do muru, do którego przytykały pomniki.
— Tutaj trzeba się będzie przeprawić szepnął Pascal — przejdziemy jak po schodach...
Wdrapał się na jeden z pomników i dostał na wierzch muru.
Z tej wysokości, spojrzał w jednę i drugą stronę ulicy.
— Niema nikogo! — szepnął — noc ciemna, księżyc się schował, a jedna zaledwie pali się latarnia gazowa! Wszystko jak najlepiej!... zrób tak, jak ja...
Zaraz też głowa Jakóba ukazała się nad murem.
— Rzuć mi szkatułkę — odezwał się Pascal. — Dobrze — już ją mam... teraz jeżeli się boisz przeskoczyć, uchwyć się silnie dwoma rękami za szczyt muru i zsuń się po nim.
Za chwilę doktór stał obok Pascala.
— Teraz trzebaby poszukać jakiego powozu... — Czuję, że nie dojdę piechotą do placu Madelaine...
— Dojdźmy do stacyi Montparnasse. Potrzeba na to pięciu minut. Tam zawsze fiakry włóczą się po całych nocach...
Przy stacyi kolejowej, zastali rzeczywiście stojące dwa, czy trzy fiakry.
Wsiedli do jednego z nich i rozkazali stangretowi, zawieźć się do hotelu Parlamentu.
Obaj upadali ze znużenia i umierali z głodu, to też zaledwie wysiedli, zażądali od numerowego, ażeby im przyniósł na górę chleba, mięsiwa i dwie butelki wina burgundzkiego.
— Czy zabierzemy się do jedzenia zanim otworzymy szkatułkę?... zapytał Jakób ciekawie...
— Naturalnie — bo ja nie mam już wcale siły i słabo mi się robi..
Rzeczywiście krople zimnego potu wystąpiły łotrowi na skronie.
Zbladł okropnie i padł na stojące po za nim krzesło. Nie spał od czterdziestu czterech godzin!..
— Jesteś naprawdę znużony kochany przyjacielu! — powiedział Jakób — ale szklanka dobrze ocukrzonego wina, wzmocni cię i orzeźwi.
I zaraz zajął się przygotowaniem napoju.
Pascal wychylił płyn i poczuł się orzeźwionym i wzmocnionym.
— Trochę mięsa do reszty cię pokrzepi...
— Teraz czuję się daleko lepiej, odezwał się Pascal po zjedzeniu para kawałków szynki, czuję, że zaczynam przychodzić do siebie... Zdawało mi się, że już umieram a nie jestem przecież babą...
— To konieczne następstwo bezsenności i fatygi — zauważył Jakób. Gdy się posilisz i prześpisz, nie pozostanie ani śladu z chwilowego osłabienia...
— Mam nadzieję, a teraz kiedy głód zaspokojony, sprawdźmy stan naszego majątku... Podaj mi szkatułkę...
Pascal otworzył portmonetkę i wyjął z niej mały kluczyk, zanim go jednakże użył, otworzył szafę i wyjął pakiety akcyj i innych papierów wartościowych i rozłożył na stole mówiąc:
— Najprzód to.
Jakób jął się żywo przeglądać papiery...
— Nie warto było tego zabierać! — mruknął skrzywiwszy się szkaradnie... To nam się na nic nie przyda, a może się stać niebezpiecznem!...
— Mniejsza, to pozbędziemy się tego!.. odpowiedział Pascal unosząc wieko szkatułki. A ha! A to co znowu? — ciągnął wyjmując dużą kopertę, na której położony napis przeczytał głośno: „To jest mój testament“.
— Testament hrabiego Thonnerieux!!
Nie mógł się dostać w lepsze ręce... Chętnie będziemy wykonawcami jego ostatniej woli.
— Zaraz to przeczytamy — przerwał Jakób, ale najprzód przegląd inwentarza.
— Medal... mówił Pascal, biorąc w rękę sztukę złota, którą jak wiemy hrabia złożył do szkatułki.
— Złoty?...
— Wart co najmniej ze sto franków... Głupstwo! — przejdźmy do dokumentów poważniejszych... oto bilety bankowe….. przeliczmy je.
Pascal wszystko co było w szkatułce na stół wyrzucił.
Okrzyk radości i tryumfu wyrwał się z piersi opryszków.
Ręce ich z niewymowną rozkoszą pieściły jednocześnie jedwabiste papiery banku francuzkiego.
— Cztery pakiety — rzekł Jakób. — Trzeba zobaczyć wiele zawierają?
— Te trzy muszą mieć przynajmniej po sto biletów każdy, a w tym musi być piędziesiąt.
— Porachujmy...
Drżącemi palcami zaczęli wyciągać po jednym bilecie.
— Sto!.. odezwał się Pascal pierwszy.
— Sto!... — powtórzył Jakób, — te trzy paczki zupełnie jednakowe, czwarta trochę cięższa — zawiera zapewne piędziesiąt tysięcy franków... Było się o co ubiegać... Zobaczmy teraz papiery wartościowe, a certyfikaty odłóżmy na bok.
Pascal dobywał papiery różowe, niebieskie i zielone, przypatrywał im się i segregował, odkładając te, z których nie można było użytkować.
— Wiele?... — zapytał Jakób, gdy Pascal skończył robotę.
— Dwakroć sto tysięcy franków!... odrzekł Pascal.
— Dodawszy do tego trzykroć sto tysięcy w biletach bankowych, wypadnie pięćkroć sto tysięcy franków!... Ładny początek przyszłych operacyj naszych.
— Jutro sprzedamy papiery.
— Schowaj to wszystko do pugilaresu...
— Co do wartości imiennych — ciągnął Pascal, — to te złożymy we dwie puszki i zachowamy na pamiątkę poczciwego hrabiego.
Wpakował papiery do szkatułki, którą Jakób zamknął i mówił dalej:
— Jesteśmy zatem właścicielami wcale pokaźnej sumki. Kupimy Petit-Castel, a w Paryżu poszukamy jakiego ładnego domu w dobrem położeniu, aby doktor Thompson mógł się w nim odpowiednio zainstalować. Obiecuję ci liczną i wyborową klientelę mój kochany. Kiedy się jest bogatym, to się ma powodzenie, chociażby się nawet nie miało talentu, a tobie przecież i na tem nie zbywa.
— Przyjęcia, na których Marta będzie czyniła honory, ściągną do nas cały Paryż. Za rok będziemy właścicielami trzech milionów, a wtedy zobaczysz. Z takim groszem będziemy już mogli żyć i osiąść gdzie nam się żywnie podoba. Wystarczą nam zupełnie procenty, nie będziemy naruszać kapitałów. Schowaj te szpargały mój stary. Mianuję cię kasyerem głównym.
— Dasz mi zapewne zaliczkę na rachunek pensyi, nie prawda?...
— Zobaczę — odrzekł Jakób – Jeżeli nie będziesz zanadto wymagający...
Obaj wspólnicy zaczęli się śmiać z tego dowcipu.
Poczem Pascal odkorkował drugą butelkę i nalał szklanki.
— Słowo honoru — wykrzyknął — ja już wcale nie czuję fatygi. Zdaje mi się, że odżyłem!...
— Radość jest najlepszym lekarzem, odrzekł Jakób podnosząc swoją szklankę, a trącając się ze swoim przyjacielem dodał:
— Za zdrowie twoje towarzyszu!...
— Za twoje stary łotrze!... Za dobre nasze powodzenie! za miliony nasze...
— Teraz połóżmy się spać!...
— Czyż nie otworzymy przede wszystkiem testamentu hrabiego?...
— Niechże cię... zapomniałem!... Co bo nas jednak obchodzi ten testament?... Wiemy przecie, że nieboszczyk nie zrobił nas głównymi spadkobiercami.
— Nie warto doprawdy czytać...
— A ja sądzę, że to jest rzeczą konieczną.
— Dla czego?...
— Aby się dowiedzieć, czy drugi egzemplarz nie został złożony u jakiego notaryusza... toby było rzeczą bardzo niebezpieczną dla nas, przy sprzedaży papierów wartościowych.
— Racya — odrzekł Pascal — trzeba przeczytać. Musi to być dokument bardzo zresztą ciekawy, be mój ex-pryncypał był osobistością niezmiernie oryginalną .
Poszukał po kieszeniach scyzoryka, aby otworzyć kopertę.
Jakób Lagarde słuchając Pascala, bawił się złotym medalem i obracał go na wszystkie strony.
— Co to za medal? — patrz no... odezwał się do kamrata.
— Pascal obejrzał podaną sobie sztukę na obie strony... i położył ją na stole...
— Nic a nic nie rozumiem... Jakieś daty... jakieś liczby... jakieś wyrazy oderwane... Jakaś zagadka! nad którą nie myślę sobie łamać głowy. — Powróćmy do testamentu.
— Wyjął z koperty papier zawierający ostatnia wolę Filipa de Thonnerienx.
— Czy nie miałem racyi nazywać nieboszczyka oryginałem?... — wykrzyknął ze śmiechem, napisał testament czerwonym atramentem!...
— Czytaj głośno!... odezwał się Jakób...
— Z chęcią.
Pascal Saunier zaczął czytać głośno ostatnią wolę hrabiego, którą znamy już dobrze...
Przerzucił kartę i spojrzał na datę. Twarz jego zajaśniała radością, gdyż zobaczył:„ 22 maja 1879 r.“
— Testament pisany był przed kilku dniami — gdyby egzemplarz drugi znajdował się u rejenta, ten by go był niezwłocznie złożył prezesowi trybunału cywilnego, i opieczętowanie nie byłoby potrzebnem. — Skoro zostało dopełnionem, drugi egzemplarz nie istnieje.
— Tak jest... potaknął Jakób. — No a cóż dalej?...
— „Mój majątek dzieli się na dwie części, jedna wiadoma druga niewiadoma...
— O! ho!... wykrzyknął ex-sekretarz, to grubo ciekawe!...
— „Majątek wiadomy dochodzi do sumy pięciu milionów dziewięciuset tysięcy franków, i tak się przedstawia: Nie będziemy powtarzać szczegółów, które już znają czytelnicy.
— Na nieszczęście, posiadamy małą tylko cząstkę tego skarbu! — mruknął z westchnieniem Jakób. Komuż dostanie się reszta?...
— Dowiemy się, odrzekł Pascal Saunier — przechodzę do paragrafów...
— „W chwili kiedy piszę tę ostatnię moją wolę, nie mam nikogo z bliższych krewnych, których krzywdziłbym wydziedziczeniem, czuję się więc w prawie rozporządzić mojem mieniem w sposób następujący:
„Miastu Paryżowi zapisuję nieruchomość moję na przedmieściu Saint-Germain przy ulicy Rivoli i przy ulicy des Pyramides, jako też wartości moje francuzkie i zagraniczne, wynoszące razem sumę trzech milionów trzech kroć stu tysięcy franków, z obowiązkiem aby też miasto, reprezentowane przez radę municypalną, pobudowało w miejscu, które obierze, przytułek nocny, w takich samych warunkach, jak przytułek przy ulicy Tocqueville.
— To grosz zupełnie dla nas stracony zawołał Jakób Lagarde.
— Mniejsza o to, odrzekł Pascali czytał dalej.
„2) Miasta Sancerre, zapisuje posiadłości jakie tam posiadam, z obowiązkiem założenia przy tamtejszym szpitala sali na czternaście łóżek, wyłącznie dla starców z tego okręgu, nie mających środków utrzymania.
„3) Gminie Grange-de-Mer, w której się urodziłem, przeznaczam pałac i nieruchomości położone na tem terytoryum pod warunkiem, że przez sześć lat od dnia otwarcia mego testamentu, dzierżawcy folwarków moich, zwolnieni będą od opłaty dzierżawy.
„Gmina wejdzie w posiadanie pałacu, dopiero w ośmnaście miesięcy po mojej śmierci.
„Obowiązaną będzie zamienić go na przytułek dla kalek i starców okręgu.
„Pani brabinie Chateleux, urodzonej Georgine de Graves, zapisuję meble, dywany, obrazy, statuy, dzieła sztuki, porcelanę, bibliotekę, srebra rodzinne, znajdujące się w pałacu moim przy ulicy Vaugirard, nadto powozy i konie.
„Mojemu wiernemu staremu kamerdynerowi Jeromowi Villard, sumę pięćdziesiąt tysięcy franków.
„Każdemu z moich sześciu służących po dwadzieścia tysięcy franków...
— Stary zupełnie widocznie zdziecinniał przerwał Jakób ze śmiechem. Pozostawiać takie sumy ludziom co go okradali całe życie, to doprawdy głupota! Cóż dalej?...
„Sto tysięcy franków przeznaczam do rozdania pomiędzy biednych okręgu, za pośrednictwem towarzystwa dobroczynności.
Doktór roześmiał się znowu.
— Oj biedni, biedni! myśmy was uprzedzili, jeżeli jednak stracicie cokolwiek, to panowie administratorzy stracą daleko więcej! — No cóż dalej?
— „Pięćdziesiąt tysięcy franków przeznaczam na utrzymywanie grobu familijnego, w którym spoczywają zwłoki ukochanej mej żony i córki, a w którym i ja będę złożony.
„Dziesięć tysięcy franków dla...
Pascal przerwał nagle czytanie, trzymając oczy w miejsce to wlepione.
— No cóż tam takiego? — zapytał Jakób zdziwiony.
— Coś doprawdy niepojętego, dziwnego, coś, co trudno sobie wyobrazić...
— No ale cóż?
— Moje nazwisko jest także w testamencie.
— Twoje nazwisko?... cóż znowu mówił Jakób niedowierzając...
— Słuchaj. — Dziesięć tysięcy franków zapisuję Pascalowi Saunier, mojemu byłemu sekretarzowi, ażeby po wyjściu z więzienia w Nimes, rozpocząć mógł życie uczciwe i nie popadł w nowe błędy, za które tak ciężko musiał był odpokutować.
— No! i cóż ty na to?...
— Powiadam co zawsze — hrabia był głupi, ale dobry! — Interesował się tobą — to wspaniale z jego strony. — Winieneś mu wdzięczność dozgonną i obowiązanyś jako dowód tej wdzięczności, złożyć mu wieniec z nieśmiertelników za trzy franki dziesięć sous!...
— Nie omieszkam tego uczynić.
I dwaj nędznicy zaczęli się śmiać gwałtownie.
— Artykuł dziesiąty i ostatni — czytał znowu Pascal. — Dziesięć tysięcy franków użyte być mają na koszta mojego pogrzebu.
— Przejdę do majątku nie wyjawionego. To musi być najciekawszą częścią testamentu. — Uważaj... zaczynam czytać.
„Co do mojego majątku niewyjawionego, dochodzi on sumy czterech milionów ośmset tysięcy franków. Sześć pugilaresów zawierających te sumę, podzieloną na równe części po ośmkroć sto tysięcy franków każda... zachowane są w miejscu sekretnem...
Pascal spojrzał na Jakóba, którego oczy rozszerzyły się nadmiernie.
— Cztery miliony ośm kroć sto tysięcy franków!... ukrytych!... mruczał doktór.
— Miałem racyę utrzymując, że te wyrazy: „majątek niewyjawiony“ to gruba tajemnica!...
— Czytaj dalej... czytaj!... bo pilno mi się dowiedzieć.
Mówiąc to Jakób, mocno się rozczerwienił, oczy zabłysły mu ogniem.
Pascal również zirytowany czytał drżącym głosem.
— „Ażeby nie pozostawić po sobie opinii człowieka niespełna zmysłów, muszę wytłómaczyć przyczynę mojego postąpienia.
„Mając lat czterdzieści pięć, sam jeden tak jak i dzisiaj, bez żadnych bliższych lub dalszych krewnych, a tym sposobem bez prawego sukcesora, — zakochałem się w młodej ubogiej panience, sierocie, i połączyłem się z nią węzłem małżeńskim.
„Liczyłem, że biorąc za żoną Joannę de Rouvray, kobietę młodą i piękną, odżyję w dzieciach moich.
„I rzeczywiście w rok po tem związku, na którym budowałem wszystkie nadzieje moje, Joanna de Rouvray hrabina de Thonnerieux, córką mnie obdarzyła.
„Urodziny te taką mnie upoiły radością, że postanowiłem okazać wdzięczność Bogu, i podzielić się szczęściem z drugimi.
„Postanowiłem zabezpieczyć przyszłość majątkową wszystkim dzieciom, które tego samego dnia przyszły na świat w okręgu, w którym mieszkałem.
„Za zgodą pani de Thonnerieux, przeznaczyłem na ten cel sumę dosyć znaczną, którą później, gdy nieszczęście opustoszyło mój dom, znacznie powiększyłem. Suma ta wynosi obecnie cztery miliony osm kroć sto tysięcy franków.
— „Dzieci które zapisano w aktach stanu cywilnego szóstego okręgu, jako urodzone w tym samym dniu co moja córka, było sześcioro. Tak więc suma ośmkroć sto tysięcy franków przypada dla każdego z tych dzieci i ma im być wypłaconą w dzień dojścia do pełnoletności...“
Pascal ciągnął dale — „Jeżelibym umarł przed czasem ich pełnoletności, część należnej im sukcesyi, będzie im doręczoną przez egzekutora mojego testamentu.
„Aby kapitały, które uważałem za nie należące do mnie, zabezpieczyć od jakiejkolwiek straty, tak łatwej w czasach dzisiejszych, w czasach ciągłego zamięszania i niepokoju — nie chciałem umieszczać ich na hypoteki pewne z pozoru a w gruncie rzeczy nieodpowiedzialne; uznałem za rozsądniejsze poświęcić procenta dla całości kapitała, i złożyłem część każdego dziecka w sekretnem schowaniu...
Pot spływał po twarzy Pascala.
Zaschło mu w gardle ręce drgały nerwowo, na chwilę się zatrzymał.
— Nie przerywaj!... nie przerywaj!... wołał Jakób tonem rozkazującym.
Pascal wychylił duszkiem szklankę zimnej wody i czytał dalej:
„W miesiąc po urodzenia się mojej córki, wezwałem do siebie głowy rodzin sześciu, zapisanych w księgach stanu cywilnego, nie powiadając im sumy jaką kiedyś dostaną, dałem każdemu sztukę złotą, albo raczej medal umyślnie na ten cel wybity, medal, z którym w czasie właściwym zgłosić się należy do mnie, lub do egzekutora mojego testamentu.
„Medale te, mają z jednej strony nomera porządkowe, rok i datę urodzin mojej córki, — z drugiej — numer porządkowy powtórzony i trzy wyrazy wyrznięte jeden pod drugim.
Jakób Lagarde porwał medal leżący na stole i pożerał go oczami, gdy tymczasem Pascal czytał dalej:
„Za przedstawieniem tego medalu i dokumentów tożsamości, każde z dzieci podniesie samę wyrażoną w moim testamencie.
„Jeżeli przestanę żyć przed tą epoką, egzekutor mój będzie miał polecone wezwać do siebie interesowanych.
„Weźmie wszystkie sześć madali jak również i ten co się znajduje w szkatułce w której złożyłem mój testament, i ułożywszy je jeden obok drugiego po numerach, będzie mógł przeczytać trzy wiersze ułożone z pojedynczych słów wyrżniętych na każdym medalu.
„Zdanie złożone z tych pojedyńczych wyłazów wskaże miejsce, gdzie są schowane cztery miliony ośmkroć sto tysięcy franków.
„Jeżeli w chwili otworzenia testamentu, jeden albo więcej ze spadkobierców żyć już nie będą, część albo części pozostałe po nich, rozdzielone być mają pomiędzy pozostałych przy życiu.
„Trzeba wszystko przewidzieć: — Jeżeli w skutek śmierci zbraknie jednego, albo paru medali i jeżeli nie podobnaby było odczytać, gdzie się majątek mój znajduje, notaryusz, który jest wykonawcą testamentu, uda się do biblioteki narodowej i zażąda podania sobie książki pod tytułem: „Czerwony Testament, pamiętniki pana de Laffames, przyczynek de historyi Jego Eminencyi kardynała de Richlieu, pierwszego ministra Jego królewskiej katolickiej mości króla Ludwika XIII. — Amsterdam, anno Domini 1674.“
Głos Pascala stawał się coraz niewyraźniejszym.
Drżał całem ciałem.
Jakieś nieokreślone uczucie owładnęło jego istotą.
Zatrzymał się po raz drugi.
— Dalej... dalej! — wołał Jakób.
Sekretarz hrabiego de Thonnerieux czytał dalej:
„Będąc w posiadaniu tej książki, otworzy ją na dwudziestej stronicy i zbierze w jeden wiersz słowa i litery podkreślone czerwonym atramentem.
„To samo zrobi z trzema następnemi stronnicami, a wyrazy popodkreślane sformują trzy zdania wyrznięte na medalach i wskażą miejsce gdzie się fortuna sześciorga dzieci znajduje.
— Do pioruna! — krzyknął Jakób, blady a z iskrzącemi oczyma. — Zdaje mi się, że śniłem! To nasze te miliony Pascalu! nasze... tylko nasze! rozumiesz?
— Ma się rozumieć, że rozumiem!... odrzekł Pascal owładnięty tak jak i Jakób gorączką złota. — Przypadek dał nam w ręce tajemnicę hrabiego! Czerwony Testament z Biblioteki narodowej, powie nam, w którem miejscu schowane są miliony!..
— Dowodziłeś przed chwilą, że od dziś za rok będziemy w posiadaniu trzech milionów! — rzekł Jakób — widocznie się pomyliłeś, bo my za rok będziemy mieli blizko pięć milionów!... Po co ja mam się teraz przemieniać w doktora Thompsona?... Na co nam Marta Grand-Champ potrzebna? Cztery miliony ośmset tysięcy franków, dodane do tego co już posiadamy, dadzą nam dwa kroć pięćdziesiąt tysięcy rocznej renty! Mamy przed sobą świetną przyszłość Pascalu! otwarte dla nas wszelkie przyjemności, dostępny najwyższy przepych, możemy więc być uczciwymi ludźmi!...
— Możemy! bośmy bogaci.
— Tak, jesteśmy bogaci, pozwól mi jednak dokończyć czytania testamentu! Chcę się przekonać, że nie ma żadnego takiego paragrafu, który by mógł stanąć w poprzek świetnym nadziejom naszym.
I Pascal zupełnie już spokojnym głosem, czytał ostatnie wiersze:
„Powtarzam, że każde dziecko, które się zgłosi w dzień swojej pełnoletności z medalem, obowiązane będzie mieć także metrykę urodzenia i dokument potwierdzający tożsamość osoby.
„W chwili, kiedy piszę i podpisuję ten testament, sześcioro dzieci mających prawo do udziału w czterech milionach ośmiukroć sto tysiącach franków żyją, o czem się przekonałem osobiście niedawno.
„Zapisuję tu ich nazwiska i adresy obecnego zamieszkania, trzymając się numeru porządkowego na medalach zamieszczonego.
„Nr. 1. — Hrabia Fabian de Chatelux, syn nie żyjącego już Jana de Chatelux i Georginy des Graves. Ulica Tournon 19.
„Nr. 2. — (Medal z numerem 2, znajduje się w szkatułce obok testamentu).
„Nr. 3. — René-Didier Laborre, syn nie żyjącego już adwokata Didiera Laborra i Maryi-Teresy Fauval. Ulica Cherche-Midi Nr. 58.
„Nr. 4. — Amedeusz Duvernay, syn Mikołaja-Fulgentego Duvernay, malarza i Celestyny-Virginii Baudoin. Ulica Vaugidard Nr. 25.
„Nr. 5. — Prosper Juljusz Boulenois, syn Gracyana Boulenois, komisyoniera i Joanny Dupuis. Ulica Recolte Nr. 17.
„Nr. 6. — Marta-Emilia Berthier, córka naturalna Periny Berthier, która później wyszła za mąż i zamieszkała w Genewie.
„Nr. 7. — Albert-Paweł Fromental, syn Rajmunda Fromentala, urzędnika i zmarłej Maryi Poniny. Ulica Saint-Louis Nr. 34.
„Filip-Armand hrabia de Thonnerieux.“
— Oto i wszystko — rzekł Pascal, składając papier na stole.
— Nic zatem nie zawadza naszemu szczęściu — rzekł Lagarde. — My odziedziczamy i basta. — Kiedy się dowiemy, gdzie stary waryat złożył pieniądze, będziemy mieli jednę jeszcze tylko trudność będziemy potrzebowali je wydobyć...
— Jutro zaraz, powiedział Pascal, chowając testament do kieszeni, — udam się do Biblioteki narodowej...
Dwaj wspólnicy nie mieli na teraz nic już więcej do powiedzenia sobie.
Odeszli każdy do swojego pokoju, aby wypocząć trochę.
Nazajutrz o 9-ej obaj już byli na nogach, a na dzień dobry, zapytał jeden drugiego o czem marzył podczas nocy...
Paki biletów bankowych i papierów wartościowych hrabiego de Thonnerieux, wprawiły obu w usposobienie rozkoszne...
— Idziesz do Biblioteki?... zapytał Jakób Pascala.
— Zacznę od wymiany papierów na bilety bankowe, a po południu dopiero przejdę do Biblioteki.
— Czy chcesz żebym z tobą poszedł?
Myślę, że mógłbyś mi się przydać...
— Ale Angela i Marta czekają na nas...
— Można im przecie posłać depeszę....
— Masz racye...
Pascal obładował się bonami, akcyami, obligacyami i wyszedł z Jakóbem. Udali się do biura telegrafów, zkąd depesza z podpisem Thompsona, wysłana została do Petit-Castel.
Następnie wspólnicy udali się do wekslarza, który bez żadnej trudności zobowiązał się przysłać im pieniądze do domu, po sprawdzeniu czy papiery nie są zastrzeżone.
Zjedli śniadanie w jednej z restauracyj na bulwarze, a po śniadaniu, w najlepszych humorach podążyli do Biblioteki narodowej.
Ani jeden, ani drugi nie znał zwyczajów przybytku wiedzy i mozolnych poszukiwań.
Szwajcar, do którego się udali, wskazał im salę pracy.
Weszli na galeryę, z której wchodziło się do tej sali, i mieli już próg przestąpić, gdy woźny przeznaczony do kontrolowania wchodzących, zatrzymał ich temi słowy:
— Przepraszam... czy mają panowie karty wejścia?...
— Nie mamy... odpowiedział Pascal.
— To panowie wejść nie możecie...
— Dla czego?...
— Bo chcąc pracować tutaj potrzeba mieć pozwolenie od dyrektora Biblioteki...
— Żałuję bardzo, że o tem nie wiedziałem, odezwał się Jakób. — Jestem cudzoziemcem, i sądziłem, że względem cudzoziemców mających bardzo mało czasu do zwiedzenia wszystkich cudów tutejszej stolicy, formalności nie są zbyt ściśle przestrzegane.
— A! pan jesteś cudzoziemcem?... zapytał woźny z pewnem uszanowaniem...
— Tak panie... Poddany amerykański... doktor medycyny...
— I przychodzi pan jako zwiedzający tylko?...
— Chciałbym przejrzeć książkę jednę, bardzo rzadką — albo raczej unikat, jaki tu się tylko podobno znajduje...
— Ha, jeżeli tak, odrzekł woźny, to ja wezmę na siebie odpowiedzialność za naruszenie przepisów. — Dla cudzoziemców, do tego ludzi uczonych, drzwi nasze stoją otworem.
I dodał podając obu panom bilety osobiste.
— To pozwoli panom zażądać książki jakiej potrzebujecie... Obierzcie sobie panowie miejsce na ławkach, i zastosujcie się do przepisów zanotowanych w biletach.
— A jak się mamy wziąść do tego, ażeby otrzymać książkę?...
— Udajcie się panowie do bibliotekarza na estradzie w głębi sali, on panów objaśni.
— Dziękujemy panu...
Cała ta rozmowa jakąśmy przytoczyli, odbywała się szeptem, bo cichość nadzwyczaj jest przestrzeganą w sali pracy.
Jakób i Pascal zajęli dwa miejsca na uboczu.
Pascal uważnie odczytał przepisy wyrażone w bilecie.
Pochylił się do swojego towarzyszą, który czytał także i szepnął mu do ucha:
— Zapiszemy pierwsze lepsze nazwisko.
— Zdaję mi się, że to będzie daleko ostrożniej...
— Koniecznie...
I obaj wpisali w bilet nazwiska, jakie im przyszły do głowy.
— Teraz pójdę po książkę.
— Panie odezwał się do urzędnika, chciałbym pana prosić o jedno dzieło.
Urzędnik podał mu czystą kartkę.
— Niech pan będzie łaskaw napisać jakie to dzieło.
Pascal wziął papier i powrócił na swoje miejsce, mrucząc pod nosem.
— A to dopiero ceremonie dla takiej prostej rzeczy!...
Na kartce trzeba było wypisać: numer miejsca zajmowanego przez czytelnika, nazwisko autora i tytuł dzieła. W tej ostatniej rubryce napisał Pascal: „Czerwony Testament, pamiętniki pana de Laffemes, jako przyczynek do historyi Jego Eminencyi kardynała de Richelieu pierwszego ministra Jego Królewskiej Katolickiej Mości Króla Ludwika XIII.
„Miejsce publikacyi Amsterdam.
„Data wydania: Anno Domini 1674.
„Nazwisko czytelnika, Juliusz Darien.
„Adres. Ulica Uniwersytecka Nr. 38.
Nazwisko to i adres nie mogły w żadnym razie skompromitować Pascala.
Bibliotekarz wziął ten bilet, napisał coś na nim i podał go innemu urzędnikowi.
Pascal, zupełnie nie obeznany ze zwyczajami biblioteki, czekał stojąc przy estradzie.
— Niech pan zajmie swoje miejsce, odezwał się z uśmiechem bibliotekarz.
— A książka?...
— Przyniosą ją panu.
Ex-sekretarz hrabiego de Thonnerieux powrócił na miejsce nr. 177.
Upłynęło minut pięć.
Żądanej książki nie przynoszono.
Łotrom wspólnikom oczekiwanie to wydało się niezmiernie długiem.
Z wielkiego wzruszenia ręce im drżały i słowa nie mogli przemówić – za chwilę będą mieli w ręku „Czerwony Testament“ dowiedzą się gdzie hrabia ukrył cztery miliony ośmkroć tysięcy franków, przeznaczone dla dzieci urodzonych tego samego dnia co i jego córka.
Nic nie mogło przeszkodzić, aby im doręczono książkę, a jednakże to opóźnienie, źle jakoś wróżyło.
Niecierpliwość ich dochodziła do najwyższego stopnia.
Jakób przygryzał wąsy.
Pascal gorączkowo zaciskał pięście.
Nakoniec ukazał się urzędnik, niosąc książkę w czarnej oprawie z czerwonemi brzegami i położył ją przed Pascalem.
— Oto książka, jakiej pan żądałeś, powiedział.
I odszedł.
Pascal chwycił książkę.
Otworzył ją i na pierwszej stronicy przeczytał tytuł.
— Czerwony Testament!... To samo!...
— Poszukaj na dwudziestej stronicy — szepnął gorączkowo Jakób.
Pascal drżącemi palcami przerzucił książkę, zatrzymał się na dwudziestej karcie, a oczyma szukał uporczywie czerwonych znaczków, o jakich pan de Thonnerieux wspominał w testamencie.
Nie znalazł żadnego podkreślenia.
Pobladł... bolesny zawód ścisnął mu serce.
— Nie ma... szepnął zmienionym głosem do ucha Jakóba.
— E! — odrzekł ten ostatni. To nie podobna! Pokaż, niech ja zobaczę... i wziął książkę i z kolei zaczął się przyglądać stronicy dwudziestej i następnym.
Na próżno.
— Masz racyę — rzekł, nic!... ani jednej litery, ani jednego wyrazu nie ma podkreślonego!... Czyśmy się czasami nie omylili?
— Czy testament hrabiego wskazuje te same kartki?
— Łatwo się przekonać — mruknął Pascal.
Wyjął z kieszeni testament pana de Thonnerieux i poszukał właściwego paragrafu.
— Nie... nie mylimy się wcale... patrzaj, stronica dwudziesta, dwudziesta pierwsza, dwudziesta druga...
— A na tych właśnie stronicach nie ma nic! — rzekł Jakób niecierpliwie. Zdaje się nieprawdopodobnem, a jest jednakże prawdziwem!... Wszakże to ta sama książka...
Mówiąc to doktór, wziął znowu książkę z rąk Pascala i znowu zaczął przypatrywać się tytułowi.
Nagle głuchy okrzyk, wyrwał mu się z ust.
— Co takiego? — zapytał zaniepokojony Pascal.
W miejsce odpowiedzi Jakób zapytał:
— Gdzie podług testamentu wydaną jest książka?
— W Amsterdamie.
— A data wydania?
— 1674 rok.
— A więc najwidoczniejsza omyłka... powiedział swobodniej oddychając doktór.
— Omyłka? — powtórzył Pascal, nic nie rozumiejąc.
— Tak!... Bibliotekarz się omylił, nie co do dzieła, ale co do wydania...
To wydane nie w Amsterdamie 1674 r., ale w La Haye 1677 roku... Udaj się po wydanie Amsterdamskie...
Pascal wziął pamiętnik pana de Laffemes i podszedł do estrady bibliotekarza.
— Panie ― rzekł do urzędnika — pan się niechcący pomylił.
— W czem takiem, proszę pana?...
— To jest wydanie z la Haye 1677 r., a ja prosiłem o wydanie Amsterdamskie z anno Domini 1674.
Bibliotekarz spojrzał na tytuł i powiedział:
— To rzeczywiście omyłka, którą zaraz naprawimy. Niech pan chwileczką poczeka.
Wziął znowu kartkę, napisał na niej słów kilka i zawołał posługującego.
— Pójdź do oddziału 2-go i oddaj to panu naczelnikowi Delerge.
Chłopak poszedł.
Za chwilę powrócił, niosąc książkę, na widok której serce Pascala zabiło radośnie.
Ale była to radość fałszywa.
— Panie — odezwał się chłopak do bibliotekarza — przynoszę tę samą książkę... wydania z r. 1674, nie ma na półce...
— Jakto?...
— Książka wydana w Amsterdamie, zniknęła przed paru dniami, jednocześnie z życiem ojca Józefa i Pamiętnikami hrabiego Rocheforta. Pan Delerge utrzymuje, że pan wie o tej kradzieży.
— O kradzieży wiem, ale nie pamiętałem tytułów dzieł ukradzionych.
Pascal uczuł się w takim stanie, jakby go kto uderzył młotkiem w głowę.
Pomieszały mu się myśli.
— Wyobraź pan sobie — mówił bibliotekarz — że od sześciu tygodni, ciągle się przytrafiają kradzieże jakieś w bibliotece... Przeszło dwanaście dzieł już zniknęło, a pomimo zdwojonej baczności, nie udało się dotąd schwycić złodzieja... Ale któregokolwiek dnia, wyda się on sam jakim sposobem. Złodziej jest naturalnie człowiek jakiś inteligentny, skoro bierze się do dzieł jedynie rzadkich i kosztownych.
Ex-sekretarz hrabiego de Thonnerieux czuł, że się nogi pod nim zginają.
— Jakto? jakim sposobem można — wynieść książkę z Biblioteki?...
— Niestety nie wiemy szanowny panie….. inaczej nie dopuścilibyśmy do tego... Panu bardzo zależy na wydaniu amsterdamskiem pamiętnika de Laffemes’a?
— O! bardzo, chodzi mi o ten mianowicie rozdział, który wypuszczono w wydaniach późniejszych.
— Bardzo nam przykro, że służyć nie możemy.
Pascal skłonił się i powrócił do Jakóba, czekającego z wielką niecierpliwością, bo z całej rozmowy nie słyszał ani słowa.
— No cóż się to stało? — zapytał Pascala, spostrzegłszy, że ma czoło zasępione i ręce próżne.
— Szczęście się odwróciło od nas... majątek nam się z rąk wymyka!..
— Jakto!.. Książka?...
— Nie znajduje się w bibliotece...
— Ale będzie w niej niebawem...
— Nie! — ukradł ją ktoś przed para dniami, ażeby ją odzyskać, potrzeba szczególniejszego chyba jakiego trafu...
Jakób zaledwie się powstrzymał w swej złości.
— Chodźmy! — rzekł Pascal — porozmawiamy na ulicy...
Dwaj spólnicy śmiertelnie bladzi, ze spuszczonemi głowami, ze ściśniętemi sercami, opuścili salę biblioteki.
Zaledwie wyszli na ulicę, Jakób chciał coś mówić.
— Pascal powstrzymał go temi słowy:
— Nie... nie tutaj... Za dużo uszów do okoła... Wsiądźmy do fiakra...
Wsiedli do zamkniętego powozu.
— Gdzie jedziemy? — zapytał stangret.
— Na stacyę kolei Vincennes.
Koń puścił się kłusem.
— Teraz nikt nas słyszeć nie może, nie prawda? — odezwał się Jakób z niecierpliwością. — Powiadaj prędko! Czerwony testament został ukradziony?...
— Pascal Saunier opowiedział to co słyszał od bibliotekarza o kradzieżach, jakie od kilku tygodni przytrafiają się w bibliotece.
— A zatem — wykrzyknął Jakób Lagarde z niewymowną wściekłością — zatem jest ktoś, co trzyma w swojem ręku tajemnicę hrabiego... i może ją zużytkować!...
— Nie! — odrzekł sekretarz pana de Thonnerieux.
— Dia czego?
— Bo nie zna wartości tego co posiada... bo nie może odgadnąć tajemnicy, kto klucza do niej nie ma...
— I my jednakże nie będziemy się mogli dowiedzieć.
— Co do tego, to nie ma żadnej wątpliwości.
— Cztery miliony ośm kroć sto tysięcy franków są zatem stracone dla nas!.. tracimy fortune, po którą mieliśmy tylko wyciągnąć rękę, aby ją pochwycić!
— Cóż na to poradzić? Cios jest dotkliwy bo niespodziewany! Upadek ciężki, bo spadamy z wysoka! Ale niestety, nie można walczyć przeciwko niepodobieństwu... Przywdziejmy żałobę po naszych milionach i nie myślmy o nich więcej...
Po tych słowach zapanowało chwilowe milczenie.
Jakób się zamyślił.
— Przywdziać żałobę po milionach?! Ani myślę... Uważasz je za stracone dla nas?...
— Tak mi się zdaje...
— A więc mylisz się i to grubo!... one są, albo raczej one będą nasze...
— Nie pragnąłbym niczego więcej... ale nie widzę sposobu...
— Boś jest ślepy, ale ja ci otworzę oczy... W braku „Czerwonego testamentu,“ zebrane razem medale, wskażą nam miejsce gdzie są schowane miliony...
— Tak.
— A więc potrzeba nam medali...
— Łatwo to powiedzieć... Znajdują się wszakże w rękach sześciu osób...
— To nic nie znaczy! — będziemy je mieli, powtórzył Jakób z dzikim akcentem... Zdobędziemy je podstępem, siłą, zbrodnią w razie potrzeby! Pozwól mi działać!... Za to co się będzie działo, ja biorę odpowiedzialność na siebie... Marta Grand-Champ, bez której, jak się zdawało wczoraj, zupełnie się obejdziemy, stanie się od jutra czynną osią naszej sprawy, narzędziem naszego powodzenia... Nie pytaj mnie o nic i zaufaj bezwzględnie.
— Będziemy bogaci!
Fiakr się zatrzymał.
Przyjechali na stacyę.
Wysiedli i poszli kupić bilety.
Kilka dni upłynęło, od wyżej opisanych wypadków.
Pascal Saunier i Jakób Lagarde zajęci byli dojrzewającym w ich głowach projektem, jaki nasunął się im po dowiedzeniu się w bibliotece, że „Czerwony Testament“ ukradł ktoś nieznany i zniweczył w ten sposób wszelkie ich nadzieje.
Uznali przede wszystkiem za potrzebne tak się postawić w świecie, ażeby nie wzięto ich za pospolitych intrygantów węszących po Paryżu.
Nie podobna będzie mieć w podejrzeniu cudzoziemca, doktora uczonego, kapitalisty, który przyjechał osiąść w Paryżu?
Nie podobna będzie!
Posiadacz kapitału będzie zawsze szanowanym.
Ten co utrzymuje, że jest milionerem, może najwyborniej nie posiadać nic więcej nad bezczelność i długi, boć niepodobna sprawdzić co kto ma w kieszeni.
Ale gdy majątek jest jawny, gdy się przedstawia w gruntach, lasach, domach, nie można przeczyć, że go niema.
Pascal i Jakob wpadli na myśl kupienia willi Petit-Castel.
Kupno dokonanem zostało na osobę Jamesa Thompsona, który już jako lokator zamieszkiwał willę.
Zapłacił naturalnie wszystko od razu gotówką.
Angela i Marta zajmowały jak wiemy willę z dwoma służącemi alzatczykami, przy pomocy których wszystko zostało uporządkowane w domu.
Marta rozkochana we wsi, nie mogła się nią nacieszyć.
Jakób z Pascalem bywali tu tylko na chwilę.
Ważne interesa zatrzymywały ich w Paryżu, gdzie też trzymali ciągle lokal w hotelu Parlamentu.
Nie podobało się to Angeli, która radaby mieć przy sobie Pascala, ale ten taką miał nad nią przewagę, iż poddawała się losowi i nie śmiała uskarżać nawet.
Postanowionem zostało jednakże, że Angela opuści swoje mieszkanie i sprzeda swój magazyn.
— Marta prosiła Jakóba — albo raczej doktora Thompsona, ponieważ pod tym tylko znała go nazwiskiem, — aby odebrał ze stacyi kolejowej walizy, które się tam zapewne znajdują, be je wyjeżdżając z Genewy, wysłała za frachtem, do Francyi.
Doktór posłał natychmiast po te walizy.
Młoda dziewczyna nie mogła się powstrzymać od płaczu, patrząc na te przedmioty z których każdy przypominał jej biedną jej matkę.
Nie mamy potrzeby powiadać, że spólnicy nie powiedzieli kobietom, o pochodzeniu ich fortuny.
Marta wierzyła, iż doktór Thompson jest człowiekiem nadzwyczajnie bogatym.
Angela mniej dowierzająca, nie łudziła się co do jego osoby, ale ponieważ Pascal nie lubił wypytywań, nie mogła się prawdy dowiedzieć.
Otóż jakeśmy mówili, Pascal z Jakóbem najczęściej przesiadywali w Paryżu.
Znajdujemy ich obu w saloniku, jaki wspólnie zajmowali w hotelu Parlamentu.
— Musimy — mówił Pascal — robić wszystko nadzwyczaj rozważnie. — Zanim zaczniemy działać, musimy namyśleć się dobrze... Inaczej ani marzyć o czterech milionach ośmkroć sto tysięcy frankach hrabiego de Thonnerieux!
— Musimy je mieć! — zawołał Jakób popędliwie Namyślamy się już cale dni ośm, wiemy już co nam szkodzić, i co nam pomódz może. — Postanówmy coś nareszcie!... Zajmować się poszukiwaniem skradzionej książki, byłoby prawdziwem szaleństwem. — Możemy jej szukać lata całe i nieznaleźć!...
Gdybyśmy nawet odszukali człowieka, to cóż, zkądże pewność, że znajdziemy książkę... Mógł ją sprzedać... albo obawiając się odpowiedzialności, zniszczyć nawet. Czy nie prawda?
— Więc raz jeszcze ostatni rozejrzyjmy się w położeniu.
— Hrabia de Thonnerieux złożył w sekretnem miejscu ogromną sumę, którą posiąść pragniemy... Cenna książka, która wskazywała to miejsce zaginęła...
Nie myślmy już o niej!...
— Pozostaje nam jeden jedyny środek, to jest zebranie medali rozdanych przez hrabiego sześciorga dzieciom, którym chciał zabezpieczyć majątek...
Te medale ułożone jeden przy drugim, według numerów porządkowych, dadzą nam pożądaną wskazówkę.
Pascal się nachmurzył.
— Zapewne! — odrzekł porywczo... ale powtarzam ci raz jeszcze, że medale te są w posiadaniu sześciu osób, które się ich przecie nie pozbędą.
— Dla czegoźby nie?... zapytał Jakób.
— Wiesz przecie tak samo jak i ja... że te medale zapewniają im majątek.
Doktór wzruszył ramionami.
— Fortuna to dziwnie niepewna!... Testament hrabiego, nie ujrzy już światła Bożego. Mamy go przecie w naszem ręku!...
— Ztąd zatem wnosisz?...
— Że medale nie mają już innej wartości oprócz wartości złota, spadkobiercy, bez spadku, nie będą zatem mieli żadnego powodu upierania się przy nich.
— Dostatecznem by było wzbudzić ich podejrzenie, proponując kupno i grubo się narazić.
— Słuszna uwaga. Nie trzeba też pytać o medale, ale je zdobyć...
— A jeżeli posiadacze będą ich bronić?...
— Tem gorzej dla nich!...
— Gwałty... przelew krwi... mruknął Pascal z obrzydzeniem.
— Nie ma rady, jeżeli tego będzie potrzeba... Tu na ziemi, każdy dla siebie!... Walka o majątek, a naturalnie o życie, nic nad to słuszniejszego!... Czyż narody wahają się w wypowiadaniu wojny, kiedy idzie o zdobycie prowincyj? Przecie to strumienie krwi wtedy się przelewają!... trupy liczą się na tysiące!... co to znaczy w obec tego jakieś tam sześć głupich osób...
— A niebezpieczeństwo?...
— O jakiem niebezpieczeństwie chcesz mówić?...
— Czy przypuszczasz, że gwałtowna śmierć sześciu na raz osób w jednem mieście, nie obudzi podejrzeń i baczności?... Czy pewnym jesteś, że zanim dojdziemy do końca naszego przedsięwzięcia, nie będziemy gorzko żałować, żeśmy się w to wszystko wdali?...
— Nie potrzeba niczego się obawiać, potrzeba być zręcznym i roztropnym.
— Nie zawsze.
Jakób spojrzał w oczy Pascalowi.
— Ejże... zapytał pogardliwie — czy się przypadkiem nie boisz?...
Pascal wzruszył ramionami.
— Ty wiesz dobrze, że ja się niczego nie boję!...
— No to nie wahajmy się już, nie opóźniajmy się i o ile tylko można szybko działajmy. Czy pozbierałeś wiadomości dotyczące posiadaczy sześciu medali?...
— Pozbierałem i bardzom z nich niezadowolony.
— Z jakiego powoda?..
— Troje z dzieci urodzonych tego samego dnia, co córka hrabiny de Thonnerieux, zajmują wyższe stanowiska... Jest między niemi syn hrabiny de Chatelux syn pewnego Rajmunda Fromentala, a wielki przyjaciel Fabiana de Chatelux, z którym razem przygotowują się do egzaminów do szkoły politechnicznej — syn wreszcie adwokata Labarre kształcący się na księdza... Jakże się dostać do tych ludzi?...
— Nic nie wiem jeszcze, ale że każdy sposób będzie dobry nie wątpię o tem. Nie ma człowieka, jakiekolwiek zajmuje stanowisko, do którego nie możnaby się dostać, jeżeli się wystudyuje jego słabostki i nałogi... Dla tego to właśnie chcę zrobić z Marty Grand-Champ, najużyteczniejsze dla nas narzędzie, najpotężniejszą naszę dzwignię... Przypomnij sobie rozmowę naszę w Joigay... To co myślałem wtedy, to samo myślę i dzisiaj...
Kto jest właściwie ta hrabina de Chatelux?...
— Wielka i poważna dama, jak powiadał sir de Brantome... Wdowa ubóstwiająca swojego syna i żyjąca z daleka od świata... Hrabia de Thonnerieux dawny mój pryncypał, miał dla niej wielką przyjaźń i wielki szacunek...
— A Fromental?...
— Syn jego?...
— Tak.
— Prześliczny, jak mi mówiono chłopak... a skromny jak panienka... a inteligentny i bardzo pracowity, lubo słabego zdrowia...
— Ojciec?...
— Jakiś urzędnik.
— Państwowy, czy prywatny?...
— Nie wiem... Jest jakaś niejasność w życiu tego człowieka.. Nie mogłem zebrać o nim zupełnie dokładnych wiadomości...
— A co za kobieta ta pani Labarre, wdowa po adwokacie?...
— Ta kobieta, której mąż był z jej łaski najnieszczęśliwszym na świecie człowiekiem, bardzo wesoło znosi swoje wdowieństwo... Myśli, że się nie zestarzeje nigdy, że zawsze będzie młodą i ładną... Rozpowiadają o niej bardzo dużo, ale nie najlepiej... Syn zawadza jej, to też bardzo go namawia do stanu duchownego... lubo nie wiadomo, czy chłopiec ma prawdziwe powołanie...
— Gdzie przyszły ksiądz pobiera nauki?...
— W wielkiem seminaryum świętego Sulpicyusza.
— Do tego zapewne dostęp będzie trudny?
— Bodaj czy będzie możebny — zauważył Pascal.
— Cóż znowu, nie ma nic niepodobnego... Zajmijmy się trzema pozostałymi...
— Syn Fulgentego Duvernoy jest tapicerem... Chłopak to bardzo żywy i skłonny do wybryków... W skutek jakiejś kłótni opuścił dom rodzicielski i od pięciu miesięcy nie daje żadnej o sobie wiadomości.
— Nie wiesz więc gdzie się obecnie znajduje?
— Nie, ale prawdopodobnie opuścił Paryż i wyniósł się na prowincyę, gdzie łatwiej jak tutaj może żyć ze swojego rzemiosła... Poszukawszy trochę, da się go odnaleźć.
— Cóż dalej?...
— Przechodzę do Juljasza Boulenois, syna komisyonera. Opinia publiczna utrzymuje, że to łotr skończony, stały gość knajp podrogatkowych... Uczciwy ojciec wyrzucił go z domu, ani chce słyszeć o nim... Nie wiadomo z czego żyje. Obawiam się bardzo czy nie przepił medalu?..
— Toby nam mogło bardzo być nie na rękę.
— Trzeba i na to być przygotowanym. Ten kiep pracy nie znosi, sypia gdzie mu się zdarzy i... dziwna rzecz doprawdy, iż się dotąd nie dostał w ręce policyi...
— Nie ma mieszkania?
— Ma się rozumieć.
— I jeszcze jeden, którego potrzeba będzie szukać...
— Będziemy szukać.
— Z pośród posiadaczy medali pozostaje nam jeszcze jeden, albo jedna?
— Córka naturalna Periny Berthier, mieszkającej w Genewie, obecnie zamężnej jak się zdaje... — Co do tej, brak mi wszelkich wskazówek...
— Podróż do Szwajcaryj będzie zatem konieczną... — Miałeś racyę, że zadanie będzie trudne! — Mniej od nas zdecydowani, cofnęli by się zniechęceni...
— Gdyby ta przeklęta książka nie została skradzioną z Biblioteki — ciągnął Jakób uderzając pięścią w stół — wszystko byłoby głupstwo!
— Czyż nie podobna odgadnąć miejsca, w którem schował hrabia pieniądze? — zapytał Pascal.
— Jużem sobie nałamał nad tem głowę na próżno! — odrzekł Jakób biorąc do ręki złoty medal, znaleziony w szkatułce.
— Na próżno mózg wysuszam... Napróżno wpatruję się w tego sfinksa... Nic... i nic!. — Na jednej stronie te tylko trzy wyrazy:
Septieme
Co znaczy: rachując od siódmego... ale od czego siódmego?... To piekielna zagadka! to zagadka, po za którą ukrywa się majątek... Jak ją odgadnąć?...
Jakób Lagarde chwycił się obu rękami za głowę.
— Cóż nareszcie postanawiamy? — zapytał Pascal po chwili.
Jakób podniósł głowę.
— Czy znalazłeś co odpowiedniego na nasze rezydencyę?
— Znalazłem.
— Cóż to takiego?
— Mały pałacyk przy ulicy Miromesnil, bardzo jak mi się zdaje odpowiedni.
— Do sprzedania, czy do wynajęcia?
— Do sprzedania.
— Umeblowany?
— Nie.
— Cena?
— Dwakroć sto dwadzieścia pięć tysięcy franków... W tym kwartale to prawie darmo...
— Dwakroć dwadzieścia pięć a pięćdziesiąt umeblowanie, to dwakroć siedmdziesiąt pięć, ośmdziesiąt tysięcy Petit-Castel, to razem trzykroć pięćdziesiąt pięć tysięcy franków. Pozostanie nam zatem dwakroć sześćdziesiąt tysięcy franków, czyli, że będzie można poczekać.
— Nie licząc nawet na honoraria, jakie doktór Thompson otrzymywać będzie od swojej klijenteli — dorzucił, śmiejąc się Pascal.
— Jeżeli będzie miał klijentelę — odpowiedział Jakób.
— Że będziesz miał, to zaręczam, bylebym ja się tem zajął. Potrzebuję piętnastu dni najwyżej, na to ażeby dzienniki wszystko co jest najwydatniejszego w całym Paryżu, posyłały do sławnego doktora amerykańskiego.
— Ty pisać będziesz artykuły reklamujące..
— Dobrze... znam się na tem — kupujemy zatem pałac przy ulicy de Miromesnil.
— Chodźmy go zobaczyć. — Wiele czasu potrzeba będzie na umeblowanie?...
— Ośm dni najwyżej. — W Paryżu robi się wszystko nadzwyczaj prędko, zwłaszcza, kiedy się nie żałuje pieniędzy...
— A więc za ośm dni doktór Thompson odbędzie tryumfalny wjazd do swojej siedziby.
— Czy pierwotne nasze plany ulegną jakiej zmianie?... — Co się stanie z tą zamierzoną szulernią?...
— Nie ma już mowy o szulerni! Mamy obecnie poglądy wyższe! — Nie mogę i nie powinienem być niczem innem jak tylko doktorem Thompsonem! — Będę przyjmował mnóstwo osób. Będę grywał i owszem, ale okradać nie będę! — Kiedy się ma miliony na widoku, to nie można się narażać!... — Chodźmy zaraz na ulicę Miromesnile, a resztę dnia na wsi spędzimy...
Pałacyk wynaleziony przez Pascala, podobał się Jakóbowi Lagarde, rozkład nadawał się bardzo do eleganckiego i wygodnego urządzenia.
Tego im właśnie było potrzeba.
W godzinę później, dwaj wspólnicy byli już u notaryusza.
Jakób zgodził się na cenę i dał sto tysięcy franków zadatku.
Resztę sumy wypłaci jutro przy podpisaniu aktu.
Widzimy, że Pascal ufał nieograniczenie swojemu towarzyszowi więziennemu z Nimes, ponieważ wszystko robił na jego nazwisko, czyli raczej na pseudonim jego.
To zaufanie, częste zresztą, trafia się w świecie złoczyńców; kruk krukowi oka nie wykole, wilki się pomiędzy sobą nie gryzą — nie trzeba jednakże przywiązywać wielkiej do takich przyjaźni wiary, bo wilki głodne pożerają w najlepsze rannych swoich towarzyszy.
— Pascal studyował dosyć długo w więzieniu w Nimes charakter Jakóba Lagarda i przyszedł do przekonania, że Lagarde nigdy go nie zdradzi.
Wyszedłszy od notaryusza, obaj pojechali do Petit-Castel.
— Od jutra — mówił Pascal — zajmę się instalacyą naszą i zamówię umeblowanie. — Powiedziałem, że za ośm dni wszystko będzie gotowe, ale chciałbym zrobić to jeszcze prędzej.
— A dzienniki?...
— Jutro poroznoszę reklamujące artykuły, ale nie potrafię ich sam zredagować, trzeba to zrobić bardzo zręcznie.
— Ja się tego podejmuję... — Będzie zrobione secundum artem...
— Jeszcze jedna ważna kwestya…..
— Jaka?...
— Czy nie dobrze by było, abyś, jako zagraniczny kolega, poszedł złożyć swoje uszanowanie znakomitościom francuzkim, abyś złożył nadto wizyty kilku sławniejszym profesorom fakultetu medycznego?...
Jakob skrzywił się znacząco.
— Hum! — mruknął — myślę, że to nie byłoby bardzo bezpiecznem...
— Dla czego? — Ci panowie znać się przecie nie mogą, skoro się nie w Paryżu kształciłeś...
— Tak... ale czyż mam dość amerykańską minę, ażeby ich nią otumanić?...
— Fakultet nie może być trudniejszym do oszukania, jak publiczność... Mówisz czysto po angielsku. — Nic łatwiejszego, jak nadać sobie lekki akcent przy rozmowie po francuzku. — Co do fizyonomii, dostatecznem będzie kazać sobie ogolić faworyty i wąsy, a pozostawić tylko brodę... Będziesz miał najrzetelniejszy wygląd Yankesa, będziesz wyglądał jak fabrykant z Cincinati... — Trzeba nadto, abyś sobie przygotował biografię i umiał bez namysłu odpowiedzieć na pytania, jakiemi cię zarzucać mogą... Rzetelny doktór Thompson, którego nosisz nazwisko i posiadasz dyplomy, umarł przed sześciu laty... Potrzeba, abyś mógł się wytłomaczyć z tego czasu!.. — Radzę ci wielką podróż do Indyj w celach naukowych... Możesz korzystać z opowiadań starego eskulapa przy więzieniach w Nimes.
— Masz racyę — odpowiedział Jakób. Przygody, jakie opowiadał, mogę uznać za swoje. — Pójdę złożyć uszanowanie książętom wiedzy i prosić o łaskawe przyjęcie...
— Czy przedstawisz się w Paryżu, jako doktór specyalista?...
— Tak.
— A jakąż obrałeś sobie specyalność?...
— Będę leczył chorobę modną w tym czasie anemię, pochodzącą z ubóstwa krwi, z wielkiego fizycznego wysilenia, albo z nadmiernego używania życia. — Pracowałem nad tem bardzo wiele i udało mi się uleczyć niejednego... Liczę na wielkie powodzenie, anemiczni zaczną zwłóczyć się do mnie, wyleczę bardzo wielu i wkrótce rozebrzmi sława moja, co pozwoli nam działać swobodnie. — Co do podróży John Byrra, przypomnę sobie wszystko, com słyszał od niego i jakoś to będzie...
Przybyli na stacyę — wysiedli z pociągu i rozmawiając doszli do Petit-Castel.
— Była piąta po południu.
O tej samej godzinie Rajmund Fromental wezwany do prefektury policyi, wchodził do biura naczelnika służby bezpieczeństwa publicznego.
Człowiek, który w tym czasie zajmował te ważne i trudne obowiązki, był dawniej komisarzem przy delegacyach sądowych.
Cieszył się powszechnym szacunkiem.
Znano go jako urzędnika uczciwego i niezmordowanego — oddawano sprawiedliwość wysokiej jego inteligencyi i poświęceniu.
Z największą uprzejmością przyjął on Rajmunda Fromentala.
Ten ostatni nie bez pewnej obawy, stawił się na wezwanie naczelnika.
Otrzymał urlop na dwa miesiące i nie mógł pojąć, po co w tym czasie wzywano go do prefektury.
— Nie mógł sobie odpowiedzieć na to pytanie — łatwo więc pojąć jego obawę.
Hrabina de Chatelux nie mogła widzieć się już z osobami wpływowemi, przez pośrednictwo których przyrzekła poprzeć jego prośbę do ministra sprawiedliwości.
Nie było zatem mowy o przywróceniu mu wolności.
Serce mu się ścisnęło i owładnęły złe jakieś przeczucia.
— Siadaj pan — rzekł naczelnik, wskazując krzesło.
Nowoprzybyły skłonił się i zajął miejsce.
— Kawał już czasu nie widziałem pana — mówił naczelnik. — Czy byłeś bardziej cierpiącym?...
— Nie, panie naczelniku. — Owszem, miesiąc wypoczynku, pozwolił mi przyjść do siebie. — Zdrów jestem zupełnie, a z dni wolności korzystam dwojako...
— Wiem, wiem... Syn pański ukończył pierwszy peryod swoich nauk i musisz go pan mieć obecnie przy sobie...
— Nie uwierzy pan, jak ja się obawiam, ażeby syn mój nie dowiedział się czegokolwiek z mojej przeszłości. Nie opuszczam go ani na chwilę... unikam najmniejszej nieostrożności... Nie będę ukrywał, że to w tym jedynie celu żadałem urlopu... Jeżelim potrafił dotąd ukryć przed Pawłem tę moję nieszczęśliwą przeszłość, tę moję winę, policzoną mi za występek, to dla tego jedynie, że żył w oddaleniu... Podczas długich lat nauki widywałem go bardzo rzadko... Łatwo mi było odpowiadać na jego zapytania, nie obudzając najmniejszego domysłu... Dzisiaj, kiedy jest przy mnie, co pocznę, jeżeli będę musiał powrócić do obowiązków? Czy podobna będzie wytłomaczyć mu tyle rzeczy dla niego niezrozumiałych? Nie widzę wcale sposobu... i bardzo się obawiam!...
— Należysz do prefektury, mój kochany Rajmundzie i to na czas dosyć jeszcze długi.
— Wiem o tem aż nadto dobrze niestety.... i to mnie właśnie przeraża ze względu na dziecko.
— Czy masz pan zamiar trzymać Pawła przy sobie?
— Pod jakim-że pozorem mógłbym go usunąć, zanim ukończy egzamina do szkoły politechnicznej? Chciałbym aby przynajmniej do tego czasu otrzymać przedłużenie urlopu.
— Kiedyż się ten urlop kończy?...
— Za trzy tygodnie... Czy mi pan radzi prosić o przedłużenie, o jakiem miałem honor wspominać panu?...
— Nie radzę, bo nie otrzymasz przedłużenia.
— A dla czego? jeżeli wolno zapytać.
— Dla tego, żeś mi koniecznie potrzebny.
Rajmund zbladł.
— Potrzebuje mnie pan? — powtórzył.
— Tak... I wie pan po co tu pana wezwałem?
— Z pewnością że nie.
— Dla pozyskania od pana przyrzeczenia... że nie zechcesz korzystać z reszty urlopu, i że od jutra zaczniesz pełnić swoje obowiązki.
— Od jutra? — mruknął Rajmund. Ależ panie, jak się potrafię wytłómaczyć mojemu synowi?... Czem zdołam upozorować nagłe nieregularne moje życie? moję nieobecność we dnie i w nocy?...
— Znasz moję dla siebie życzliwość kochany panie Rajmundzie. Doskonale ja rozumiem twoje obawy i twoje cierpienia i współczuję ci bardzo, ale idzie o interes publiczny, wobec którego upadają wszelkie względy... Uważam cię za najcenniejszego z moich pomocników, za najinteligentniejszego, najuczciwszego i najgodniejszego zaufania człowieka, i mam prawo liczyć na pana i zupełnie na pana rachuję... Przypominasz pan sobie w jakich okolicznościach dano ci posadę, którą obecnie zajmujesz... Zrobiono panu wielką łaskę... Z zupełną świadomością rzeczy przyjąłeś łaskę z wszelkiemi jej następstwami... Dotrzymaj że zobowiązań.
— O! panie — wykrzyknął Rajmund ze łzami w oczach — czyż ich nie dotrzymałem. Czy kiedy słyszano, abym się uskarżał? Czy cofnąłem się kiedy przed niebezpieczeństwem? Szafowałem życiem, aby mój dług spłacić jaknajprędzej!... I czyż nie jest spłacony? Czyż nie powinni mnie zwolnić, jeżeli nie dla mnie, to dla mojego dziecka, w obec którego mógłbym ukryć mój błąd i odpokutowaną za niego karę. Nie wiem czy nie przesadzam doniosłości moich zasług, ale polegając na nich, marzyłem o wyjednaniu sobie zupełnego darowania czasu próby, jaki mi jeszcze pozostaje.
— Na to nie mogę panu odpowiedzieć... Co do tego, to sam tylko minister sprawiedliwości decydować może... Zasługujesz pan na szacunek i względy zwierzchników, przyznaję to szczerze i chętnie, szacunek mój jednakże i życzliwość moja dla pana, nie zmieniają w niczem warunków obecnego położenia...
Powtarzam też panu, żeś mi jest koniecznie potrzebny i żądam zupełnej uległości. Zrzeknij się ostatnich dni swojego urlopu i powracaj zaraz do obowiązków.
Rajmund, którego rysy zdradzały straszne przygnębienie odpowiedział głosem cichym:
— Nie mogę panu odmówić... pan wiesz o tem dobrze... Zrobię jak pan każesz... Ale doznaję w tej chwili tak ciężkiej boleści, że zdolna ona złamać mnie zupełnie.
Kilka chwil naczelnik milczał chcąc dać dowód, że szanuje uczucia swojego podwładnego.
— Czy doręczyłeś pan już prośbę swoję panu ministrowi?
— Nie — odpowiedział Rajmund — i nie wiem doprawdy jak zrobić, to bowiem, co właśnie od pana usłyszałem, nie obiecuje mi aby dobrze przyjętą została.
— Żądasz pan dobrej rady?
— Przyjmę ją z głęboką wdzięcznością.
— Przygotuj pan otóż podanie, a ja je poprę, bądź pewnym, z całego serca, lubo bardzo mnie wiele kosztować będzie rozstanie się z panem. Od pana zależy, aby ta prośba otrzymała skutek pożądany.
— Cóż w tym celu zrobić potrzebuję?...
— Przeprowadzić to co panu do przeprowadzenia powierzę. Rząd, któremu pan oddasz ważną przysługę, odwdzięczy się panu za nią... Zabierz się pan od jutra zaraz do roboty.
— Niech pan naczelnik liczy na mnie.
— Co do pańskiego syna, którego obecność w domu przeszkadza panu naturalnie, to sądzę, że trudność tę dałoby się łatwo usunąć... Usuń pan Pawła na czas pewien.
— Pod jakim pozorem? — Zresztą to niepodobna, ponieważ potrzebuje przygotowywać się do egzaminów.
— Nie, to wcale nie jest niepodobnem, jak pana zaraz przekonam... Mówiłeś pan, że syn jest delikatnego zdrowia...
— O tak! Zdrowie jego wymaga wielkich starań... bardzo troskliwej pielęgnacyi.
— A więc ta okoliczność, dostarczy pretekstu jakiego nam potrzeba... Wywieź go pan na świeże powietrze, na wieś — a wybierz miejsce nie dalekie od Paryża, żebyś mógł go widywać kiedy ci się tylko spodoba. Pracując na świeżem powietrzu, pod cieniem drzew, Paweł nie będzie czuł się zmęczonym...
— Nie zrozumie dla czego wysyłam go na wieś, a sam w Paryżu pozostaję, bo ma przekonanie, iż jestem panem samego siebie!...
— Czekajno kochany panie Rajmundzie, porozmawiajmy trochę... Pański syn wie, że nieposiadasz majątku, musi więc przypuszczać, że masz jakieśkolwiek zajęcie... Czyż nie zapytywał pana kiedy o to?...
— Nieraz jeden panie naczelniku...
— I co mu pan odpowiedziałeś?...
— Że mam upoważnienie prefektury Sekwany do przejrzenia bibliotek więziennych.
— Odpowiedź zgodna z prawdą najzupełniej... Powiedz synowi, że przegląd o jakim mowa, daje ci w tym czasie bardzo dużo zajęcia i rzecz szczególna — dodał uśmiechając się naczelnik, będziesz znowu bardzo blizkim prawdy...
— Jakto proszę pana?...
— Ważne zadanie, które panu powierzyć pragnę, nie dotyczy co prawda bibliotek więziennych, ale biblioteki miasta Paryża i kraju...
— Jakto?... powtórzył zdziwiony Rajmund.
— Tak jest — i zaraz się panu wytłómaczę, najprzód jednak chcę, abyś pan wiedział, że jako sam ojciec, pojmuję doskonale pańskie obawy — i dam panu wszelkie możliwe sposoby oddalenia podejrzeń, jakie by mogły powstać w umyśle pańskiego syna... Każę oto doręczyć panu, co zresztą bardzo będzie potrzebne w poszukiwaniach, jakie pan będziesz robił, nominacyę na podinspektora bibliotek krajowych, a nominacyę taką będziesz pan mógł pokazać przecie synowi...
— O! panie... wykrzyknął Rajmund.. z całej duszy dziękuję za tę łaskę prawdziwą..
— Powtarzam panu, że jestem ojcem, i nie obca mi jest miłość ojcowska.
Tu naczelnik podał rękę swojemu podwładnemu, a ten ją z uczuciem uścisnął.
— Teraz niech pan naczelnik raczy mnie łaskawie objaśnić, czego żąda odemnie?...
— Polecam panu sprawę nadzwyczaj ważną, sprawę, która też nadzwyczajnego wymaga taktu. — Nie idzie tu ani o krew przelaną, ani o jednę z tych okropnych zbrodni, które od kilku lat rozmnażają się coraz więcej, ale o sprawę nie mniej ważną z innego punktu widzenia. Złoczyńcy nie czepiają się tą razą osób prywatnych, ale najcenniejszych bogactw Paryża i kilku większych miast prowincyonalnych...
Rajmund Fromental zdawał się bardzo być zaintrygowanym.
— Idzie zapewne — o kradzieże popełnione po kościołach?...
— Nie.
— A więc?...
—O kradzieże w bibliotekach.
— Książki!... książki kradną!...
— Tak, i to książki wielkiej wartości, dzieła, których strata jest niepowetowaną, są to bowiem tak zwane białe kruki, a czasami nawet unikaty…..
Naczelnik wziął z biurka leżącę notę i mówił dalej:
— W ciągu trzech tygodni wyniesiono piętnaście tomów z Biblioteki narodowej — dwanaście tomów z Bibliotǝki św. Genowefy — ośm z Biblioteki Arsenału.
W Lionie, w Nantes, w Bordeaux, w Blois, zostały podobne kradzieże spełnione... Skargi ze wszystkich stron nadchodzą, sądy prowincyonalne tracą poprostu głowy... Skradzione dzieła, których nie podobna będzie zastąpić, przedstawiają conajmniej wartość dwu kroć stu tysięcy franków. — Minister niezmiernie oburzony, wydał najsurowsze rozkazy, ażeby koniecznie nadużyciom koniec położyć.
Do tej chwili trzyma się tę rzecz w tajemnicy, ażeby uniknąć, a przynajmniej odwlec napaści uczonych, którzy skandal ten w danym razie z pewnością rozgłoszą... Ośmieleni tem milczeniem i spokojnem zachowywaniem się policyi rabusie biblioteczni prowadzić będą w dalszym ciągu swoję robotę... Zechciej pan z tego skorzystać... pochwyć złodziei, a ja cię zapewniam, że prośba pańska zostanie uwzględnioną...
— Nie istnieją żadne wskazówki?... zapytał Rajmund.
— Żadne a żadne.
— Jednakże otrzymał pan raporta?...
— Tak, ale zupełnie nic nie znaczące... nic się z nich dowiedzieć nie można...
— Myślał pan zapewnie o tej sprawie?...
— Przyznaję!... Od tygodnia zajmuje mnie ona prawie wyłącznie.
— Musiał pan zatem wyrobić sobie jakąś opinię co do kradzieży.
— Na nieszczęście, nie... Sposoby przedsiębrane do pochwycenia łotrów, zupełnie nie udają się.
— Czy pan przypuszcza, że rabusie kradną w celach zysku, w celach odprzedania dzieł po jak można najdroższej cenie amatorom, czy też operują na rzecz obcych zazdroszczących nam naszego narodowego bogactwa, i pragnących wzbogacić naszemi książkami biblioteki swojego kraju?...
— To ostatnie wydaje mi się prawdopodobniejszym, lubo nie oparte jest na żadnym dowodzie...
Rajmund Fromental pokiwał głową w sposób znaczący...
Żadnego punktu wyjścia.— mruczał — żadnej wskazówki.. Iść na oślep... to zadanie trochę trudne...
— Gdyby było łatwe, każdy by sobie z niem poradził... ale, że najeżone trudnościami, dla tego je panu oddaję... Wykryj złodziei, a ja ci raz jeszcze zaręczam, że prośba twoja zostanie uwzględnioną... Dodam jeszcze, że przeszkody mniej może są przestraszająco, niż się wydaje z pozoru…..
— Jakto proszę pana?...
— Zaraz się wytłómaczę.
— Trzeba aby się pan porozumiał z urzędnikami bibliotek okradzionych. — Rozmawiając z nimi, wypytując się ich, możesz dowiedzieć się szczegółów niby nic nie znaczących, a w gruncie rzeczy ważnych dla pana... Liczę zresztą na pańską zręczność, na pański węch, a w końcu i na pańską dobrą gwiazdę!...
Pan rozumiesz, że trzeba co tchu ukrócić to ohydne złodziejstwo.
Skradzenie pakietu biletów lub worka luidorów z banku, byłoby mojem zdaniem, mniej wstrętnem niż obdzieranie nas ze zbiorów, które chlubę narodu stanowią. Potrzeba dołożyć wszelkich starań aby ująć nędzników, bo to obowiązek obywatelski...
— Rozumiem to panie naczelniku, i co tylko będzie możebne zrobić, to zrobię z pewnością...
— Wierzę i liczę na pana.
— Czy zacząć od Biblioteki paryzkiej, czy też od prowincyonalnych?...
— Zależy to zupełnie od pańskiego uznania — może na prowincyi łatwiej będzie dostać jakich objaśnień... biblioteki departamentów mniej są uczęszczane, gość obcy łatwiej może tam zwrócić na siebie uwagę, łatwiej mogą tam zapamiętać jego fizyonomię i postawę... Ale rób pan jak ci się podoba, rób według własnego natchnienia... Przejdź jutro do kasy prefektury i podnieś sumę potrzebną na poszukiwania... a potem, po skończeniu czynności, przedstawisz rachunek...
— Dobrze rzekł Rajmund — ale będę potrzebował spisu skradzionych książek... Czy wykaz został zrobiony?
— Tak i dołączono go do protokołu.
— Prosiłbym o ten protokół, może mi się przydać na co.
— Oto jest wszystko.
Naczelnik podał Rajmundowi paczkę papierów, a ten schował ją do kieszeni surduta.
— Jeżeli w skutek okoliczności, których na razie nie można jest przewidzieć, nie podobna mi będzie działać samemu, czy pan upoważniasz mnie do wybrania sobie pomocników?
— Daję panu w tej chwili to upoważnienie i obowiązuję się wyjednać potwierdzenie go przez prefekta. Wybieraj pan kogo chcesz. Masz na to carte-blanche.
— W razie potrzeby, wybiorę zatem Gradura, Berela i Bourerda.
— Zaraz dziś wieczór otrzymają stosowne rozkazy. W razie gdyby z panem podróżowali, otrzymają natychmiast na koszta podróży. Suma jaka panu wydaną zostanie z kasy, wystarczy na wszelkie nieprzewidziane wydatki. Więc już wszystko ułożone nieprawda?
Jutro zapewne rozpoczniesz pan swoją robotę.
— Prosiłbym pana o dzień jutrzejszy... Jest mi koniecznie potrzebny, dla zainstalowania syna na wsi...
— A no dobrze — daję dwadzieścia cztery godziny, ale nie więcej.
— Wystarczy... ślicznie dziękuję. Co do nominacyi na inspektora, którą mi pan obiecałeś, kiedy ją mogę otrzymać?...
— Jutro odeślę ją panu do mieszkania... No idź kochany Rajmundzie, życzę ci powodzenia... Będzie to najskuteczniejsze poparcie twojej prośby do ministra.
— Jeżeli mi się nie uda — szepnął Fromental głucho — to taka widocznie będzie wola Boża...
Skłonił się naczelnikowi i wyszedł z pokoju.
— Biedny Rajmund — szeptał po cichu naczelnik, gdy drzwi za nim się zamknęły. — Ciężko wycierpiał, a sprawiedliwość ludzka okrutnie się z nim obeszła!
Wyszedłszy z pokoju naczelnika, Fromental, musiał przechodzić przez salę, w której siedzieli agenci, przychodzący z raportami do wydziała. Gdy go spostrzegli, podnieśli się i ukłonili.
— Oh! ho! — odezwał się jeden z nich — musi być jakiś nowy a trudny węzeł do rozplątania... Sombre-Aceueil nie napróżno został wezwany.
— Z pewnością, że nie — potakiwali dwaj inni.
Czytelnicy nasi domyślili się zapewne, te Sombre-Aceueil było przezwiskiem, jakie w prefekturze nadano Rajmundowi Fromental. Charakteryzowało ono dobrze jego obejście, nacechowane zazwyczaj głęboką melancholią.
Smutek nie schodził nigdy z jego twarzy. W stosunkach z kolegami Rajmund był nadzwyczajnie grzecznym, ale trzymał się od wszystkich z daleka.
Mówił jak najmniej i to tylko co było koniecznem, nie rozchmurzał się nigdy, udawał, że żartów nie słyszy i dawał jasno do zrozumienia, iż żaden koleżeński stosunek nie mógł się zawiązać pomiędzy nim a innymi agentami, nie dla tego, ażeby jednakże uważał się za wyższego.
Jeżeli zamykał się sam w sobie i trzymał z daleka, to dla tego, że bolesne wspomnienia i nieustanne myślenie o synu, wystarczały mu zupełnie.
Rzecz dziwna, że ta boleść, ta obojętność, która musiała się wydawać niewytłómaczoną dla tych, którzy nie znali jej przyczyny, nie wywoływała żadnej do Rajmunda zawiści.
Może nie lubiono go zabardzo, ale oddawano mu sprawiedliwość.
Równi go poważali.
Podwładni pragnęli być pod jego rozkazami.
Ale bo też Rajmund pomimo ponurego swojego pozoru, miał złote serce.
W służbie Rajmund nie pobłażał nieposłuszeństwa, albo zaniedbywania obowiązków.
Umiał karać tych, co na to zasłużyli, ale umiał także przedstawić do nagrody tych, co służyli wiernie i inteligentnie.
Z rozmowy jego z naczelnikiem możemy się przekonać, jak był uważany w prefekturze.
— Tak — mówił do siebie wracając z tejże prefektury, z pochyloną głową i ściśniętem sercem... to konieczne... Doskonały będzie pretekst jaki mi podał naczelnik... Paweł pracować będzie na wsi, a ja będę go jak najczęściej dzał... Nie może pozostawać ani przez dzień jeden w naszem mieszkaniu przy ulicy Saint-Louis-en-l’Ile, gdzie wszystko mogłoby się wydać przy najmniejszej okazyi...
Przedsięwezmę wszelkie środki ostrożności, aby się nie mógł niczego domyśleć...
Agenci dostaną rozkaz, nie pokazywania się w mojem mieszkaniu i ażeby mi nie przysyłali żadnych wiadomości pod jakimkolwiek pozorem...
— Będą mogli komunikować się ze mną, tylko w mieszkaniu na bulwarze Saint-Martin, wynajętem przez prefekturę...
Uprzedzę o tem naczelnika, i mam nadzieję, że mi nie odmówi.
W ten sposób Paweł nie dowie się niczego i niczego nie domyśli, a przyjdzie chwila, że będę uwolniony!... O! ten dzień zapłaci mi wiele przecierpianych boleści, każe o wielu zapomnieć męczarniach...
Tak rozmyślając, Rajmund doszedł do bramy swojego domu.
Dom to był duży, a należał niegdyś do rodziny de Tennay-Charente.
Fromental zajmował pierwsze piętro i mieszkał z synem i starą służącą, która pozostawała u niego od lat trzydziestu i znała wszystkie jego nieszczęścia.
Czynna bardzo i pomimo podeszłego wieku, niezmordowana, kochała ojca i syna, jak gdyby własnego swojego syna i wnuka.
Opiekowała się nimi z serdeczną troskliwością.
Mieszkanie bardzo wysokie, z sufitami poczerniałemi, ze złotemi u nich szlakami, zupełnie prawie przez czas wytartemi, składało się z dwóch równych połów przedzielonych sienią.
Rajmund zajmował jednę połowę, Paweł po wyjściu z pensyonatu drugą.
Urządzenie było bardzo skromne, tak u ojca jak i a syna, ale wszędzie dzięki Magdalenie, panowała nadzwyczajna czystość.
Gdyby ta kobieta ścierając kurze zapomniała oczyścić jakiego sprzętu, z pewnością przez całą noc by nie spała...
Rajmund przyszedłszy do sieni pierwszego piętra, sięgnął po klucz do kieszeni, ale go nie znalazł.
Zaniepokojony wezwaniem do prefektury, zapomniał wziąść klucza.
Zadzwonił.
Magdalena mu otworzyła.
Na widok pana, rozjaśniła się twarz starej sługi.
— Czy Paweł w domu?... zapytał Fromental.
— Jest w swoim pokoju...
— Sam?...
— Z pewnością, że sam kochaneczek. Pan Fabian de Chatelox nie był to dzisiaj wcale. Pan Paweł pracuje i nie kazał przeszkadzać sobie aż do obiadu...
— To trzeba się do tego zastosować moja Magdaleno... — Pójdę do gabinetu i schowam te papiery.
Wyjął z kieszeni pakę dokumentów, dotyczących kradzieży w bibliotekach.
Magdalenę uderzył zmieniony głos i rysy Rajmunda.
— Boże! — szepnęła z cicha — czy pana spotkało jakie zmartwienie?...
— Niestety moja Magdaleno, zmuszony będę dźwigać znowu łańcuch mojej niedoli!...
— Jakimże sposobem? — wykrzyknęła dzielna kobiecina z przestrachem. — Miałeś pan jeszcze trzy tygodnie urlopu!...
— Musiałem się go wyrzec.
— Ależ na rany Bozkie, cóż pan zrobisz z tem dzieckiem? — Będzie się wił ciągłemu wychodzeniu i przychodzeniu pańskiemu... — Jakże mu się to wytłomaczy?...
— Mam na to środek jeden...
— Jaki?...
— Oddalić go od siebie.
— Oddalić? — powtórzyła, blednąc służąca.
— Chwilowo, ma się rozumieć, tylko. Mam nadzieję, moja poczciwa Magdaleno, że przy pomocy twojej, potrafię namówić Pawła….
Oczy starej kobiety napełniły się łzami.
— I pan chcesz mi zabrać to kochane dzieciątko! — Zaledwie do nas powrócił i znowu ma być zdaleka!...
— No! no! uspokój się Magdaleno, uspokój. — Po co te łzy? — Rozumiesz dobrze, że Paweł nie może pozostawać w tym domu, jeżeli chcemy przed nim ukryć dwie fatalne tajemnice, jedną z przeszłości i jednę z teraźniejszości.
Magdalena szlochała.
— O! mój biedny, kochany panie, kiedyż Pan Bóg ulituje się nad tobą?
— Nie długo.
— Naprawdę?...
— Mam nadzieję... prawie pewność, to też przestań płakać i otrzej łzy...
— Nie mogę się powstrzymać doprawdy, bo jak tu oddalić to delikatne, wątłe a poczciwe dziecko...
— Czyż ja ci mówię, że chcę go opuścić? Nie myślę o niczem podobnem... Będę go bardzo często widywał, a ty stale przy nim będziesz.
— Ja stale? — powtórzyła Magdalena nic nie rozumiejąc.
— Naturalnie, bo razem z nim pojedziesz na wieś.
— A pan?
— Ja tutaj pozostanę.
— Sam jeden?
— Zapewne.
— Ależ to niepodobna! — zawołała energicznie stara kobieta.
— Dla czego niepodobna?...
— A któż panu przygotuje śniadanie, obiad, kolacyę?... Przecie będziesz pan musiał jadać... nie prawda?
— Będę jadał w restauracyi...
— W restauracyi? Na nic się nie zdało, jedzenie tam nie zdrowe! mięso niedogotowane albo przegotowane — a ryby nie świeże... Jeszcze panu zaszkodzi!...
— Mam zdrowy żołądek.
— Ale go zepsuć łatwo. A któż będzie czyścił panu ubranie, buty, kto panu łóżko pościele?...
— Ja sam!... nie bój się, dam sobie radę doskonale.
— Tere... fere... Ja przecie jestem pańską służącą i ja muszę panu usługiwać!...
— Słuchaj moja poczciwa — rzekł Rajmund, biorąc Magdalenę za ręce — nie mówmy głupstw, tylko róbmy spokojnie...
Paweł jest wątły, delikatny... potrzebuje przy pracy spokoju... świeże wiejskie powietrze, ruch, dalekie spacery, będą dlań bardzo dobre...
Kilka tygodni spędzonych na wsi, wpłyną wzmacniająco na jego siły...
Co do mnie, chciałabyś z pewnością, ażebym został panem mojej woli, ażebym nie obawiał się niczego? A więc aby to szczęście spotkało mnie jak najprędzej, nie trzeba mi przeszkadzać, ale mi dopomagać, kiedy podczas obiadu będę mówił z Pawłem, ażeby go przekonać o potrzebie wyjazdu... Czy zrobisz o co cię proszę?
— Kochany pan wie dobrze, że ja zawsze to robię co pan każe!... Czyż mogłabym nie słuchać pana?...
Po chwili milczenia Magdalena dodała:
— A gdzież nas pan wysłać zamierza?... uprzedzam, że jeżeli dalej jak Saint-Denis, to ja wcale nie pojadę...
Pomimo zgnębienia Rajmund uśmiechnął się z tej naiwności.
— Nie obawiaj się Magdaleno... powiedział miejsce wygnania nie będzie oddalone, Paweł je sam wybierze...
— A no tak, to dobrze...
— Teraz kiedyśmy się już porozumieli, pójdę schować moje papiery.
— Dobrze — ale niech się pan spieszy, bo ja już podaję obiad...
— Jak waza będzie na stole, przyjdź i zastukaj do drzwi...
Rajmund opuścił przedpokój, w którym miała miejsce rozmowa powyżej opisana.
Magdalena powróciła do kuchni, szepcąc przez drogę:
— Biedny, poczciwy mój pan, kiedyż się skończy ta jego męczarnia... na którą nie zasłużył wcale.
Gabinet Fromentala, był równie jak całe mieszkanie urządzony bardzo skromnie.
Stało w nim łóżko z czarnego drzewa, po za czerwonemi firankami, dobrze już spłowiałemi, stała szafa, kilka foteli, wielka skrzynia, parę drobnych sprzętów i duże szerokie biurko.
Na biurku był kałamarz, pióra, ołówki, kilka liber papieru, koperty, ale ani jednego zapisanego kawałka.
Rajmund strzegł się tego zabobonnie.
Gdyby parę słów jakich popadło pod oczy młodego człowieka, mógł by się on domyślać i podejrzewać zajęcie swojego ojca.
Paweł zresztą wchodził tu bardzo rzadko.
Od najmłodszych lat przyzwyczajony był do największej delikatności, a wiedział przy tem, iż ojciec nie lubił aby mu przeszkadzano w zajęciu.
Stara skrzynia, o jakiej wspomnieliśmy powyżej, zajmowała jeden z rogów pokoju.
W tej to skrzyni — zawsze szczelnie zamkniętej na klucz, który Rajmund nosił też zawsze przy sobie, chowane były wszelkie raporta i dokumenta, odnoszące się do spraw policyjnych, oraz różne papiery familijne.
Fromental otworzył skrzynię, włożył w nią paczkę papierów przyniesionych z prefektury, zamknął z powrotem, a ponieważ była na kółkach, odciągnął z łatwością od ściany i odsłonił bardzo wązkie drzwiczki w ścianie ukryte.
Dzięki tym drzwiczkom skrytym, które otworzyły się nadzwyczaj cicho, bo zawiasy dobrze były wysmarowane, Rajmund wszedł do małego pokoiku, w którym porozwieszane były kompletne ubrania, najrozmaitszego rodzaju, a także peruki, nakrycia głowy i obuwie.
Bluza robotnika, sutanna księża, surdut mieszczanina, znajdowały się tu obok uniformu żołnierza i łachmanów podrogatkowego włóczęgi.
Można by sądzić, że to garderoba jakiego bulwarowego aktora.
Tu to właśnie Rajmund przebierał się kiedy tego wymagała potrzeba.
Wszystko było skombinowane bardzo ostrożnie i bardzo umiejętnie, zdawało się też, że niepodobna, aby Paweł najmniejsze powziął podejrzenie. A jednakże ojciec ciągle drżał z obawy, aby się czemkolwiek nie zdradzić.
— O! — jęczał złamany i zniechęcony, znowuż będę musiał przyodziewać się w te gałgany, czyniące na mnie wrażenie sukni Nessusa!... — A miałem nadzieję nie używać ich już nigdy! — myślałem, że je będę mógł podrzeć, podeptać nogami i popalić!... — Boże, Boże, dla czego nie masz nademną litości! dla czego nie przestajesz smagać mnie tak ciężko?...
Zdjął z wieszadła jeden z kostynmów, który odłożył na bok, zdjął perukę i kapelusz.
W ten kostyum miał zamiar przybrać się, dla rozpoczęcia nowych swych poszukiwań.
Jutro rano przed wyjazdem, każe go obejrzeć Magdalenie.
Przygotowawszy ubranie, wyszedł z pokoiku, zamknął drzwi i zasunął znowu skrzynię.
W tej właśnie chwili, Magdalena zastukała do drzwi, uprzedzając, że obiad podany.
Rzuciwszy okiem do okoła, dla przekonania się czy wszystko w porządku, Fromental przeszedł do pokoju stołowego, tak dużego, że swobodnie trzydzieści osób mogło się w nim pomieścić, a który wydawał się pustym, bo oprócz kredensu, stołu okrągłego i kilku krzeseł, nic w nim więcej nie było.
— Czy prosiłaś pana Pawła? — zapytał Magdaleny.
— Zaraz przyjdzie proszę pana.
Paweł wchodził właśnie do pokoju.
Podszedł żywo do ojca, objął go za szyję, jak robił wtedy, gdy był małem jeszcze dziecięciem i serdecznie ucałował.
Rajmund uściskał syna czule, a przypatrując mu się powiedział:
— Zdajesz się być zmęczonym — dużo zapewne dzisiaj pracowałeś?...
— O! dużo kochany ojcze — ale pracuję z wielką ochotą, bo pragnę złożyć egzamin świetnie i uczynić cię szczęśliwym…..
— Ja i tak dumny jestem z ciebie, boś jest najlepszym z synów... Ale się męczysz i to mnie martwi... Dobrze jest pracować, ale nadmierna praca szkodzić ci może!... — Po pracy rozrywka i odpoczynek koniecznie są potrzebne. Jesteś dzisiaj bardzo blady, oczy masz podsiniałe, czyś nie słaby mój drogi?...
— Oh! nie ojcze, wcale nie jestem słaby...
Magdalena, wnosząc zupę, słyszała ostatnie pytanie i odpowiedź i zawołała:
— A czy by on powiedział kiedy, że jest cierpiący, ten szkaradny chłopak? Czy on potrafi się nawet poskarżyć! Jego to wcale nie obchodzi, że my się o niego martwimy, nic a nic na nas nie uważa... nie chce, aby mu ulżyć.
— Ulżyć?... — powtórzył Paweł ze śmiechem — ale w czemże znowu? Poczciwa Magdalena wyobraża sobie zawsze, że jestem chory, pomimo, że ja zdrów jestem... — Zapewniam, że mi nic a nic nie jest...
— Więc widocznie z nadmiernej pracy chudniesz i mizerniejesz coraz bardziej...
— Ale zupa wystygnie — zawołała Magdalena — na co się zda zimny rosół...
Ojciec i syn zasiedli przy stole.
Stara służąca usługiwała.
Na razie rozmowa urwała się jakoś, ale gdy Paweł opróżnił swój talerz, odezwał się znowu do ojca:
— Ojciec przez przywiązanie, Magdalena przez wielką o mnie troskliwość, wyobrażacie sobie Bóg wie co. Oboje bierzecie za zatrważające symptomaty rzeczy najzwyczajniejsze w świecie: — Że schudłem trochę i trochę zbladłem — to bardzo być może, ale to rzecz naturalna….. rosnę przecie! Co do wypoczynku, to sobie później odpocznę po skończonym egzaminie...
— To byłoby może za późno... — Tobie teraz potrzeba odpocząć...
— Jakto?... wykrzyknął Paweł, przecie nie mogę przerywać nauki... z pewnością rozchorowałbym się wtedy na prawdę ze zmartwienia!...
— Nie idzie o przerwanie nauki, ale o przeplatanie jej koniecznym wypoczynkiem... Można w pewnych okolicznościach nie zmniejszając pracy, unikać znużenia. Czy nie dobrzeby naprzykład było, przygotowywać się do egzaminów na wsi, na świeżem powietrzu, zamiast ślęczyć całemi dniami nad książkami w zamkniętym pokoju?...
— O! z pewnością, że to byłoby daleko lepiej... odżyłbym na świeżem powietrzu, a po nauce wszystkoby tam nowością dla mnie było.
Rajmund spojrzał na Magdalenę, która głośno się odezwała:
— To przecie nie byłoby chyba bardzo trudnem, aby przepędzić miesiąc albo dwa miesiące na wsi?...
— Sądzę, że to nawet konieczne, dodał Rajmund — i nie ma się co wahać. Wieś będzie pożyteczną dla Pawła, czemprędzej zatem na wieś!...
— Ojciec by się gotów był przeprowadzić? — zapytał z radością młody człowiek.
— Nie idzie tu o mnie wcale moje dziecko — odrzekł Fromental — dostałem właśnie polecenie i zmuszony będę odbywać podróże...
— Podróże? — zapytał zaniepokojony Paweł. A cóż to za zlecenie?
— Minister przeznaczył mnie na inspektora bibliotek departamentowych, co mnie zmusza do ciągłego zmieniania miejsca...
Młody człowiek zwiesił smutnie głowę.
— Nie podoba ci się to co powiedziałem? — zapytał Rajmund.
— Przyznaję się mój ojczulku. Myśl, że przepędzimy jakiś czas na wsi, uśmiecha mi się bardzo, ale pod warunkiem, że się nie rozłączymy.
— Gdybyś nawet tutaj pozostał, to i tak musielibyśmy się rozłączyć, bo ja zmuszony będę często wyjeżdżać... Za każdą razą gdy będę w Paryżu, dojadę cię odwiedzić...
— Tak, ale jak ojca nie będzie, to co ja sam robić będę?
— Magdalena pojedzie z tobą...
— A ja wtrąciła poczciwa sługa, starać się będę wszelkiemi sposobami rozrywać pana — a co to za kuchnia będzie, co za pyszne nie chrzczone mleko, co za jarzynki co dzień świeże, co za jaja!..
— Ojcze — zapytał Paweł — czy delegacya którą ci powierzono długo trwać będzie?
— Nie mogę stanowczo na to odpowiedzieć moje dziecko; wywiążę się sumiennie z mojego obowiązku i będę pospieszał, ale zawsze czasu pewnego na to potrzeba. Ile razy będę mógł tylko, tyle razy dojadę do ciebie aby dzień przepędzić z tobą w wiejskim domku, w okolicach Paryża. No cóż mówisz na ten mój projekt?
— Myślę, że jest zachwycający... bo wieś ogromnie lubię... Ale smutno mi będzie opuszczać ten stary dom, do którego się przyzwyczaiłem, a szczególniej rozłączyć się z Fabianem, któremu przykrą będzie ta moja nieobecność...
— Kochane dziecię — przerwał Rajmund, przyszła twoja siedziba nie będzie zbyt oddaloną od Paryża, Fabian będzie mógł cię odwiedzać. Radzę ci także zaglądać często do Paryża i odwiedzać panią de Chatelux, kochaną naszę protektorkę.
Magdalena wtrąciła się:
— To nie może być daleko od Paryża, bo gdyby miało być dalej jak Saint-Denis, nie jadę wcale...
— Może to nie będzie w stronie Saint-Denis — odrzekł Rajmund ze śmiechem, ale przyrzekam ci moja Magdaleno, że podróż nie będzie trwała godziny.
— Tak to mi się podoba — mówiła stara sługa — a jeszcze by mi się lepiej podobał, żeby to było nad rzeką, żebym mogła sama prać bieliznę.
— Będzie nad rzeką...
— Ogród także powinien być, żebym miała gdzie suszyć bieliznę.
— Będzie i ogród.
— I musi być rzeźnik sprzedający porządne mięso...
— To już do ciebie będzie należało moja droga... Czy potrzeba ci co jeszcze?...
— Chyba już nic... nie można za dużo wymagać...
— No to szczęście...
— A gdzie ojczulek zamyśla wynająć to mieszkanie? — zapytał Paweł.
— Pod tym względem nie zdecydowałem nic jeszcze... Chciałem zasięgnąć twojej rady. Czy znasz wybrzeża Sekwany?
— Znam.
— A brzegi Marny?
— Znam również.
— Więc które wolisz?
— Brzegi Marny... Zwiedzałem je już kilka razy z Fabianem... To jedna z jego ulubionych przechadzek...
— Wybornie, więc poszukamy sobie czegoś w tamtych stronach... Port-Créteil podobałby ci się?
— Bardzo... Jest się zaledwie o dziesięć kilometrów od Paryża, a zdaje się jakby o sto mil jakie, wyjąwszy niedzieli...
— Jutro zatem pojedziemy bardzo rano i poszukamy czego w tamtej stronie.
— Paradnie.
— Czy jesteś zadowolony?
— Szozęśliwy jestem, nie wiem jak mam ojcu podziękować za jego dobroć dla mnie...
Młody człowiek rzekłszy to, rzucił się ojcu w objęcia i ucałował go z czułością.
Po obiedzie Paweł powrócił do swojego pokoju, a Rajmund zamknął się w swoim, ażeby przejrzeć dowody tyczące sprawy kradzieży książek w bibliotekach publicznych.
Długo po północy siedział jeszcze nad pracą.
Wybiła druga na kościele św. Ludwika, gdy pomyślał nakoniec o spoczynku...
Kładąc się, myślał o swoim synu i o tej niedalekiej może chwili w której będzie mógł otrząsnąć się przecie z łańcucha niewoli.
Nazajutrz Paweł wstał rano weselszy niż zwykle.
Nadzieja przepędzenia kilku godzin na wsi, wabiła go niezmiernie.
A będzie tam nadto panem swej woli, nie będzie mu nikt bronił oddawać się z całą namiętnością pracy, którą ubóstwiał.
Gdy Rajmund wyszedł ze swego pokoju, zastał syna gotowego do drogi.
Stara Magdalena, wstała także bardzo wcześnie, ażeby przygotować podróżnym śniadanie.
Siódma biła, kiedy Rajmund dał znak do wyjazdu.
— Czy kochani panowie późno powrócą? — spytała Magdalena.
— Prawdopodobnie, że przepędzimy tam dzień cały — odrzekł Fromental. Śniadanie zjemy gdzie się zdarzy, ale na obiad powrócimy z pewnością...
— A niech pan nie zapomni o ogrodzie... nad rzeką... tylko żeby w nim było dużo jarzyn i owoców...
— Bądź spokojna, będziesz miała to wszystko.
— Podczas nieobecności panów, spakuję swoje rzeczy.
Ojciec z synem wyszli.
— Więc udajemy się w stronę Port-Créteil?... odezwał się Paweł.
— Tak moje dziecko, ponieważ tamta strona ci się podoba..
— Czy pojedziemy pociągiem do Saint-Maur? — Ztamtąd moglibyśmy dostać się do mostu de Créteil, przepływając Marnę.
— Ależ ty jak widzę znasz doskonale okolicę?... wykrzyknął śmiejąc się Rajmund.
— O tak!... ojcze, mówiłem ci wszakże, że brzegi Marny to miejsce ulubionych przechadzek Fabiana, ile razy tylko wyjść mi pozwalałeś, zawsześmy przychodzili tutaj...
Jeżeli posłuchasz mojej rady, to statkiem udamy się do Charenton, a ztamtąd pójdziemy do Port-Créteil, trzymając się ciągle brzegu rzeki...
Ta przechadzka zaostrzy nam z pewnością apetyt...
Cóż ty ojczulku na to?...
— Sądzę, że to myśl wyborna — i że ją trzeba zaraz wprowadzić w wykonanie.
Ojciec i syn udali się do najbliższej przystani a w godzinę wysiadali ze statku, przy moście Charenton.
Rajmund znał także dobrze okolice Paryża.
Minęli most i idąc wciąż brzegiem Marny, przeszli około Petit-Castel, posiadłości, którą nabył przed kilku dniami Jakób Lagard, na imię amerykańskiego doktora Thompsona...
W Petit-Castel mieszkała, jak nam wiadomo, Marta w towarzystwie Angeli.
Pozostawmy oba podróżnych poszukujących domku pomiędzy willami, rozciągającemi się malowniczo nad brzegiem rzeki, a powróćmy do Paryża, gdzie odbywały się ważne dla naszego opowiadania sprawy.
Po śmierci hrabiego Filipa de Thonnerieux, albo raczej nazajutrz po jego pogrzebie, sędzia pokoju szóstego okręgu złożył wyższej władzy sądowej raport, że dopełnił opieczętowania, że testamentu żadnego nie znalazł, ale, że według zeznania kamerdynera nieboszczyka hrabiego, testament ten musiał być zamkniętym razem z różnemi wartościowemi papierami w mebelku, którego dla braku kluczyka w żaden sposób nie można było otworzyć.
Prezes trybunału zgodnie z prokuratorem rzeczpospolitej, wydał rozkaz zdjęcia pieczęci i dokładnego przeszukania dokumentu.
Naznaczono dzień i godzinę.
Otóż w też samej chwili, kiedy Rajmund Fromental z synem przybywali do Port-Créteil, prokurator rzeczpospolitej w towarzystwie sędziego pokoju, jego sekretarza i pisarza, przybyli do pałacu przy ulicy Vaugirard i zawezwali Jerome’a Villard, jako ustanowionego dozorce pieczęci.
Prokurator rzeczpospolitej jako przedstawiciel państwa, wyobrażał jedynego spadkobiercę hrabiego de Thonnerieux, o którym wiedziano, że nie miał żadnej rodziny.
Jerome Villard rozkazał innym służącym pozostać w pałacu, aż do dnia zdjęcia pieczęci.
Wszyscy więc byli obecni, gdy przybyli urzędnicy.
Kamerdyner hrabiego uprzedzony przez pisarza sądu pokoju, oczekiwał na to przybycie.
Zmartwienie starego sługi po stracie ukochanego pana, pozostawiło widoczne ślady na wybladłem jego obliczu.
— Wy nazywacie się Jerome Villard? — zapytał prokurator.
— Tak panie.
— Wy podjęliście się dozoru pieczęci po śmierci pana de Thonnerieux?
— Tak, ja panie...
Przychodzę aby być obecnym przy otworzeniu szkatułki, w której według waszego domniemania znajdować się ma testament nieboszczyka i inne papiery.
— Tak zawsze myślałem i tak myślę.
— Jesteście przekonani, że hrabia de Thonnerieux zrobił testament?...
— Tak proszę pana.
— Na czem opieracie to przekonanie?
— Na parę dni przed śmiercią, mój nieodżałowany pan, mówił mi jeszcze o dzieciach urodzonych w okręgu, tego samego dnia co jego córka, o dzieciach, którym w testamencie pozapewniał znaczne sumy... Zresztą nie mnie tylko pan hrabia powiedział o tem. Wiem, że mówił to także pani hrabinie de Chatelux...
— I sądzicie, że znajdziemy testament we wskazanem przez was miejscu?
— To więcej niż prawdopodobne, ponieważ w szkatułce włoskiej pan hrabia przechowywał zawsze papiery wartościowe, zresztą jeżeli nie tu, to w innym jakim sprzęcie, nie przeszukanym przez pana sędziego pokoju, dokument znaleźć się powinien.
— Czy pan de Thonnerieux miał zwyczaj trzymać w domu znaczne wartości?
— Tak jest proszę pana.
— Czy nie wiecie do jak wysokiej sumy?
— Dokładnie sumy nie wiem.
— A w przybliżeniu?
— Od sześciu do ośmiu kroć sto tysięcy franków, w akcyach i obligacyach.
— Czy miał także złoto i bilety bankowe.
— Zawsze proszę pana.
— Na dużą sumę?
— Dwa kroć pięćdziesiąt albo trzy kroć tysięcy franków.
— Aż tyle!...
— Częściej miewał i więcej.
— Czy hrabia dawał wam pieniądze góry na wydatki domowe?
— Tak panie... W dzień śmierci miałem w moich rękach trzydzieści dwa tysiące franków, z których gotów jestem złożyć rachunki.
— Dobrze. Nie ma potrzeby zadawać wam pytania, czy od czasu pokładzenia pieczęci, nic nie zostało ztąd wyniesione, albo naruszone?...
— Ah! panie, gotów jestem złożyć na to przysięgę... W chwili wyniesienia ciała biednego mojego pana, wszystkie drzwi zostały pozamykane, i są dotąd zamknięte i nikt za nie nogą nie przestąpił.
— Otwórzcie nam te drzwi i zaprowadźcie najpierw do tego pokoju, gdzie się znajduje sprzęt, w którym podług was ma być schowany testament i pieniądze.
— Niech panowie raczą pójść za mną.
Jerome Villard wyjął z kieszeni pęk kluczy, otworzył drzwi i poprowadził przedstawicieli prawa do gabinetu, w którym zewnętrzne okiennice szczelnie były zamknięte.
Otworzyli okienice, w pokoju zrobiło się zupełnie widno.
— Gdzie jest ten mebel? — zapytał prokurator.
— To ten — odezwał się sędzia, wskazując na włoską szafeczkę z XVI-go wieku.
— Panie sędzio — rzekł prokurator, przystąp pan do zdjęcia pieczęci.
Sędzia dał znak.
Jeden z jego sekretarzy zbliżył się, żeby zdjąć opaskę przytwierdzoną lakiem czerwonym.
— Zastosuj się pan do przepisów prawa — odezwał się prokurator — zanim rozerwiesz pieczęcie, przekonaj się dokładnie, czy nie były naruszonemi.
Sekretarz nie młody już człowiek, wyjął z kieszeni okulary, założył je na nos żeby lepiej widzieć i pochylił się do pieczęci.
Nagle wyprostował się i krzyknął.
— Co to takiego? — zapytali na raz dwaj urzędnicy i notaryusz.
— Patrzcie panowie — mówił sekretarz, zobaczcie no tylko sami...
I palcem wskazywał na nicianą tasiemkę.
Zbliżył się prokurator rzeczpospolitej, pochylił i twarz jego odbiła zdziwienie i oburzenie.
— Miałem więc racyę przestrzegając przepisów prawa, zawołał: Pieczęcie Zostały naruszone!...
Sędzia pokoju i notaryusz, aż pobledli, tak zostali przerażeni.
Jerome trząsł się jak w febrze.
— Naruszone!— powtórzył. — Pieczęcie naruszone?
To niepodobna! niepodobna! niepodobna!...
— A jednakże to tak jest mój panie... odrzekł surowym tonem urzędnik... Dosyć spojrzeć, ażeby się o tem przekonać...
Kamerdyner pomimo wieku przyskoczył do szafki i zaczął jej się przyglądać...
— O! Boże! — szeptał cofając się jak oszalały. Boże mój, to prawda!... najzupełniejsza prawda!..
— Sędzia pokoju i notaryusz sprawdzali jedne po drugiej naruszone pieczęcie.
— Myślę żeś pan przekonany — odezwał się prokurator do starego służącego, który drżał jak liść i nie mógł odpowiedzieć.
— Tak panie... niestety... jestem przekonany...
— Będziesz pan za ten czyn odpowiadał, ponieważ byłeś dozorcą.
Uderzony temi słowy, które wyglądały na groźbę, Jerome się wyprostował.
— Będę odpowiadać za ten czyn?... powtórzył z prawdziwą godnością.
Cóż pan więc przypuszczasz?...
— Ja nic nie przypuszczam, ja widzę ja jestem przekonany, żeś pan źle spełnił obowiązki, które ci przez prawo zostały powierzone!... Mamy tego za zbyt widoczny dowód.
— Więc pan mnie oskarża? — zapytał przerażony Jerome.
— Przynajmniej o jak największą w świecie niedbałość... Co do reszty, przekonamy się następnie.
— I zwracając się do sędziego pokoju rzekł: niech pan każe pozdejmować: naruszone pieczęcie i spisze protokół o tym gwałcie...
Słowa te wyrzeczone były głosem zimnym i przeszywającym jak ostrze miecza.
Sprawiły też Jeromowi boleść dotkliwą.
— Ależ panie — wykrzyknął podnosząc pochyloną głowę — pozory są fałszywe... Jakkolwiek naruszenie pieczęci wydaje się prawdziwem, jest jednakże niemożebnem... Któż by to mógł zrobić?... Pozamykałem wszystkie drzwi, przysięgam na to, klucze schowałem, nikt nie wchodził do pokoju i ja sam nie przestąpiłem progu...
Przez kogoż mogła być popełnioną ta zbrodnia?...
— Objaśnień co do tego od pana moglibyśmy tylko żądać — odrzekł surowo prokurator — ale bądź pewnym, że nie będziemy potrzebowali twojej pomocy.
Jerome wziął się za głowę, a wielkie łzy spływały mu po policzkach.
Biedny starzec czuł, że go rozum opuszcza.
— Otworzyć ten sprzęt... rozkazał prokurator sekretarzowi, który wyjął z kieszeni pęk kluczy różnego rodzaju i jeden po drugim wkładał do zamku.
Spróbowawszy czternaście, czy piętnaście, natrafił nareszcie na jeden i otworzył zameczek.
Jerome postąpił naprzód.
Serce bić mu przestało.
Prokurator przeszukał kolejno wszystkie szufladki.
— Nic!... ani testamentu, ani papierów. Nie ma zupełnie nic!...
Jerome głosem zdławionym, zaledwie zrozumiałym, zapytał:
— A nie ma szkatułki srebrnej cyzelowanej?...
— Nie ma nic!... — powtórzył prokurator.
— Więc popełniono kradzież! — wykrzyknął stary służący z najwyższem przerażeniem. — Kradzież!... Ale jak?
— Pan miałeś klucze, — przerwał prokurator — i utrzymujesz, że wszystkie drzwi pozamykałeś!...
— Przysięgam... przysięgam przed Bogiem!...
— Mnie niepotrzebne są przysięgi! ja się zapytuję, jak pan spełniałeś obowiązki dozorcy pieczęci... Testament i walory, reprezentujące znaczną sumę, podług własnego pańskiego zeznania, miały się znajdować w tej szafce. Nie ma nic — a pieczęcie naruszone! Na kogoż więc spadać ma odpowiedzialność za ten występek?... pytam się pana...
— Na kogo?... — powtórzył Jerome. Więc pan mnie posądzasz o kradzież?...
— A kogoż innego mógłbym posądzić, jeżeli nie pana?...
— Ah panie!... całe moje długie, uczciwe życie i najzupełniejsze zaufanie, jakie we mnie pokładał hrabia, przemawiają chyba za mną!... Nie winien jestem niczemu, nawet niepilnowania!...
— Przypuszczam, że mogłeś się pan pomylić co do miejsca w którem hrabia de Thonnerieux złożył swój testament i szkatułkę, o której nam powiedziałeś może więc odnajdziemy ją gdzieindziej, ale ażeby dowieść pańskiej niewinności, potrzeba wytłomaczyć, jakim sposobem zostały naruszone pieczęcie i kto je naruszył?...
— Ale ja tego nie wiem — mówił Jerome przerażony. Co pan chcesz, abym panu powiedział? Ja nic nie wiem... nic nie rozumiem...
Głos starego sługi był rozdzierający, przykro go było słuchać; ale dla ludzi uprzedzonych, to straszne wzruszenie nie znaczyło nic, oprócz przestrachu.
Urzędnicy sądowi, przyzwyczajeni są do rozmaitych komedyj, odgrywanych przez winowajców.
— Szukajmy dalej — odezwał się prokurator wskazując na biurko, na którem znajdowały się jeszcze buletyny, z których Pascal Saunier dowiedział się o śmierci hrabiego de Thonnerieux.
Sekretarz zbliżył się do biurka.
Biurko to miało trzy szuflady: jednę we środku, a dwie po bokach, szuflada z prawej strony nazywana zazwyczaj kasą, podzielona była na przegródki przeznaczone na bilety bankowe, złoto i srebro.
Na szufladzie były także tasiemki, przypieczętowane lakiem.
Opaska środkowej szuflady uznaną została za nienaruszoną.
Jeden z kluczy podany przez pisarza, otworzył zamek — w szufladzie znajdowały się różne papiery.
Przejrzano jeden po drugim i związano w pakiet.
Papiery te nie zawierały nic ważnego.
Szuflada z lewej strony zawierała także różne papiery, ale testamentu ani śladu.
Sekretarz przystąpił do trzeciej szuflady, a po dobrem przypatrzeniu się wykrzyknął:
— Panie prokuratorze rzeczpospospolitej, oto ta pieczęć bez żadnej wątpliwości, była tak samo naruszoną. Ślady są widoczne. — Ostrze noża wsunięte pomiędzy lak a drzewo, pozostawiło rysę i w dodatku pieczęć źle została ponownie przylepiona...
Prokurator przekonał się, że tak jest i spojrzał na Jeroma.
Ten wobec nowej komplikacyi, stracił zupełnie głowę.
— Boże mój! Boże mój! — powtarzał, kto popełnił podobną zbrodnię? kto się tutaj mógł przedostać.
— Czy przekonany pan jesteś, że o tem nie wiesz? — zapytał prokurator pogardliwie. — Jeżeli jesteś niewinny, dowiedź nam tego.
— Powiedz, kto naruszył pieczęcie?...
— Jeżeli więc nie mogę na to odpowiedzieć, bo nie wiem — to będę posadzony!... Ależ to okropne! — Więc pan mnie oskarżasz, żem ja okradł biednego mojego pana, ja taki do niego przywiązany i taki mu wierny! — Przetrząśnijcie moje życie... Nie znajdziecie najmniejszej na niem skazy... i ja miałbym na starość shańbić moje siwe włosy, ja który lada chwila mogę iść za panem do grobu? Czyż to podobieństwo? Czyż w moim wieku, można zostać złodziejem? — Zabierać majątek, spełniać tak obmierzłą zbrodnię, a to po co mój Boże?... Na co by mi się przydały te pieniądze?... — O! mój poczciwy, kochany panie, czy ty słyszysz?... Twój stary sługa, twój Jerome, posądzony o kradzież Czemuż nie możesz powstać z grobu... powiedział byś do tych co mnie oskarżają: — Mylicie się! Jerome Villard był i jest uczciwym człowiekiem!...
I biedny starzec upadł na kolana z głośnym płaczem.
— Podnieś się i odpowiadaj — krzyknął ostro prokurator.
Popatrzywszy przez chwilę na to przygnębienie fizyczne i moralne, prokurator się odezwał:
— Zapewniasz zatem, że pozamykałeś wszystkie drzwi, od apartamentu, po śmierci twojego pana?…..
— Tak panie, zapewniam — szepnął Jerome głosem zaledwie dosłyszanym.
— Utrzymujesz, żeś tutaj wcale nie wchodził?...
— Utrzymuję.
— Utrzymujesz stanowczo, że pan de Thonnerieux miał znaczne kapitały?...
Stary sługa podniósł głowę i pewniejszym już daleko głosem odpowiedział:
— Co do tego, to nie zapewniam.
— Jakto? — Wszakże sam mówiłeś to przed chwilą!...
— Powiadałem tylko o przyzwyczajeniu pana... — Pan hrabia, pomimo całego zaufania, jakiem mnie raczył zaszczycać, nie opowiadał mi wcale o swoich interesach. — Widziałem tylko bardzo często jak kładł pieniądze i walory na znaczne sumy do tej właśnie szkatułki, ale nie wiedziałem, czy w chwili śmierci te pieniądze były tam jeszcze, czy też pomieścił je gdzie indziej, w jakiem nieznanem mi miejscu.
Prokurator ciągnął dalej.
— Utrzymywałeś także, że jest testament zrobiony przez hrabiego.
— Mówiłem, że nie podobna, aby pan mój nie zrobił testamentu i jeszcze to powtarzam... Testament ten musi egzystować... — Jestem przekonany, że jest, bo ja go przecie nie usunąłem, nie ukradłem!...
W miarę zapytań, rozpacz starego zwiększała się.
Wiedział i rozumiał, jaka straszna ciążyła nad nim odpowiedzialność z powodu naruszenia pieczęci, których obowiązał się pilnować.
— Odbywajmy dalszą czynność panowie — rozkazał prokurator.
Wzięto się znowu do odejmowania pieczęci i przeszukano każdy sprzęcik, każdą szufladkę.
Chociaż reszta pieczęci nie były naruszone, nie znaleziono nic a nic.
Jerome do reszty zrozpaczony, nie mógł zrozumieć, co się stało z dokumentem zawierającym ostatnie rozporządzenia jego pana i z kapitałami, jakie miał zwyczaj trzymać w domu.
— Nie!... nie!... — mruczał jakby w moralnej agonii — zdaje mi się, że to sen jakiś okropny!...
Prokurator rzeczpospolitej rozmawiał jakiś czas z sędzią pokoju i notaryuszem.
Mówili po cichu, ale rozmowa widocznie bardzo była ożywioną.
Potem prokurator wziął na bok sekretarza i wydał mu rozkazy, które natychmiast zostały spełnione.
Najpierw zwołano wszystką służbę zmarłego hrabiego de Thonnerieux.
Następnie sprowadzono dwóch stróżów bezpieczeństwa i zamówiono fiakra.
Jerome na pół nieprzytomny, osunął się na krzesło, nic już nie słyszał co się w około niego działo.
Z tej bolesnej zadumy, wyrwało go wejście służby pałacowej.
Po co to zebranie?
Co się tu robić miało?
— Wezwałem was tutaj — odezwał się prokurator — aby otrzymać od was pewne wyjaśnienia.
Słudzy spojrzeli po sobie ździwieni, a jeden odpowiedział:
— Jesteśmy na rozkazy pana prokuratora rzeczpospolitej...
— Czy wiadomem wam było, że po śmierci hrabiego de Thonnerieux, wszystkie drzwi wewnętrzne pozamykane zostały na klucze przez Jeroma Villarda?
Odpowiedziano jednogłośnie potwierdzająco.
— Czy wiadomo wam było, że Jerome Villard miał klucze u siebie?
Ta sama potwierdzająca odpowiedź.
— Czy nie przypuszczacie, aby po zamknięciu, mógł się kto dostać do apartamentów?
— Nikt się nie mógł dostać proszę pana.
— Czy nikt obcy nie wchodził do pałacu?...
— Nikt — odpowiedział szwajcar, przychodziło parę osób, ale to tylko do mojej żony...
— A ty sam nie oddalałeś się nigdzie?
— Ani raz jeden proszę pana. Od dnia pogrzebu nieodżałowanego pana, krokiem nie byłem na ulicy.
— Czy służący mają swoje klucze od bramy?
— Nie mają proszę pana. Ja tylko jeden im otwieram, jeżeli wyjść potrzebują, muszą przechodzić obok mojego okienka... Jeden jest tylko od tej zasady wyjątek.
— Jaki?
— Jeromowi Villard wolno wychodzić i wchodzić o każdej godzinie dnia i nocy.
— A! Jerome Villard ma prawo wolnego przejścia?...
— Tak panie... Taka była wola nieboszczyka naszego pana.
Odpowiedzi, któreśmy powtórzyli, były zupełnie szczere, ale każda z nich, dostarczała nowego przeciwko nieszczęśliwemu kamerdynerowi dowodu.
On sam zamykał drzwi, on miał u siebie klucze. On jeden tylko mógł wychodzić bez wiedzy szwajcara, zarówno w dzień jak w nocy, on zatem tylko jeden mógł powynosić skradzione rzeczy, aby w razie rewizyi w mieszkania, nic nie znaleziono.
Nikt inny oprócz niego, nie miał sposobu naruszenia pieczęci.
— Dobrze, moi ludzie — powiedział prokurator — sądzę, że powiedzieliście prawdę i że żaden z was nie jest winien zbrodni, jaka tu spełnioną została.
— Zbrodni!.. powtórzyli wystraszeni spoglądając na siebie.
— Ohydnej zbrodni — odpowiedział prokurator.
— O którą mnie posądzają! — wykrzyknął Jerome gorączkowo. Dwie pieczęcie zostały naruszone... dwa sprzęty otworzono... Testament i pieniądze zniknęły... spełnioną została kradzież, a nędznikiem, który ją popełnił, ja mam być moi przyjaciele!
Zdziwienie i pomieszanie wybiło się na twarzach służących.
Starzec ciągnął dalej.
— Do was co mnie tak dobrze znacie, bo przeżyliśmy razem długie lata w tym domu... do was się odnoszę.. o świadectwo za mną... Czy jest aby jeden pomiędzy wami, co by mnie uważał za winnego?... Czy jest jeden co by się ośmielił powiedzieć: Jerome Villard jest złodziej?...
Służący mieli właśnie zaprotestować głośno, przeciwko oskarżeniu starego towarzysza, ale prokurator nie pozwolił im się odezwać.
— Usuńcie się powiedział. — Jutro wszyscy oprócz szwajcara, udacie się do notaryusza nieboszczyka hrabiego de Thonnerieux, odebrać swoje zasługi, i opuścicie pałac... Od dzisiejszego wieczora, aż do nowego rozkazu, agenci bezpieczeństwa będą tu straż trzymali.
Jeden za drugim służący wyszli ze spuszczonemi głowami i zapytywali jedni drugich, czy rzeczywiście można było przypuszczać, aby człowiek, którego nieboszczyk zaszczycał całem swojem zaufaniem, a oni szczerze szanowali i kochali, mógł być łotrem takim. Rzecz wydawała się pewną, a jednakże nikt nie chciał temu uwierzyć.
Jerome wybuchnął płaczem i z powrotem osunął się na krzesło, z którego się podniósł przy wejściu służby.
Prokurator rzeczpospolitej zwrócił się do niego i powiedział:
— Zamiast bezpotrzebnie odgrywać komedye i łzy wylewać, daleko lepiej zrobisz, jak się przyznasz odrazu...
Posłyszawszy te słowa, stary kamerdyner uczuł się jakby zgalwanizowanym.
Cała jego fizyonomia zmieniła się w tej chwili — ostatecznie przygnębiona, przybrała teraz wyraz najwyższej godności.
— Wszystko przeciwko mnie się sprzysięgło — rzekł głosem zupełnie spokojnym. — Pan prokurator mnie nie znasz, rozumiem więc, że mnie uważasz za winnego! — Na szczęście, Bóg jest sprawiedliwy, a ja mam sumienie...
Pogardliwy uśmiech, ukazał się na ustach urzędnika.
W tej chwili dwóch agentów, sprowadzonych przez sekretarza sędziego pokoju, weszło do pokoju.
— Panie prokuratorze rzeczpospolitej — odezwał się jeden z nich, salutując po wojskowemu — przybywamy na wezwanie. Fiakr czeka przed bramą. Co nam zrobić wypada?...
— Odprowadzicie tego człowieka do prefektury — odrzekł prokurator, wskazując na Jeroma i napisał coś na karteczce wyrwanej z książeczki. — Oto parę słów do dyrektora...
— O! cieniu mego drogiego pana... szeptał kamerdyner, gotując się pójść z agentami — gdybyś mógł widzieć, co robią ze mną, co byś pomyślał o sprawiedliwości ludzkiej?...
W godzinę potem Jerome Villard, oskarżony o zbrodnię spełnioną przez Pascala Saunier, osadzony został w więzieniu przy prefekturze.
∗
∗ ∗ |
Rajmund Fromental i syn jego przebiegali ulice wioski Port-Créteil, z których każda do rzeki dochodziła.
Po godzinie poszukiwań, znaleźli nareszcie to, czego szukali.
Wiemy, że chodziło im o coś bardzo skromnego, to też bardzo był skromnym domek w głębi dość obszernego ogrodu, podzielonego na dwie połowy: — na ogród warzywny i angielski.
Domek składał się z parteru, gdzie było dwa pokoje i kuchnia, oraz z pierwszego piętra, złożonego z dwóch pokoi i małego gabinetu.
Całość doskonale odpowiadała życzeniom Magdaleny, a podobała się Pawłowi.
Poczciwa sługa będzie tu miała jarzyn pod dostatkiem, będzie miała dosyć wody do gotowania i do prania.
Paweł będzie mógł pracować w jednym z pokojów na piętrze, z widokiem na Marnę, albo w cieniu drzew w ogrodzie.
Będzie też miał do wyboru najrozmaitsze prześliczne spacery.
Nie można żądać nic lepszego.
Umeblowanie willi nie było zbytkowne, ale dostateczne i wygodne.
Musimy dodać, bo to dla Pawła było bardzo korzystnem, że należało doń i czółno.
Właściciel mieszkał we wsi.
Rajmund zapłacił za sześć miesięcy z góry i oddalił się z synem, mając w kieszeni kwit z uiszczonego komornego i klucze.
Postanowiono, że nowi lokatorowie sprowadzą się zaraz nazajutrz rano.
— A cóż, jesteś zadowolony? — zapytał Fromental Pawła.
— O! bardzo jestem zadowolony — odpowiedział młody człowiek.
— Czy sądzisz, że będziesz tu mógł pracować bez zmęczenia?...
— Z pewnością — praca przeplatana ćwiczeniami ciała, przechadzką i wiosłowaniem, wyjdzie mi bezwarunkowo na dobre i zupełnie przyjdę do zdrowia.
— Przyjdziesz do zdrowia!... — powtórzył Rajmund wzruszony, biorąc syna za rękę. — Więc słaby jesteś rzeczywiście?...
— Słaby nie jestem... ale czasami jestem bardzo osłabiony. Pot nieraz nagle na mnie występuje i zaczynam się chwiać, jak gdyby ziemia mi się z pod stóp usuwała.
Rajmund zbladł i zadrżał.
— Tylko nie przestraszaj się mój ojcze!... — zawołał żywo młody człowiek, dostrzegłszy na twarzy ojca przerażenie. Przyczynę tego chwilowego czasami osłabienia, znamy przecie doskonale... Tak jak to mówiłem wczoraj, pochodzi ono z tego jedynie, że rosnę. Bądź pewnym, że w tej chwili wynaleźliśmy najskuteczniejsze na to lekarstwo.
Fromental ściskał w milczeniu ręce syna i silił się na wesołość, ale trapił go niepokój wewnętrzny. Paweł czuł to i starał się ojca uspokoić.
— Czy tutaj będziemy jedli śniadanie?... — zapytał wesoło.
— Tak moje dziecko i zabierzmy się do niego jak najprędzej, bo jest już dosyć późno i musisz być głodnym porządnie.
— Co prawda, to ranne powietrze wzbudziło mi apetyt. Czy ojciec ma jakie miejsce na myśli?...
— Nie... pójdę tam, gdzie zechcesz.
— Więc chodźmy do restauracyi na wyspę... Zjemy śniadanie przy stoliczku pod drzewami... To nie tak ztąd daleko — prawie oto naprzeciwko.
— Dobrze, chodźmy do restauracyi na wyspę, ale musimy pójść w takim razie aż do mostu.
— Nie... restaurator ma czółno i specyalnego przewoźnika dla gości, którzy chcą jeść u niego... Zaraz go przywołamy.
Paweł przyłożywszy obydwie ręce do ust, zawołał:
— Hej! przewoźnik!...
Powtórzył raz jeszcze wezwanie a zaraz potem zobaczyli człowieka wychodzącego z namiotu pod wierzbami. Zeszedł on do czółna, odwiązał go — a ująwszy wiosło, odpowiedział:
— Służę w tej chwili.
Kierowane wprawną ręką, czółno, stanęło wkrótce przy brzegu, przy którym Rajmund z synem oczekiwali.
— Siadajcie panowie... — rzekł przewoźnik.
Wsiedli do ciężkiego mocno zbudowanego statku, odbili od brzegu i przepłynęli na drugą stroną, Restaurator, jegomość o tłustych policzkach i pełnym brzuszku, z niezwykłą elokwencyą wychwalał swoję kachnię i piwnicę, czekając na przybywających w przystani.
— Panowie zapewne na śniadanie?... zapytał:
— Na śniadanie, kochany panie, ale uprzedzam, że będziesz miał ze zgłodniałemi do czynienia.
— Tem lepiej... Czy panowie życzą sobie zasiąść na świeżem powietrzu?...
— Ma się rozumieć. W taką śliczną pogodę, szkodaby było zamykać się w mieszkaniu.
— Co panowie rozkazują?...
— No, wybieraj mój chłopcze...-powiedział Rajmund z uśmiechem do syna.
— Co jest?... — zapytał Paweł.
— Wszystko, — odrzekł restaurator z dumą — kotlety, befsztyk, potrawki, kurczęta, gołąbki, ryby, raki... Z jarzyn i owoców nie brakuje niczego.
— Poradź mi ojcze.
— Nie... Wybieraj sam... to co wybierzesz, będzie dobre.
— A więc kiedy tak, to proszę o kurę na zimno, o ryby smażone, o sałatę i raki, o kawałek sera i owoce.
— Poziomki czy wiśnie?
— Poziomki.
— Doskonale! — A jakie wino, Bordeaux czy Burgundzkie?
— O! co do wina, to już nie ja...
— Burgundzkie — odezwał się Rajmund – butelkę starego Beaune.
— Czy panowie pozwolą gorzkiej czy absyntu, zanim podadzą śniadanie?
— Nie... tylko co tchu śniadanie.
— Zaraz będzie.
Restaurator bardzo lekki pomimo tuszy swojej, pobiegł do zakładu, ażeby kazać przygotować co trzeba.
Przez ten czas Paweł i Rajmund wybrali tuż nad brzegiem altankę, zkąd mogli podziwiać cudowny pejzaż wysp zielonych.
Poza temi wyspami, rysowało się miasto de Créteil i młyn stary malowniczy.
Wyspa na której znajdował się ojciec synem, była w tej chwili pustą zupełnie.
Było jeszcze za wcześnie na gości przy dniu powszednim.
Jednakże dwóch jakichś spacerowiczów znalazło się niebawem na wyspie, nie przypłynęli czółnem ale przez most przybyli.
Zaraz też zjawiła się za nimi służąca, niosąca na tacy szklanki i butelkę z absyntem.
— Gdzie panowie chcą się umieścić? zapytała.
— Tutaj — odpowiedział jeden z nich wskazując na gaik, w sąsiedztwie Rajmunda i jego syna, których nie spostrzegł.
Postawiwszy tacę na stole, służąca zapytała.
— Czy panowie będą jedli śniadanie?
Nie panienko... napijemy się tylko absyntu...
Służąca odeszła i minęła się z chłopakiem, idącym nakrywać dla Rajmunda i Pawła.
Rajmund posłyszawszy rozmowę, zwrócił głowę w stronę zkąd głosy pochodziły.
Spostrzegłszy po przez liście dwie nieznane sobie twarze, cofnął się i na nowo zaczął się przypatrywać okolicy.
Jakkolwiek lekkie było jego poruszenie, zwróciło uwagę nowo przybyłych.
Starszy z nich widząc, że nie są sami, dał jakiś znak towarzyszowi swojemu.
Ten skinął głową i mrugnął oczami, co miało znaczyć:
— Bądź spokojny... widziałem i rozumiem...
Fromental z synem rozmawiali o willi jaką wynajęli, gdy wszedł chłopiec restauracyjny i postawił na czyściutkim obrusie świeże masło, czerwoną rzodkiewkę, chleb i rumianą kurę apetycznie wyglądającą, oraz butelkę starego wina.
Ojciec i syn umierali z głodu.
Dowiedli tego, zabierając się energicznie do jedzenia.
Dwaj sąsiedzi popijając absynt, prowadzili ze sobą pogawędkę, a chociaż mówili głosem przyciszonym, większa część ich rozmowy dochodziła uszu Rajmunda, mającego słuch wyborny.
Paweł nic nie słyszał zupełnie.
Siedział naprzeciw ojca i bardziej był w ten sposób oddalonym, a przy tem nie posiadał tak wyrobionego słuchu jak Rajmund.
— Tak kochany doktorze — mówił młodszy z pijących absynt — zapewniam cię, że kto ma taką jak ty powagę w świecie wiedzy, ten potrafi zdobyć sobie w Paryżu i to w krótkim czasie pierwszorzędną klientelę. Daj Boże, ażebyć mógł jej podołać...
— Zobaczymy to wkrótce kochany Pascalu... odpowiedział nieznajomy... powtarzam ci, że chcę być, jak we Francyi nazywają specyalistą... chcę walczyć z jedną z chorób najgroźniejszych, a bardzo w naszych czasach rozpowszechnioną, z tą właśnie, o której rozwoju, przebiegu i skutkach opowiadałem ci kiedyś — chcę walczyć oto z anemią…..
Usłyszawszy ostatni wyraz, Rajmund zaczął się bacznie przysłuchiwać.
Anemia?...
To właśnie choroba, której jak mu się zdawało doświadczał Paweł.
Czytelnicy nasi poznali już zapewne w nowo przybyłych gościach restauracyjnych, dwóch byłych więźniów centralnego więzienia w Nimes, Pascala Sauniera i Jakóba Lagarda, czyli pseudo amerykańskiego doktora Thompsona i jego niby sekretarza Pascala Ramberta.
Dwaj łotrzy wszędzie, gdzie mogli być słyszeni, reklamowali przyszłego specyaliste.
Doktór ciągnął dalej.
— Anemia nie jest chorobą, którejby nieznano w pierwszej połowie dziewiętnastego wieku, kilku bowiem autorów wspominało o niej, nazywając ją kolejno hypenie, panhypenie, spanemie i t. p. co sprawiało prawdziwy chaos w poszukiwaniach nauki, pewnem jest atoli, że choroba ta wzmogła się znacznie w ostatnich czasach.
Nie mam potrzeby cytować ci wszystkiego co napisano w tym przedmiocie... Poznasz to wkrótce bliżej, gdy cię poproszę o przepisanie obszernego memoryału, jaki przygotowywam, i mam zamiar przedstawić Akademii medycznej.
Zdaje mi się, że dowiodę stanowczo, jako upadek krwi spowodowany przez anemią, manifestuje się w każdym peryodzie życia... Dzieci zrodzone z ojca, albo matki anemicznej będą również takiemi.
— Przekonałem się, że od roku do lat dwunastu — na dziesięcioro dzieci, ośm przynajmniej jest anemicznych.
Rajmund wsłuchiwał się ciekawie.
— Albo się mylę — zauważył Pascal — albo wiek młodzieńczy najskłonniejszym jest do rozwinięcia się tej choroby.
— Nie mylisz się — odrzekł doktor, bo właśnie w epoce, kiedy ciało się rozwija, najwięcej potrzebnym by był spokój i wzmocnienie sił. Zdrowie wyczerpuje się zarówno nadmierną pracą jak nadmiernemi rozrywkami. Myśliciele, uczeni i uczący się, najmocniej są zagrożeni.
— Czy żelazo jest istotnie najradykalniejszym środkiem przeciwko tej chorobie?...
— Żelazo doskonale oddziaływa na kulki krwiste, ale skutkuje czasami tak powoli, że zniechęca chorego.
Z mojego punktu widzenia manganes jest daleko lepszym środkiem; manganesem też pomieszanym z tą rzadką podzwrotnikową rośliną, o której istnieniu i cudownych prawie skutkach, powiedział mi stary mistrz doktor Byrr, zamierzam zdobyć sobie pewną we Francyi renomę.
Jakób zbliżył się do Pascala i szepnął mu do ucha.
— Renomę, która nam, pozwoli zajmować się swobodnie ważną naszą sprawą.
Pascal uśmiechnął się i zapytał:
— Jakże będziesz mógł w Paryżu zaopatrzyć się w tę cudowną roślinę?...
— Można jej tu dostać pomimo wysokiej ceny. Używają jej do pewnych medykamentów, ale nie wiedzą o jej własnościach w chorobach anemicznych. Skuteczność zależeć będzie głównie od przygotowania — a tem sam się zajmować będę, bo zamierzam urządzić własne laboratoryum... Co do rośliny, będę ją sprowadzał w znacznych partyach, bądź z Hawru, bądź z Marsylii, dokąd ją dowożą.
— Wiele jak ci się zdaje potrzeba będzie czasu do zwalczenia anemii twojej mi nowemi środkami? — zapytał Pascal.
— Najwyżej sześć miesięcy w chorobie poważnej, a dwa, albo trzy miesiące w niezbyt rozwiniętej odpowiedział Jakób... Patrzaj — dodał wskazując ręką na altankę w której Rajmund z synem siedzieli. — Widzisz przez liście tego młodego człowieka w towarzystwie ojca zapewne?...
— Widzę. — No to co?...
Rajmund dosłyszał i opanowała go śmiertelna trwoga. Serce mu się ścisnęło gwałtownie.
Zatrzymał oddech, a cały zamienił się w ucho.
— A to! — odrzekł doktór Thompson — ten młody człowiek jest fatalnie anemiczny.
Fromental poczuł dreszcz, jak gdyby usłyszał pogrzebowe dzwony.
Jakób ciągnął dalej:
— Choroba jest widoczną, a przybrała dziwnie niebezpieczne pozory. Jeżeli się jej nie powstrzyma... rezultat będzie fatalny...
— Na czem opierasz twierdzenie, że ten młodzieniec znajduje się w tak groźnym stanie?
— Najprzód na jego cerze. Ta twarz blada, te policzki koloru kości słoniowej, to usta prawie białe, są symptomatami, na których przy odrobinie doświadczenia nie można się nie poznać. Ten młody człowiek dużo się już napracował; męczył się nad siły... Wyczerpuje się... niebezpieczeństwo jest też... i to nawet groźne... Drżałbym na miejscu jego ojca... Ale ten prawdopodobnie nic nie widzi.
Wszystka krew ścięła się w żyłach Rajmunda. Zrobiło mu się niedobrze, ale przezwyciężył się żeby nie dać poznać Pawłowi, co się z nim działo.
Znowu zaczął słuchać.
— A jednakże ciągnął doktor — jakkolwiek bardzo jest groźnem położenie, mam pewne przekonanie, że w przeciągu czterech miesięcy przywróciłbym temu młodzieńcowi zdrowie zupełne, sprawiłbym iżby mu krew czysta płynęła w żyłach, a kolory na twarz powróciły!... Ażeby dokazać tego cudu, ażeby rozniecić na nowo tę gasnącą lampkę, nie byłoby dla mnie rzeczą tak trudną...
Rajmund opuścił żywo swoje miejsce, chciał poskoczyć do człowieka, którego słowa odbijały się w jego umyśle i sercu, gdy głos Pawła go powstrzymał:
— Ojcze — zapytał młody człowiek... co to się stało?...
Rajmund po raz drugi zapanował nad sobą.
Nic...nic... moje dziecko — odpowiedział prawie spokojnie. — Chciałem tylko zawołać na służącego...
— Czy ci potrzeba czego?...
— Wina... widzisz przecie żeśmy już, — wypróżnili butelkę.
— A oto chłopak idzie właśnie w naszę stronę... Chłopcze, podajno nam druga butelkę wina...
— Tego samego proszę pana?...
— Czy tego samego ojcze? zapytał Paweł...
Rajmund skinął głową, a chłopak pospieszył wypełnić rozkaz.
Rozmowę prowadzoną w sąsiedniej altance, Pascal zakończył temi słowy:
— Masz pan zapewnione powodzenie, gdybyś nie był już bogatym i sławnym, miałbyś gotowy majątek.
— Przyjmuję wróżbę — odpowiedział Jakób.
— Dokończmy absyntu i chodźmy na śniadanie.
— Mamy czas jeszcze... — dopiero jedenasta...
W tej chwili ukazał się chłopak z winem i deserem.
Rajmund nie chciał, aby syn odgadł boleść, jaka mu napełniała duszę.
Zaczął więc rozmawiać z gorączkowem ożywieniem i udaną wesołością, a coraz rzucał nieznaczne spojrzenia ku dwóm nieznajomym, czy nie zabierają się do odejścia.
Skończyli śniadanie.
— Czy przejdziemy pieszo do Charenton? — zapytał Paweł.
— To zależy od ciebie... Jeżeliś nie jest bardzo zmęczony, przeszedłbym się z chęcią...
— Mógłbym iść nawet daleko dalej, myślę nawet, że mi to bardzo posłuży.
— Masz racye... — Idźmy zatem zapaliwszy na drogę cygara...
— Cygara! — powtórzył ździwiony Paweł.
— Dla czego o to pytasz?
— Bo ojciec pali tak rzadko...
— Nie jestem zbyt wielkim amatorem, to prawda, ale na świeżem powietrzu, wypalę z przyjemnością...
— Ale ja nie mam wcale cygar...
— Muszą być w restauracyi…..
— Masz oto portmonetkę, idź zapłać za śniadanie i kup cygar...
— Dobrze ojcze...
Paweł wziął portmonetkę i poszedł do restauracyi.
Zaledwie zrobił ze dwadzieścia kroków w głąb wyspy, Rajmund zerwał się co żywo i udał się do gaiku, w którym siedzieli doktór Thompson i sekretarz jego Pascal Rambert.
Dwaj przyjaciele spojrzeli na niego z nieudanem ździwieniem.
— Wybaczcie panowie, że wchodzę do was bez żadnej ceremonii — odezwał się głosem wzruszonym — niedyskrecya jednak moja i natręctwo ma swoje wytłomaczenie... Idzie o jedyne szczęście mojego życia... a pan je trzymasz w swojem ręku...
— Racz się pan jaśniej wytłomaczyć —odrzekł Jakób z zimną grzecznością.
— Jadłem śniadanie w sąsiedniej altance, a z tego co słyszałem z pańskiej rozmowy, dowiedziałem się, że pan jesteś doktorem i że wiedza pańska sięga głęboko...
— Tak panie, jestem doktorem...
— Przed chwilą patrzałeś pan na mojego syna i mówiłeś o stanie jego zdrowia, słowa pańskie były dla niego wyrokiem.
— Ah! panie — odezwał się Jakób, jakże mi przykro, że słowa moje doszły do pana!... Wybacz mi pan proszę.
— Ja gorąco dziękuję Bogu, że to słyszałem!... Mówiłeś pan, że syn mój jest anemiczny?...
— Tak panie, powiedziałem najzupełniejszą prawdę...
— Ja — rzekł Rajmund — podejrzewałem złe, ale nie myślałem, że jest ono tak groźne... Pan z pierwszego wejrzenia skonstatowałeś śmiertelne niebezpieczeństwo, aleś dodał zarazem, że byłby sposób ocalenia chłopczyny systemem jaki pan tłómaczyłeś temu panu...
— Mam to przekonanie rzeczywiście.
— Przychodzę więc do pana z błagalną prośbą. Nie odrzucaj pan tej prośby. Zajmij się moim synem, ocal jedyne moje dziecko, uzdrów go, a oddam ci wszystko co tylko posiadam...
Jakób Lagarde udał wzruszenie tak doskonale, że mógł oszukać najlepszego obserwatora.
— Doprawdy — rzekł — spotkanie to zupełnie niespodziewane! Ten klijent to pierwszy mój klijent francuzki przybywa w sposób zdający się dobrze wróżyć o mojej tu przyszłości... Podejmę się leczenia pańskiego syna... ale pod jednym warunkiem...
— Pod jakim?... pod jakim?... wykrzyknął Rajmund, jakimkolwiek on jest przyjmuję go z góry!...
— Że kuracya będzie bezpłatną. Działać będę dla dobra nauki i ludzkości, kuracya ta musi przekonać lekarzy francuzkich że opieram się na faktach z doświadczenia, a nie na próżnych teoryach. Licz pan na mnie, zajmę się synem pańskim — i wyleczę go zupełnie. Ale nie urządziłem się jeszcze w Paryżu... i za osm dni dopiero będę mógł przyjąć pana...
Rajmund pobladł.
— Za ośm dni! — powtórzył — od dziś za oém dni, złe może się pogorszyć w sposób nie do uratowania.
— Nie przesadzajmy położenia! — odrzekł Jakób — powiadam, że niepotrzebujesz się pan obawiać...
— Czy pewnym tego jesteś doktorze?...
— Najpewniejszym?... W jakim wieku jest syn pański?
— Ma lat dziewiętnaście.
— Co porabia?
— Przygotowuje się do egzaminu do szkoły politechnicznej.
Jakób zwrócił się do Pascala.
— No i co kochany Rambercie, cóż myślisz o mojej dyagnozie? — zawołał. Nie mówiłem, że ten młody człowiek wyczerpuje się pracą nadmierną?
— Ja wiem dobrze, że się pan nie mylisz! — odrzekł Pascal z ukłonem.
— Ja słyszałem również, że pan to mówiłeś — rzekł Rajmund — i zostałem zdumiony. Mój syn rzeczywiście dużo pracował... za dużo może. Chciwy jest wiedzy, tak, że nie daje się powstrzymać...
— Trzeba jednak, aby zaprzestał pracować! — Od tej chwili, aż do nowego mego zalecenia, powinien pozostać bezczynnym... Czuwaj pan aby się odżywiał jak najstaranniej, niech jada mięso z krwią, pije stare wina Burgundzkie i Bordeaux, Niech oddycha świeżem powietrzem, niech używa dużo ruchu... Szczególniej, powtarzam to jeszcze raz, jako rzecz najważniejszą, żadnej pracy intelektualnej... Jeżeli ciało się zmęczy, tem lepiej, ale umysł musi mieć zupełną swobodę... Oto moje zalecenie tymczasowe... Dzięki temu systemowi, choroba nie będzie się rozwijać... Gdy się zupełnie już urządzę czyli za ośm dni od dzisiaj, przyjdź pan do mnie z synem. Dotrzymam wszystkich obietnic moich. Rambert bądź łaskaw dać panu mój adres w Paryżu...
Pascal Saunier wyrwał z książeczki kawałek papieru, i napisał na nim nazwisko, ulicę i numer domu.
Rajmund dziękował tymczasem Jakóbowi Lagarde.
— O panie, mówił biedny ojciec uspokojony trochę, — uzdrów moje dziecko, a w zamian za to zażądaj życia odemnie!...
— Pańskiego życia! — powtórzył śmiejąc się Jakób — niepotrzebuję. Mam nadzieję, że się przedłuży długo, bardzo długo, że będziesz pan mógł długo jeszcze cieszyć się zdrowiem i szczęściem swego syna.
Pascal podał kartkę Rajmundowi, który głośno przeczytał:
— Doktor Thompson — pałac własny, ulica de Miromesnil, numer 51.
Jakób ciągnął dalej.
— Przyjdź pan za ośm dni, ale nie mów nic przed tem swojemu synowi. Rozumiesz pan, że nie ma potrzeby go niepokoić...
— O, rozumiem to doskonale i na pewno się nie zdradzę!... Dziękuję... dziękuję z całej duszy.
Paweł powracał.
Rajmund schował adres doktora do pugilaresu, wziął kapelusz, raz jeszcze skłonił się Thompsonowi i żywo poszedł naprzeciw syna.
— Zapłaciłem kochany ojcze... odezwał się tenże, a oto cygara...
Rajmund wybrał jedno i zapalił.
Przewoźnik w tej chwili ukazał się na czółnie:
— Przewieziesz nas?... zapytał młody człowiek.
— I owszem, niech panowie siadają do czółna.
Ojciec i syn odpłynęli, a w kilka minut potem byli już na drugim brzegu.<
Wysiedli przy gościńcu, który miał ich zaprowadzić do mostu Charenton. Tę samę drogę odbyli rano.
Rajmund idąc obserwował Pawła ukradkiem i sprawdzał jeden po drugim symptomata, o jakich mówił mu Thompson...
— Biedny ojciec! — Pomimo uspokajających obietnic doktora, chwilami dział już swoje jedyne dziecię wyciągnięte na marach i musiał przywoływać całej energii, ażeby się głośno nie rozpłakać.
Doktora Thompsona uważał za zbawcę, zesłanego mu przez Opatrzność.
Pascal i Jakób pozostawszy sami zaczęli na nowo przerwaną rozmowę.
— Doprawdy kochany doktorze — odezwał się do towarzysza ex-sekretarz hrabiego de Thonnerieux — doprawdy, że to zadziwiające! — Zanim jeszcze otworzyłeś sklep zdrowia, już się kupcy znaleźli... To szczęście... to prawdziwe szczęście... wisielca!...
— Ze względu na publiczność, to wcale dobry interes... odrzekł Jakób. — Wyleczę młodego chłopca, a jego poczciwy ojciec zacznie sypać na około o mnie pochwały... Reklama ustna najlepszą jest ze wszystkich... piśmiennej niedowierzają czasami — przypuszczają, że kupiona...
— Masz racye, kochany doktorze, a zatem za ostrą reklamę!...
Powiedziawszy to Pascal, wychylił szklaneczkę mieszaniny sztucznie przyprawionej, która w szklance przybierała kolor opalu.
W tej chwili młody jakiś człowiek dziwnego pozoru, a więcej niż biednie ubrany, przywiązawszy stare na pół spróchniałe czółenko do drzewa, pochylonego nad rzeką, wyskoczył lekko na ziemię i wdrapał się na brzeg wyspy.
Spojrzał do okoła, a spostrzegłszy Pascala i Jakóba siedzących przy stole, ku nim się skierował.
Nowoprzybyły z twarzą bez najmniejszego zarostu, zdawał się mieć najwyżej lat ośmnaście.
Ubiór jego składał się ze spodni z grubego płótna, połatanych w dwudziestu przynajmniej miejscach, przewiązanych pasem wełnianym, niegdy czerwonego koloru.
Koszula wełniana, tak była zużytą, że wyglądała jak gipiurowa, ale czapka W szkockie kraty, była wsadzona na głowę z fantasyą.
Kurtka aksamitna zarzucona na ramiona, musiała być kiedyś koloru zielonego, ale na słońcu i deszczu wypłowiała tak, że się stała zupełnie bezbarwną.
Młody ten chłopak, o rysach nieregularnych a fizyonomii swobodnej, przedstawiał jeden z tych typów, jakie napotykają się tylko albo na balach podrogatkowych, albo w szynkowniach w oddalonych częściach miasta.
Z tem wszystkiem nie był on brzydkim.
Podszedłszy do stolika, na którym stały próżne już prawie szklanki, przyłożył palce do daszka czapki i rzekł głosem przeciągłym:
— Przepraszam. Czy panowie nie byliby łaskawi, dać mi zapałkę?...
I wskazał ręką na porcelanową zapalniczkę.
— Weź... — odpowiedział Pascal, posuwając zapałki i z ciekawością przypatrując się dziwnej figurze.
Chłopak wyciągnął z kieszeni kawałek niedopalonego cygara, wziął zapałkę, potarł ją o spodnie i zapalił szczątek trabucosa, którego zapewne drugim był właścicielem.
Pociągnął dym parę razy z widoczną satysfakcyą, ukłonił się jak przedtem, wykręcił na pięcie i odszedł w stronę restauracyi.
Zaledwie jednakże uszedł kilkanaście kroków, zawrócił się z powrotem.
— Dziwny typ! — mruknął Jakób. — Powraca znowu... a czego może chcieć od nas u dyabła?...
Ciekawość doktora, wkrótce została zaspokojoną.
Amator cygar niedopalonych, stanął znowu przed stolikiem i po wykonaniu swojego charakterystycznego ukłonu, zapytał:
— Czy panowie nie kupiliby przypadkiem ryb do smażenia?... Coś bardzo dobrego...
— Czy jesteś rybakiem?... — zapytał Pascal.
— Tak, mam ten honor... i dumny jestem z tego...
— Czy łowisz ryby w siatkę?...
— Na wędkę proszę pana... na wędkę... a nie chwaląc się... znam się na tem bardzo dobrze i nie boję się nikogo...
— I — tak dużo łowisz na wędkę, że aż nam chcesz sprzedawać?...
— Już dzisiaj rano sprzedałem porcyę... — odrzekł oryginalny chłopak — teraz mam tylko jednę sztukę, ale mam nadzieję, że wieczorem będzie więcej...
— Więc się zajmujesz łowieniem ryb?
— To moje rzemiosło i moja przyjemność. Łowię, bo mnie niezmiernie cieszy, gdy poczuję na końcu wędki szamocącego się karpia... łowię ażeby mieć za co żyć i czem zapłacić za szklaneczkę wina, gdy jestem spragniony... Oto mój charakter! znacie mnie teraz panowie!
— Zajęcie twoje zatem przynosi ci podwójną korzyść... I bawi cię i żywi?...
— Tak, jeżeli ryby chwytają.
— A jeżeli nie chwytają?...
— To robię co innego.
— Masz jakie rzemiosło?...
— Rzemiosło?... oh!... rzemiosło!... Bibi nie potrzebuje rzemiosła, aby czas spędzał przyjemnie... włóczy się i... studiuję naturę...
Jakób i Pascal nie mogli się powstrzymać od śmiechu.
Rozmowa chłopaka bawiła ich bardzo...
— Włóczysz się... i studiujesz naturę?.. powtórzył Jakób...
— Tak jest panie, studyuję piękną naturę...
— Więc masz jakieś dochody?...
— Mam te właśnie co mi wędka przynosi...
— W takim razie nie zawsze możesz jadać, kiedy masz dobry apetyt.
— Apetyt!... to wyraz, który nic nie oznacza, odrzekł młody rybak, wzruszając pogardliwie ramionami żołądek musi się stosować do woreczka!... Kiedy nie mam ani grosza, ściskam mocniej pasek i głodu nie czuję... Kiedy rybki dopisały, wtedy sprawiam sobie fundę!... Na świecie trzeba być filozofem...
— I ty nim jesteś? — zapytał Pascal.
— Właśnie... i patrz pan, że nie wychudłem za bardzo...
Mówiąc to młody chłopak pokazywał swoje szerokie piersi, tęgie nogi i twarz zupełnie dobrze wyglądającą.
— Rzeczywiście — rzekł Pascal — nie wyglądasz wcale na źle odżywianego...
— To nie przeszkadza jednakże przypuszczać, że masz zdolności inne wtrącił Jakób, bo zarobek z łapania ryb na wędkę, musi być bardzo małym...
— Zdolności inne! — wykrzyknął filozof z komiczną powagą. — To łatwo powiedzieć także! Z pewnością, że nie proszę o nic nikogo... Żyję z mojej własnej pracy... Papa chciał mnie zrobić szewcem... ale mi się to rzemiosło nie podobało. Szyłem zawsze cholewki na prawą stronę. — Chodzi mi o niezależność. Chcę być panem swojej woli, przepadam za wsią i wędką... — Rzuciłem szewstwo dla starego czółna, i będę pływał sobie wolny, aż do czasu odebrania sukcesyi...
— A ha! — rzekł Pascal. — Spodziewasz się zatem otrzymać jakąś sukcesyę?...
— Ma się rozumieć ojczulku, odpowiedział młody rybak spoufalony od razu — i w oczekiwaniu na to powiedziałem sobie:
Słuchaj chłopaczku, siedź cicho i nie puszczaj się na kawały... boby to była głupia rzecz. Włócz się ile ci się podoba, studiuj piękną naturę, łap rybki. Da ci to skromne utrzymanie, ale da. Sypiaj gdzie możesz, gdzie się zdarzy, na stosie siana, w łódce pod mostem, gdziekolwiek. Jak zażyjesz porządnie nędzy, toż to dopiero smakować ci będzie łóżko z pierzynami i sztuki dwudziestofrankowe... wtedy wynalazłem sposób...
— Sposób? — powtórzył Lagarde.
— No sposób... i to wcale nie głupi... jak się pan zaraz przekona. Wyzyskuję uczciwie miłość własną rybaka paryzkiego... Kiedy nic nie złowił, a nie chce powracać z próżnemi rękami, boby się z niego śmieli przyjaciele i znajomi, ja mam zawsze ładną sztukę do sprzedania... I proszę mi wierzyć, że sprzedaję za dobrą cenę... Nie codzień jadam dostatecznie, — zauważyłeś pan przed chwilą. Zapewne, że nie codzień, ale nie ma tego złego coby na dobre nie wyszło. Później, jak zostanę bogatym, befsztyki z kartoflami i kotlety... będą mi lepiej smakować.
— Więc sukcesya, o której mówisz, to nie są wcale żarty? — zapytał Pascal.
— Żarty? — powtórzył oburzony rybak — a to co znowu! proszę mi wierzyć, że to najszczersza prawda. Będę miał tyle pieniędzy, że nie będę wiedział co z niemi zrobić!... Tymczasem nie ma potrzeby męczyć się nad robotą nie prawda?... Jestem włóczęgą, próżniakiem, wagabundą, być może, ale niech mnie nikt nie śmie nazwać łotrem, bo ja nikomu krzywdy nie robię... Kiedy mi przychodzi ochota do palenia, zbieram kawałki cygar, bo to przecie nie kradzież. Umiem się szanować i możecie być spokojni obywatele, że będę miał szacunek u drugich, gdy zostanę posiadaczem renty... Znam takich, co mi się będą kłaniać bardzo nizko....
— To dobrze na przyszłość — zauważył Jakób — ale co ojciec twój, co matką, myślą o twojej obecnej egzystencyi?
— Papa uczciwy człowiek, ale ma swoje uprzedzenia — odpowiedział młody rybak — mama, dzielna kobieta, ale nie ma za grosz własnego zdania i idzie we wszystkiem za ojcem. Ludzie zacofani jak pan widzi, ludzie nie z tej epoki... Papa nie chciał nigdy zrozumieć, że młody człowiek potrzebuje wolności. Posłaniec z rzemiosła, cały tydzień jest zajęty — a w poniedziałki pije dla rozrywki... Nie lubię ludzi co się upijają, a później biją swoje żony!...
— Ojciec — mówił dalej młody rybak, bił mamę co poniedziałek wieczorem, a że jej nie mogłem bronić, rzuciłem chałupę i wyfrunąłem na powietrze... Oboje starzy nie wiedzą co się ze mną stało, nie wiedzą czy żyję, czy umarłem...
Wszystko to nie przeszkadza abym ich kochał i gdy odbiorę sukcesye, nie puszczę ich kantem, daję na to słowo honoru.
Młody rybak zatrzymał się żeby odetchnąć i zaczął znowu:
Ale się rozgadałem, a to nie o to chodzi... kupują panowie rybę?
— Nie, mój chłopcze — odpowiedział Jakób z uśmiechem. — Nie wiedzielibyśmy co z nią zrobić...
— Szkoda... sprzedam właścicielowi restauracyi...
— Zatrzymajno się jeszcze chwileczkę — rzekł Pascal. — Jesteś wolny i wcale ci się nie spieszy. Wiele masz lat?
— Dziewiętnaście...
— Sukcesyę, o której ciągle wspominasz kiedy odbierzesz?...
— Jak dojdę do pełnoletności.
— Po kim właściwie otrzymasz spadek, zapewne po bogatym jakim krewnym?
— Po bogatym krewnym? — a to mi się podobało, oprócz papy i mamy, mam tylko jednego krewnego wuja, mieszka na ulicy Lepie w Montmatre... Byłoby dyabelnie trudno, biednemu człowieczynie zostawić mi cokolwiek... A ja będę miał worek pełny! Nie wiem wiele tam tego razem będzie, ale to wiem, że będzie się liczyć grubemi biletami.
— Jeżeli jednak nie po krewnym, to po kim że u dyabła dostaniesz taką fortunę? — odezwał się Pascal.
— Dziwne to moi panowie, a jednak prawdziwe!...
— Naprzykład?...
— Będę bogatym jedynie dla tego, że miałem szczęście przyjść na świat 10 marca 1860 r.
Jakób i Pascal zadrżeli i spojrzeli znacząco po sobie.
— A! urodziłeś się 10 marca 1850 r., powiedział Pascal.
— Tak panie... i przyniosłem ze sobą tego dnia na świat bilet wygrywający na loteryi życia. Jest nas takich sześcioro w Paryżu, co nic o tem nie wiedząc, wyciągnęliśmy szczęśliwe losy...
Ostatnie wyrazy wyjaśniły całą zagadkę.
Pascal i Jakób wątpić nie mogli.
Mieli przed sobą jedno z dzieci obdarowanych przez hrabiego de Thonnerieux.
Tem dzieckiem był zapewne chłopiec, który od dawna opuścił dom rodzicielski, mianowicie Prosper Juliusz Boulenois, syn Gracyana Boulenois, komisyonera.
— Ależ to cały romans nam opowiadasz! — powiedział Jakób.
— Zapewne proszę pana, że to wygląda na romans. — Ale nie mniej jest to historya prawdziwa... Jestem przyszłym właścicielem, lubo na to nie wyglądam... Obdarowany jestem znacznym kapitałem i mam talizman, za którym testator, albo notaryusz, wyliczy mi moję część skarbu, gdy skończę lat dwadzieścia jeden...
Mówiąc to Juliusz Boulenois, bo on to był rzeczywiście — odpiął wełnianą koszulę i wyciągnął mały sukienny woreczek w formie szkaplerza, na mocnym sznurku zawieszony na szyi.
Oczy Pascala i Jakóba zaświeciły się, gdy ujrzeli ten woreczek, zawierający zapewne medal, o jakim wspominał hrabia w testamencie.
Z pewnością są na tym medalu wyrazy pojedyńcze, które połączone z wyrazami wyrżniętemi na innych medalach, miały wyjawić tajemnicę ukrytego skarbu.
Pascal przybrawszy pozór obojętny zapytał?...
— Cóż to za talizman?...
— Medal proszę pana.
— Srebrny, brązowy, czy ołowiany?...
— Złoty, szczero złoty z próbą... wartujący na wagę, co najmniej sto trzydzieści franków! Jeżelim do tej pory zachował podobną kosztowność, jeżelim jej nie sprzedał, to jedynie dla tego, że przyjdzie czas, gdy ten medal wart będzie dziesięć tysięcy razy więcej!...
— Myślę mój dobry chłopcze, że ty sobie z nas żartujesz — odezwał się z przymuszonym uśmiechem Pascal, a oczy mu tak błyszczały, jakby chciał po przez sukno przeczytać słowa wyryte na medalu.
— Ja miałbym sobie z panów żartować?...
— Dowiedź że, że tak nie jest...
— Jakim sposobem?
— Pokaż ten medal.
— O, co to, to niepodobna!
— Dla czego niepodobna?...
— Bo w sukno zaszyty...
— Można rozpruć...
— Nigdy w życiu! — To talizman, który trzeba trzymać w cieniu... Nikt nie będzie się mógł pochwalić, że go widział pierw nim notaryusz!...
Juljusz Boulenois schował woreczek i zapiął koszulę.
Pascal i Jakób znowu zamienili spojrzenia.
— No chłopcze — rzekł Jakób — życzę ci szczęścia — pozwól jednak, ażebym ci dał pewną radę?...
— Proszę... To nie obowiązuje do niczego...
— Jeżeli ci chodzi o sukcesyę, to sobie obierz gdzie mieszkanie, bo sypiając jak masz zwyczaj, w lesie, w łódce, pod mostem, w miejscach nie zbyt bezpiecznych, narazisz się na to, że ci medal ukradną.
— Ten co by go ukradł, nie dostał by nic.
— Zapewne, ale mógł by sprzedać i nie odnalazł byś go już nigdy...
— Nikt nie wie, że go posiadam. Powiedziałem to tylko panom, bo widzę z kim mam do czynienia, ale zresztą nie pisnąłem nigdy słówka nikomu. — A czy w moich łachmanach wyglądam na osobistość, którą nosi na szyi złoto?... Wyglądam na takiego, co nieposiada ani jednego grosza... — Komuż by przyszła myśl, aby mnie rabować?...
— To prawda... że nie masz się czego obawiać... — Więc to w tych stronach założyłeś swoje locum?...
— Na teraz... bo tu się teraz ryby łapią, gdy tu już brać nie będą, przeniosę się na Sekwanę... — W ten sposób zmieniam swoje przyjemności.
Donośny głos przerwał dalszą rozmowę.
Był to głos restauratora.
— A co to! czego się tu kręcisz włóczego? — krzyczał gospodarz na chłopaka. — Nie naprzykrzaj mi się gościom próżniaku!
— Naprzykrzać się! — powtórzył chłopak — ej, obywatelu, to zupełnie źle powiedziane. Nie naprzykrzam się nigdy nikomu. Proponowałem po prostu tym panom, ażeby ryb kupili...
— Złapałeś co?...
— Trochę.
— Cóż masz?...
— Około dwóch funtów kiełbi i ze trzy funty karpia.
— Zanieś je do kuchni... zaraz tam pójdę, to ci zapłacę...
Juliusz Boulenois, zwrócił się ku Jakóbowi i Pascalowi z uśmiechem.
— A co moi panowie — cóż moja filozofia! — Wczoraj nie złapałem nic, musiałem więc poprzestać na suchym kawałku chleba z serem... dzisiaj za to zjem sobie potrawkę z kartofelkami, i palnę połówkę białego wina...
Skłonił się po swojemu, poleciał nad brzeg i wydobył z czółna ryby, jakie kupić miał restaurator.
Ten ostatni poszedł za chłopakiem.
Pascal chwycił Jakóba za rękę.
— No, chyba, że sprzyja nam szczęście? — szepnął po cichu. — Oto już jeden, któregośmy napotkali i którego odszukamy tutaj — bo potrzebujemy mieć jego medal...
— Cicho! — syknął Jakób, spostrzegłszy chłopaka niosącego połów w siatkowym woreczku.
Boulenois, albo le Fouine, jak go restaurator nazywał, przeleciał obok i zniknął.
Kiedy na wyspie działo się to cośmy opowiedzieli, Rajmund Fromental z synem podążali do mostu Charenton i rozmawiali przez drogę.
— A zatem kochany ojcze, życzysz sobie — mówił Paweł — abym zaraz jutro rano przeniósł się do małego domku, któryśmy wynajęli?...
— Tak kochane dziecko, zmuszony sam wyjść zaraz z rana, byłbym bardzo kontent, gdybym cię widział już tutaj. Myślę nawet, że dobrze będzie wysłać tu dziś jeszcze wieczór Magdalenę, aby wszystko przygotowała.
Po chwilowem milczeniu, Rajmund odezwał się znowu bardzo niepewnym głosem:
— Teraz chciałbym pomówić o pewnej rzeczy, tyczącej się ciebie, a która mnie bardzo obchodzi. — Od dwóch lat pracujesz za dużo...
— Ale.. zapewniam cię kochany ojcze, przerwał Paweł.
— Pozwól no tylko!... Od dwóch lat, powtarzam ci, pracujesz więcej niż można i bardzo się obawiam, aby przygotowania do złożenia egzaminu w szkole politechnicznej, nie wyczerpały cię zanadto i nie zaszkodziły zdrowiu. Życzyłbym sobie, ażebyś opóźnił o rok ten egzamin... To mnie uspokoi, a tobie przywróci siły...
— Jakto ojcze? — wykrzyknął Paweł zmięszany, czy naprawdę chcesz mnie o rok opóźnić?... Cóż ja bym robił jednakże przez czas tak długi?... Doprawdy żebym rozchorował się z nudów...
— Nie idzie o to, ażeby wcale nie pracować, ale o to aby pracować powoli, nie mordując się zanadto. Życzę sobie aby tak było, żadne uwagi twoje nie wpłyną na zmianę tego postanowienia... Co do nudów, nie obawiam się ich dla ciebie... Chodź na przechadzki, zajmuj się łowieniem ryb i tysiącem innych rozrywek wiejskich. Za kilka dni pójdę z tobą do doktora.
— Do doktora?... — powtórzył Paweł, a to na co, przecie ja nie jestem chory...
— Jesteś osłabiony i potrzebujesz koniecznie kuracyi wzmacniającej... Dla tego właśnie chcę zasięgnąć rady doświadczonego lekarza...
— Zrobię mój ojcze co każesz, ale wierzaj mi, że niepotrzebnie zaprzątasz sobie głowę moją chorobą.
Przybyli do mostu Charenton.
Tu wsiedli na statek i około drugiej powrócili do domu.
— A co! kochani panowie moi — pytała ciekawie stara służąca — czy znaleźliście co nam potrzeba?...
— Znaleźliśmy, dobra Magdaleno, odrzekł Rajmund wesoło.
— Niepodobna wymarzyć nic piękniejszego — dodał Paweł. Domek nad brzegiem rzeki, z dużym ogrodem, w którym przepyszne drzewa, a owoców i jarzyn co niemiara...
— Walizy gotowe, bielizna zapakowana — zawołała uradowana Magdalena — a ja się także z pewnością nie opóźnię. Kiedy się przeprowadzamy?...
— Paweł jutro rano, a ty dzisiaj już musisz tam nocować.
— Sama jedna w nieznanym domu?... mruknęła niechętnie Magdalena.
— Trzeba przecież wszystko uporządkować przed przybyciem Pawła i trzeba przyjąć go dobrem śniadaniem...
— Wiesz co ojcze? — wtrącił Paweł, ponieważ Magdalena się boi, to niema na to innego sposobu, jak tylko żebym ja zapakował zaraz moje rzeczy i zamiast jutro rano, pojechał dziś także wieczorem.
— A tak, to dobrze! — wykrzyknęła uszczęśliwiona służąca. — Tam na miejscu zjemy obiad... nie będzie duży, ale smaczny... zato zaręczam..
Paweł przeszedł do swojego pokoju i zaczął składać rzeczy najkonieczniejsze. Nie zabierał wiele, boć tak blizko będzie od Paryża, iż spacerem będzie mógł przyjść po to co się potrzebnem okaże.
Pozostawszy sam ze służącą, Rajmund pociągnął ją do oddalonego pokoju i rzekł głosem przyciszonym:
— Moja dobra, kochana Magdaleno, musimy zająć się Pawłem troskliwiej aniżeli przypuszczałem... Widziałem się z jednym sławnym doktorem...
— I cóż? — zapytała niespokojnie Magdalena...
— Dziecko jest w niebezpieczeństwie.
— W niebezpieczeństwie!... krzyknęła blada z przerażenia poczciwa sługa... To niepodobna!…..
— Niestety, tak... ale można jeszcze złe usunąć.
— Potrzeba ażeby się odżywiał jak najlepiej i pił stare wina, aby posiadał zupełny spokój umysłu, a przedewszystkiem żeby nie pracował... Co do jedzenia i picia nie oszczędzaj nic... Nie krępuj się żadnym wydatkiem. — To nie czas na robienie oszczędności... Zaopatrz się w wina burgundzkie i bordeaux, najstarsze i najlepsze... Nie zważaj, że ja nie wiele posiadam... życie Pawła to mój największy skarb na świecie!... ja chcę żeby żył!...
— I będzie żył... odpowiedziała stanowczo Magdalena, hamując wzruszenie — będzie żył... przyrzekam to panu... i biorę za to odpowiedzialność na siebie... Będę go pielęgnowała jak oko w głowie... zobaczy pan... ma się się rozumieć, że nie ma mowy o oszczędzaniu!...
Ja bym oddała krew moję za Pawła i to z całego serca…..
— Masz że tutaj tysiąc franków — rzekł Rajmund, podając Magdalenie rulon złota... Jak to wydasz... dam więcej…..
W tej chwili wchodził młody człowiek.
— Gotów jesteś? — zapytał Fromental...
— Gotów kochany ojcze... Zastosowałem się do twojego rozkazu... książek wziąłem bardzo nie wiele... Możemy już jechać... ale mi bardzo przykro..
— Czego?...
— Ze ojciec nie jedzie z nami...
— W tej chwili nie mogę, i również tego żałuję, odwiedzę cię jednak niebawem. I każdą razą jak tylko będę miał wolną chwilę, przepędzę ją przy tobie...
Magdalena poszła po powóz.
Zniesiono pakunki.
Rajmund zaopatrzył portmonetkę syna w kilka sztuk złota i monety srebrnej i odprowadził go na kolej.
Rozstanie dwóch istot kochających się nad życie, było nadzwyczaj smutne.
Oczy Rajmunda i Pawła napełniły się łzami.
Stara Magdalena na dobre się rozpłakała.
Dzwonek się odezwał i pociąg ruszył z miejsca. — W godzinę później poczciwa służąca i syn Rajmunda urządzali się w willi w Port-Créteil.
Powróćmy do Pascala i Jakóba.
Po opuszczeniu wyspy udali się do Petit-Castel, gdzie czekało na nich śniadanie.
Przez drogę rozmawiali o szczęśliwem spotkaniu jednego z tych, którego dla wiadomych nam powodów pragnęli mieć pod ręką. — Potrzeba koniecznie skorzystać z tego niespodziewanego wypadku.
— Działać będziemy we właściwym czasie — mówił Jakób Lagarde. — Myślę, że lepiej będzie poczekać do zainstalowania się w Paryżu, ale czasu tracić nie trzeba.
— Licz na mnie, odpowiedział Pascal, zajmę się wszystkiem tak, że ani minuta straconą nie zostanie.
Przy śniadaniu doktór zwrócił się do Angeli i uprzedził ją, że w ciągu przyszłego tygodnia osiedli się w nabytym pałacu w Paryżu i dodał:
— Ponieważ ułożyliśmy się kochana kuzynko, że ty i Marta, będziecie także mieszkać w pałacu, proszę cię, abyś razem z Rambertem, przypilnowała przeprowadzki. — Sądzisz, że nie potrzebne ci będzie oddzielne mieszkanie w mieście?...
— Najzupełniej niepotrzebne — odrzekła magazynierka.
— Każesz więc przenieść do pałacu te rzeczy jakie ci się podoba... i każesz je poustawiać w dwóch pokojach, jakie sobie wybierzesz.
— Resztę więc rzeczy posprzedaję, bo mi nie będą potrzebne... Kiedyż mam się tem zająć?...
— Jutro zaraz jeżeli łaska...
— Dobrze kochany kuzynie... jutro będę na twoje rozkazy... A propos, co myślisz zrobić ze służącymi?
— Myślę ich zabrać do Paryża... Po co ich tu zostawiać, skoro nas nie będzie... rozpróżnowaliby się strasznie... Jutro zajmą swoje stanowisko jako odźwierni pałacu.
— A dla mnie doktorze — zapytała Marta — nie wyznaczysz jakiego zajęcia przy instalacyi?
— Żadnego moje dziecię...
— Dla czego?
— Nie znasz wcale Paryża i zamiast pomagać, przeszkadzałabyś tylko w chaosie nieuniknionym przy przeprowadzce.
— Cóż więc ze mną zrobisz doktorze?...
— Zostawię cię tu jeszcze na dni kilka...
— Samę jednę!.. wykrzyknęła Marta.
— Nie, nie samę jednę... Zamówię dzisiaj jaką wieśniaczkę z sąsiedztwa, żeby ci usługiwała, chyba że ci się to nie podoba...
— Kochany doktorze — odrzekła młoda kobieta — wszystko co tobie to i mnie się podoba. Zostanę tu i będę czekać dopóki mnie nie zawezwiesz.
— Nie będziesz się bała sama w tym dużym domu?...
— O! nie!... — Czego bym się bać miała, któżby mi mógł zrobić co złego?...
— Samotność twoja nie będzie zresztą zupełną — będę tu często przyjeżdżał, bo muszę zarządzić pewne konieczne roboty.
— A ja będę ich doglądać doktorze.
— Bardzo będę z tego kontent moje dziecię.
Śniadanie się skończyło.
Marta poszła dopomódz Angeli do jutrzejszego wyjazdu.
Jakób zawezwał do siebie oboje alzatczyków i oświadczył im, że od jutra zajmą miejsce odźwiernych w pałacu przy ulicy Miromesnil.
— Dobrze proszę pana — odpowiedział przyszły odźwierny z wyraźnym akcentem — może pan liczyć na nas, będziemy wierni i pilni...
— A ty — mówił doktór, zwróciwszy się do Pascala Saunier — będziesz tak dobry i przejdziesz do Joinville le-Pont albo do Cretéil i poszukasz jakiej gospodyni, któraby posługiwała Marcie przez tydzień...
— I to wszystko?...
— Wszystko. Ale... potrzeba mi także przedsiębiorcy mularskiego.
— Na co u dyabła?...
— Dowiesz się, gdy będę rozmawiał z mularzem.
— Idź prędko i wracaj co prędzej.
Paskal wyszedł.
— W godzinę powrócił, znalazłszy młodą wieśniaczkę zdolną zamieść pokój i usmażyć jajecznicę.
Nadto sprowadził majstra mularskiego z Joinville.
— Oto jest osoba, której potrzebowałeś panie doktorze — odezwał się prezentując przedsiębiorcę.
— Wybornie — odrzekł pseudo-amerykański doktor. — Niech no pan pójdzie ze mną, pokażę panu roboty, jakie chcę panu powierzyć do wykonania, ale w bardzo prędkim czasie...
Wyszedł z salonu i zeszedł do suteryn, gdzie się mieściła kuchnia i mieszkanie służących z którego wychodziły do parku nieduże nizkie okienka z żelaznemi kratami.
— Ja proszę pana wyjeżdżam na pewien czas — mówił Jakób — a mam tu w willi rzeczy znacznej wartości, jak nakrycia stołowe, bielizna i inne cenne przedmioty... — Wiem, że bandy złoczyńców napadają często na domy niezamieszkane i nie życzył bym sobie wcale, żeby z przyczyny zaniedbania ostrożności, okradziono mnie ze szczętem... Oto okna wychodzące do parku są wprawdzie zakratowane, ale dość przepiłować jedną kratę, aby mieć wejście swobodne.
— Cóż pan zatem sobie życzy? — zapytał majster mularski.
— Chcę najprzód, ażeby kraty były daleko grubsze i okiennice od środka takie, któreby oparły się wszelkim atakom... To chyba nie trudno będzie zrobić?...
— Bardzo łatwo proszę pana — odpowiedział majster — doskonale zrozumiałem o co chodzi i mogę panu zaproponować pewien system, wynaleziony przez znajomego mi ślusarza. Nie będzie można otworzyć okiennic nawet z wewnątrz, nie znając tego systemu. Każę przygotować takie zamki temu ślusarzowi. Co do krat będą podwójne i z silnego żelaza... — A więcej co?...
Jakób wskazał na drzwi od kuchni.
— Chciałbym także, aby te drzwi cienkie zastąpić dębowemi, z mocnem okuciem żelaznem, aby nie można ich było wysadzić... — Mam zamiar, umieścić tu na czas mojej nieobecności srebra i inne drogie przedmioty, a wiedząc, że będą dobrze zabezpieczone, będę miał głowę spokojną.
— Ma pan słuszność!... ostrożność jest nieodzowna... Tylu jest złych ludzi na świecie, że nie można nie byt ostrożnym. Zrobimy drzwi bardzo grube, ze sztabami i okuciami żelaznemi... prawdziwe drzwi więzienia, zamek dam taki sam jak przy okiennicach.
Majster zapisał sobie notatkę w książeczce i zapytał:
— A co jeszcze proszę pana?...
— Tutaj już wszystko — mówił Jakób, przechodzimy do kuchni, a tutaj przy oknach, dasz pan takie same okucia i zamknięcia jak u tamtych.
— Bardzo dobrze proszę pana, a drzwi?...
— Mogą pozostać te same. — Nic tu nie będzie tak bardzo ponętnego dla złodziei.
Weszli do spiżarni w której było jedno tylko okno.
— Tu myślę umieścić skrzynię z kosztownościami — mówił dalej Jakób, trzeba więc zamurować okno. — Dasz pan drzwi dębowe z mocnem okuciem i zamkiem sekretnym, z tej strony wmurujesz kółko żelazne, do którego będę mógł przyczepić łańcuch od kufra.
Majster malarski słuchał dyspozycyi doktora z uwagą i zdziwieniem.
Roboty te były rzeczywiście dziwne.
Ten zbytek ostrożności był jakiś oryginalny.
Pascal przypatrywał się cały czas mularzowi i spostrzegł jego zdziwienie. Nie chciał aby tenże mógł powziąść najmniejsze podejrzenie, pochylił się i korzystając z chwili, że Jakób się odwrócił, szepnął mu do ucha.
— Nie dziw się pan niczemu... doktór jest trochę maniakiem... W New-Yorku stał się ofiarą znacznej kradzieży i boi się odtąd własnego cienia...
— Tak? — pomyślał sobie mularz i uśmiechnął się — teraz już pojmował obawy właściciela Petit-Castel.
— Bardzo dobrze! bardzo dobrze!... proszę pana, wszystko się zrobi podług pańskiego żądania...
— Pójdźmy teraz na parter...
Weszli na kilka schodków i Jakób udał się do pokoju, obok sali jadalnej...
— Chcę panu pokazać dwoje drzwi, tak cienkich, że można na zewnątrz wszystko słyszeć co się mówi w pokoju, chciałbym temu zapobiedz i wstawić inne, silniejsze...
— Drzwi każe zrobić i obsadzić, ale potrzeba będzie tapicera do poprawienia obicia...
— A nie znalazł by się tutaj jaki?...
— Nie panie...
— To go pan sprowadź z Paryża... Drzwi powinny być zaopatrzone w podwójne zasuwy bezpieczeństwa...
— Dobrze proszę pana...
— Teraz inna rzecz jeszcze — ciągnął Jakób wskazując jednę ze ścian w pokoju dla służby. — Życzę sobie, ażebyś pan kazał wybić w tym murze otwór na dwa centymetry i przeprowadzić tubę żelazną do pokoju jadalnego. — Czy
zrozumiał pan o co chodzi?...
— Doskonale.
— No to wszystko.
— Na pierwszem piętrze niema nic do zrobienia?
— Nie. — Tam pokoje szczelnie się zamykają….. okna mają okiennice, a zresztą będą tam tylko meble i duże sztuki nie łatwe do wyniesienia...
— Na kiedy ma być to wszystko skończone?... zapytał majster.
— Daję panu ośm dni czasu.
— Wystarczy. — Jutro zaraz przyślę robotników i przyprowadzę stolarza oraz ślusarza, którzy będą musieli wykonać większą część robót...
— Ma się rozumieć, że pan obejmujesz wszystko... Stolarze, ślusarze i tapicerzy pracować będą na pański rachunek... Ja chcę mieć do czynienia z jedną tylko osobą...
— Rozumiem proszę pana…..
— Pozostaje mi zatem zrobić panu jedno jeszcze zastrzeżenie.
— Jakie?...
— Dałem panu dowód zaufania, opowiadając mu co się będzie znajdować w suterynach, i nie ukrywałem wcale, że będą tam rzeczy kosztowne... Proszę pana, abyś nikomu o tem nie wspominał...
— Może pan być zupełnie spokojny... nie mieszam się w nie swoje rzeczy.
— Liczę na pańskie słowo.
Jakób wyjął z kieszeni pugilares.
Wyjął trzy bilety po tysiąc franków i podał je przedsiębiorcy.
— Racz pan, proszę, przyjąć to na rachunek.
— Trzy tysiące franków! — wykrzyknął majster mularski. Ależ panie, rachunek jaki panu podam, nie dosięsięgnie zapewne tej sumy...
— Jeżeli tak, to tem lepiej dla pana... To co pozostanie, będzie czystym zyskiem twoim.
Majster wziął pieniądze.
— Dziękuję panu — rzekł, pański sposób postępowania dodaje zachęty do pracy...
Wyszedłszy zaś z willi mówił do siebie:
— Widocznie, że to maniak, a nawet waryat, ale łagodny...
Pozostawszy sam z Jakóbem, Pascal wcale nawet nie pytał się o przyczynę robót zarządzonych.
Zrozumiał wszystko, albo raczej odgadł odrazu wszystko.
Nazajutrz bardzo wcześnie, przybyła z Cretéil młoda dziewczyna, przeznaczona do usług dla Marty.
Była dosyć ładną i bardzo żywą.
Jakób wydał jeszcze kilka rozporządzeń majstrowi mularskiemu, przybyłemu właśnie z robotnikami.
A następnie opuścił Petit-Castel z Pascalem i Angelą, która nie mogła się dość nacałować z Martą.
Para alzatczyków, wyjechawszy wcześniej, zagospodarowała się już w swojej stancyi — w pałacu przy ulicy Miromesnil.
Po przybyciu do Paryża, Angela miała zająć się zaraz także swoją przeprowadzką.
Tego samego dnia, Jakób Lagarde, jako doktór Thompson, ubrawszy się starannie i przystrzygłazy brodę na sposób angielski, poszedł złożyć wizyty sławniejszym profesorom akademii medycznej.
Pascal przez ten czas doglądał tapicerów, a następnie zaopatrzony w dobrze wypchany pugilares, poszedł do główniejszych dzienników paryzkich, ażeby pomieścić wzmianki i reklamy, zredagowane bardzo zręcznie, w taki sposób, aby obudzić ciekawość i sympatyę paryżanów dla doktora cudzoziemca, o którego znakomitym sposobie leczenia cuda opowiadano.
∗
∗ ∗ |
Rajmundowi dotrzymano obietnicy, dostał polecenie zwiedzenia wszystkich bibliotek rządowych; dostał polecenie, które mu otwierało wszystkie drzwi, — rzecz dlań niezmiernie ważna, które zasłaniało go przed synem.
Zaraz nazajutrz po wycieczce z Pawłem, zajął się przedsięwzięciem rozmaitych środków, dążących do wykrycia złodziei książek.
Najprzód udał się do Prefektury, gdzie otrzymał upoważnienie do przyjmowania swoich podwładnych, wyłącznie tylko w mieszkaniu na bulwarze świętego Marcina .
Tam miał wydawać im rozkazy, tam przyjmować raporty.
Dobrał sobie ludzi takich, którzy mu byli lepiej znani, dał im instrukcye i wysłał ich nie na ślad, bo nie było żadnego śladu, ale w różne strony.
Mieli się rozpytywać dyskretnie u antykwaryuszy, u księgarzy, szczególniej u tych, którzy handlowali książkami rzadkiemi i poszukiwanemi przez amatorów bogatych.
On sam, ubrany przyzwoicie, z wstążeczką w dziurce od guzika, udał się do zarządzającego biblioteką narodową, ażeby zebrać wiadomości o kradzieży, jakiej padła ofiarą.
Jednem słowem, Rajmund rozpoczął poszukiwania.
Jakób pracował nad zjednaniem sobie renomy uczonego.
Pascal zajmował się rozreklamowaniem doktora i przyszłą instalacyą.
Lagarde, wszędzie, gdzie się tylko przedstawił pod postacią doktora Thompsona, doznawał jak najlepszego przyjęcia.
Wiemy, że był przyjemnej powierzchowności, miły w rozmowie, że był bardzo w rzeczywistości wykształcony i posiadający, wielki talent, popisywania się swoją wiedzą.
Profesorowie fakultetu przyrzekli mu swoją pomoc w zadaniu, jakie przedsiębrał.
Rezultaty świetnie się zapowiadały.
Na ulicy de Miromesnil wszystko szło również jak najlepiej.
Roboty i urządzenie pokoi do przyjęcia, czyli oficyalnych, szybko postępowały.
Angela sprzedała część mebli z dawnego swego mieszkania, a resztę kazała poprzenosić do pokoi, jakie miała zajmować na drugiem piętrze, obok mieszkania Marty i Pascala Saunier.
Przystąpiono do urządzenia laboratorium na pierwszem piętrze, obok mieszkania Jakóba.
Pascal zacierał ręce.
— Za ośm dni wszystko będzie gotowe — mówił do Jakóba. — Twój gabinet do konsultacyj będzie to coś cudownego! W całym Paryżu rozprawiać będą o nim!...
— Czy pomyślałeś o książkach potrzebnych do biblioteki, jaka powinna stanąć w tym gabinecie?...
— Myślałem o nich, ale nie mogłem się niemi zająć...
— Dla czego?...
— Dla tego, to co się tyczy medycyny, chirurgii, chemii i innych nauk przyrodzonych, jestem jak tabaka w rogu, nie znam ani dzieł ani autorów... — Ty musisz wybór uczynić.
Jeden z moich kolegów z fakultetu paryzkiego, dał mi właśnie adres człowieka, który podejmie się dostarczyć dzieł potrzebnych, na warunkach bardzo umiarkowanych... — To specyalista w tym rodzaju. — Potrzeba skwapliwie skorzystać z tej usługi, zwłaszcza, że książki u doktōra nie powinny wyglądać na nowe... Nie byłoby to efektowne. Możnaby posądzić właściciela, że nie — czytał ich nigdy!... — Pójdę do tego człowieka i zaraz się z nim ułożę... — Kiedy będziesz mógł ustawić na miejscu kolekcyę, jaką zakupię?...
— Kiedy ci się podoba. — Szafy do biblioteki dzisiaj jeszcze będą ustawione...
— Doskonale!... — Ale à propos... ty znasz dobrze Paryż, powiedz mi więc, gdzie znajduje się ulica Guenogand?...
— Prawie na przeciw Pont Neuf, w stronie ulicy Dauphine... — Kogo u dyabła znasz na tej ulicy?
— Dotąd nikogo.. — tam tylko mieszka zalecony mi księgarz... — Pójdę więc do niego...
Pod numerem 9 na ulicy Guenogaud na trzeciem piętrze jednego ze starych poczerniałych domów, których tyle jeszcze wznosi się w tej części miasta, mieszkał pan Antoni Fauvel, antykwaryusz handlujący książkami, a zarazem światły bardzo bibliofil.
Był to specyalista znany w Paryża, lubo więcej miał do czynienia z cudzoziemcami, aniżeli z paryżanami.
Wiedziano o tem, że łatwo było znaleźć u niego książki najróżnorodniejsze, nie dla tego, żeby miał wielkie składy, ale dla tego, że pozostawał w stosunkach ze wszystkiemi kolegami dystyngowańszymi i mniej dystyngowanymi, co mu pozwalało zaspokoić bezzwłocznie, każde bezwarunkowo żądanie.
Antoni Fauvel, człowiek mający lat około pięćdziesięciu pięciu, wysoki, chudy, zupełnie prawie łysy, fizyonomię miał ruchliwą, oczki małe ciemne, spojrzenie przenikliwe.
Mieszkanie, jakie zajmował na trzeciem piętrze, składało się z siedmiu pokoi.
Cztery z nich za skład służyły.
Największy, który obrócił na gabinet dla siebie, miał na około półki z książkami, ułożonemi w największym porządku i metodycznie poklasyfikowanemi.
Na stołach i na podłodze leżały paki poobwiązywane sznurkami.
We dnie jedno tylko okno z zabrudzonemi szybami, stale oświetlało ten obszerny pokój, w którym czuć było ów specyalny odór starego papieru, starej skóry i starej farby drukarskiej.
Wieczorami, jedna lampa przysłonięta abażurem, koncentrowała całe światło na stół z czarnego drzewa, przykryty zielonem suknem i służący za biurko antykwaryasza.
Pełno było na nim papierów, książek i katalogów sprzedaży publicznych.
Staroświecki fotel i cztery wyplatane krzesełka, stanowiły resztę umeblowania.
Gabinet łączył się z drugim mniejszym pokojem, gdzie pomieszczony był warsztat introligatorski.
Widać tam było prasy, narzędzia rozmaite i książki przygotowane do oprawy...
W chwili kiedy przestępujemy próg tego ponurego mieszkania, Antoni Fauvel siedzi przy biurku i pochylony nad starą jakąś książką, przerzuca kartki, przypatrując się bacznie niektórym miejscom przez powiększającą lupę.
Po drugiej stronie stołu naprzeciw niego stał jakiś mężczyzna, mogący mieć około trzydziestu lat, blady i biednie ubrany, miał przed pasem duży zielony fartuch z napierśnikiem.
Antykwaryusz podniósł głowę.
— Dobrze — odezwał się zamykając książkę i kładąc lupę na biurku, najlepszy ekspert nie poznałby, że pieczęć biblioteki została startą z tych stronic... Jesteś bardzo zręcznym pracownikiem Gandrin... będzie ci to policzonem...
— Jestem ojcem rodziny panie Fauvel — odpowiedział mężczyzna. Ale za grosz nie mam szczęścia... Dwoje dzieci... a żona zawsze chora, przez co i niezdolna do niczego... Muszę na nich pracować, a o robotę nie zawsze łatwo...
Antykwaryusz podniósł na mówiącego swoje żywe przenikliwe oczy i odpowiedział:
— Nie zawsze łatwo... O nie... zwłaszcza jeżeli kto wychodzi z więzienia w Gaudrin. Nie każdy by cię chciał przyjąć... Na twoje szczęście, ja nie jestem taki wybredny... Ja się zainteresowałem tobą i będę cię chciał wyciągnąć z nędzy... Dam ci stałej płacy dziesięć franków dziennie, gratyfikacyi dziesięć franków za każdy tom, oczyszczony przez ciebie ze znaków kompromitujących... Czy będziesz zadowolony Gaudrin?
Twarz robotnika zajaśniała radością i wykrzyknął:
— Czy ja będę zadowolony?... ależ panie, to co pan mi ofiarujesz, to po prostu majątek dla mnie!.. Nie wiem jak mam podziękować za to?
— Dobrze... dobrze... — przerwał Fauvel. Wart jesteś tego mój chłopcze, inaczej nie byłbym ci dał tyle!... Teraz muszę ci powtórzyć to co ci już raz powiedziałem... zostałeś moim wspólnikiem, jesteś zatem tak samo jak ja interesowanym, aby zachowywać o wszystkiem jak największę tajemnicę.
— Rozumiesz, że wygadać się to znaczy?...
— Rozumiem proszę pana!...
— Więc usta wiecznie zamknięte... Do umówionej płacy dodam przy końca roku porządną gratyfikacyę, jeżeli mi dochody dopiszą...
Czy dziś potrzebujesz pieniędzy?...
— O! bardzo potrzebują proszę pana.
— Wiele?...
— Z jakie sto franków.
Antoni Fauvel wyjął z portmonety pięć sztuk złotych i podał robotnikowi.
Ten podziękował, schował je do kieszeni i zapytał.
— Czy dzisiaj będzie jeszcze jakie zmywanie?...
— Będzie, odpowiedział antykwaryusz...
Wstał z fotelu i wziął z pułki dwa dzieła ukryte po za stosem książek.
— Te dwa dzieła, rzekł, pochodzą z Biblioteki narodowej... Na okładce jest kwiat lilii, a na kilku kartkach znajdują się pieczęcie instytucyi... Trzeba to wszystko zmyć, żeby nie zostało ani śladu... To dzieła bardzo rzadkie... Życie ojca Józefa i Czerwony Testament, pamiętniki pana de Leffames... To się może sprzedać bardzo dobrze... Z tego ci się także coś dostanie... obejrzyj robotę.
Fauvel podał obie książki Gaudrinowi, który im się bardzo długo przypatrywał.
— Niepodobieństwem będzie zniszczyć ślady kwiatu lilii... odezwał się w końcu — chociaż złoto się zdejmie, pozostaną wyciski... trzeba będzie zmienić okładki... Użyję jednę z tych, które mam w rezerwie... Co do pieczęci, to pan wie że mi się to najzupełniej udaje...
— Zrób jak mówisz... ale pamiętaj, żeby nie było najmniejszego śladu...
— Będzie dobrze zrobione.
Gaudrin przerzucał kartki.
Nagle zatrzymał się na jednej.
— Czyś pan to zauważył, panie Fauvel? — zapytał.
— Co takiego?...
— Znaki porobione czerwonym atramentem, pod pewnemi literami i wyrazami.
— Doprawdy, że nie...
— Niech pan patrzy...
I podał antykwaryuszowi otwartą książkę „Czerwonego Testamentu“.
— Patrzajno!.. patrzajno!... mówił Fauvel, przyglądając się bliżej. – To dziwne i niebezpieczne... Możnaby łatwo poznać książkę po tych znakach... Czekaj... zobaczymy później co zrobić... zajmij się tymczasem tą drugą.
— Dobrze panie... Pójdę na śniadanie i zaraz potem wezmę się do roboty.
— Zejdź tylnemi drzwiami, od których masz klucz u siebie.
— Dobrze panie...
— A cóż ta co wiesz... pierwsza edycya, rzadkość, której nigdzie już nie można znaleść?...
— Dziś rano włożyłem ją pod prasę do satynowania...
— Mają przyjść po nią dziś wieczór...
— Będzie gotowa... Przyniosę ją na pewno panu...
— No to do widzenia.
Gaudrin odszedł, a Antoni Fauvel spojrzał znowu na stronnicę „Czerwonego Testamentu“ naznaczone czerwonym atramentem.
— Co to ma znaczyć? — myślał sobie — na całej dwudziestej stronicy popodkreślane wyrazy i litery...
Przerzucił kartkę:
— Tak samo i dwudziesta pierwsza stronica poznaczona i następna, aż do dwudziestej trzeciej. — To jakaś zagadka... Nie myślę jej rozwiązywać... przynajmniej teraz...
W tej chwili silne szarpnięcie dzwonka rozległo się po mieszkaniu.
Antoni Fauvel spiesznie schował książkę, więcej niż podejrzaną do szuflady — i poszedł otworzyć.
Antykwaryusz czy to przez oszczędność, czy też dla tego, że niedowierzał nikomu, nie trzymał służącej.
Co rano stróżka przychodziła mu usługiwać.
Przynosiła mu ona nadto dwa razy na dzień posiłek z małej restauracyi sąsiedniej.
Stanowczo zabronionem miała wchodzić do innych pokoi oprócz sypialnego i jadalnego.
— Musimy dodać, że się ściśle stosowała do tego zakazu.
Osoba, która zadzwoniła, była kobietą przeszło czterdziestoletnią, z widocznemi śladami niezwykłej kiedyś piękności, ubrana z wyszukaną elegancyą, ale bez gustu.
Podała antykwaryuszowi rękę, którą ten uścisnął dosyć obojętnie, a wpuściwszy do pokoju zamknął drzwi.
— Nie spodziewałem się widzieć cię tu dzisiaj... powiedział.
— Przyszłam bo mam ci coś zakomunikować...
— Dobrego czy złego?...
— Złego.
— Złe nowiny! — powtórzył Fauvel z widocznem zdziwieniem... Cóż to takiego?...
— Zaraz ci opowiem... Czy sam jesteś?...
— Sam... Przejdź do gabinetu...
Popchnął drzwi do sąsiedniego pokoju i wpuścił przed sobą damę.
— No, siadaj kochana siostro i wytłómacz mi tę zagadkę, która mnie mocno intryguje...
— Hrabia de Thonnerieux umarł...
— Ah! — powiedział księgarz...
— I to już od dni piętnastu, a ja się dopiero dowiedziałam o tem dzisiaj rano, przeczytawszy w dziennika o aresztowaniu Jeroma Villarda, jego zaufanego kamerdynera...
— No dobrze... ależ ja nie widzę żadnej w tem złej nowiny, o której wspominałaś.. Cóż to nam może szkodzić, że aresztowano Jeroma Villarda?
Że hrabia de Thonnerienx umarł, cóż w tem tak złego?... Jeżeli prawdą jest co fama głosi, to ty zyskujesz bardzo na tem, ponieważ syn twój ma odziedziczyć wielką sumę — Że zaś syn jest nieletni, ty odbierzesz za niego i będziesz administrować za niego...
Czy nie to chciałaś mi powiedzieć?...
— Zapewne, ale w tem właśnie całe nieszczęście, że syn mój już nie odziedziczy...
— Co ty mi tam znowu śpiewasz?...
— Niestety!... szczerą prawdę.
— Więc hrabia nie potwierdził w testamencie zapisów dla dzieci urodzonych w tym samym dniu co jego córka w okręgu, w którym zamieszkiwał.
— Wszyscy o tem wiedzą... że potwierdził, bo chętnie i bardzo często wspominał o tem, ale dla tego właśnie zaaresztowano Jeroma Villarda, że przepadł testament i pieniądze, a Jerome dozorcą był pieczęci...
— Do dyabła! — wykrzyknął Fauvel. Testament zaprzepaszczony, pieniądze skradzione, to rzeczywiście nowiny bardzo ważne...
— Nieszczęście prawdziwe?...
— Naturalnie, że nieszczęście. — Jeżeli się testament nie odnajdzie, majątek pana de Thonnerieux, jako niemającego prawnych sukcesorów, przejdzie na własność skarbu.
— O nikczemny chłop i nas gubi i poniewiera ostatnią wolę swojego pana.
— Zaraz ― rzekł Antoni Fauvel — rozpatrzmy — no się w położeniu. — Przypuszczają, że testament został skradziony?...
— To nie przypuszczenie, to fakt...
— Razem z pieniędzmi?...
— Z pieniędzmi różnego rodzaju z biletami bankowemi złotemi i papierami wartościowemi...
Antykwaryusz odezwał się po chwili; namysłu:
— Z pewnością to bardzo niedobre, ale może przecie nie stracone... Testament zniknął, ależ nic nie dowodzi, że został zniszczony. Papiery nie ulatniają się tak bez śladu... Jerome Villard aresztowany... Jeżeli winien, to się wyda. Widząc się zgubionym, będzie chciał okupić sobie pobłażliwość sędziów zwrotem dokumentu... — Jeżeli nie winien, prawdziwy sprawca przyłapie się, któregokolwiek dnia, przy zamianie papierów, których numery muszą być gdzieś przecie zapisane. Czy prędzej, czy później, prawda zawsze na wierzch wypłynie. Gdyby hrabia nie był umarł, twój syn otrzymał by był pieniądze dopiero po dojściu do pełnoletności. Niech ci się zdaje, że de Thonnerieux jeszcze żyje i czekaj cierpliwie. Sprawiedliwość zrobi z pewnością swoje...
— A jeżeli się nic nie wyda?... Jeżeli nic nie odnajdę?...
— Ha!... w takim razie musisz pożegnać się ze swojemi marzeniami... trzeba być filozofką moja koteczko...
— Dobrze ci tak mówić, boś bogaty i nie masz ani potrzeb ani pragnień... O! chociaż jesteśmy dziećmi jednego ojca i jednej matki, jakże się pomiędzy sobą różnimy! — Nigdyby nie powiedziano, że jedna krew płynie w żyłach naszych...
— Tem gorzej dla ciebie siostrzyczko! — odrzekł Fauvel z uśmiechem. — Ja pracuję aby sobie zapewnić dostatnią starość i męczę się, aby kiedyś odpocząć... Dla ciebie tymczasem przyszłość wcale nie istnieje... Zawsześ ją poświęcała i poświęcasz dla chwili bieżącej...
— Eh! — wykrzyknęła siostra Antoniego Fauvel jeżeli mam pewne pragnienia, to czy moja w tem wina?
— A no chyba że nie moja! — odrzekł antykwaryusz.
— Po co mnie wydano za człowieka, który mnie przyzwyczaił do zbytku, od którego nie mogę się odzwyczaić...
— Dajno u dyabła pokój tym skargom. Małżeństwo twoje było karyerą dla ciebie. Poczciwy chłopak, który cię wziął z miłości, a spełniał wszystkie szaleństwa twoje, zostawił ci wcale ładną fortunke... Aby żyć szczęśliwie, dość było ją utrzymać, ale ty masz manię pokazywania się, błyszczenia, zadawalania swoich fantazyj głupich, ty nie odmawiasz sobie niczego, to też straszliwieś nadszarpnęła kapitału...
Przybyła westchnęła.
— Mam czterdzieści dwa lata, ale wyglądam jeszcze bardzo dobrze, a nawet ładnie..
— Znaleź kogo, coby podzielił to przekonanie i wydaj się za niego.
— Miałam już jednego męża to dosyć... Przedewszystkiem niezależność!...
— Od ciebie ją zależy zachować, jesteś wdową i masz dostatek... O! gdybyś była posłuchała mej rady!.. Twój syn był prześlicznem chłopięciom, rzadkiej inteligencyi... potrzeba go było kierować na przemysłowca, byłby sam sobie po kilku latach zapewnił niezależność i majątek. Aleś ty zachorowała na spadek po hrabim de Thonnerieux. Chcąc zostać właścicielką tego majątku powiedziałaś sobie: — Ja jestem opiekunką mojego syna. — Jeżeli hrabia umrze zanim chłopiec dojdzie do pełnoletności, to ja — jako opiekunka główna zarządzać będę wszystkiem i będę tak robić jak mi się podoba... Jeżeli hrabia dożyje do pełnoletności chłopca, to i na to znajdę sposób... I znalazłaś sposób, ale nikczemny! — Wmówiłaś w biednego mojego siostrzeńca, że ma powołanie na księdza, oddałaś go do seminaryam, zamknięty tam nie może naturalnie kontrolować sposobu twojego życia, a gdy zostanie księdzem, pojedzie jako misyonarz w oddalone kraje i nigdy już bodaj nie powróci. Zginie gdzie jak męczennik. — Obliczasz na to, że zrobi cię jedyną właścicielką całego swojego majątku. — Wykombinowałaś to sobie siostrzyczko rachując na testament hrabiego de Thonnerieux. Zbudowałaś zamek na piasku... Piasek się usunął... zamek runął... któż temu winien?..
— Przyszłam do ciebie po radę — odrzekła urażona siostra Fauvela i nie spodziewałam się wcale takiego przyjęcia!... Znalazłeś się mój bracie bardzo niegrzecznie!...
— Prawda moja siostro nie jest nigdy zniewagą! — Znasz moje stosunki tak dobrze jak ja twoje, możemy więc mówić ze sobą otwarcie... Radę jakiejś chciała odemnie, dałem ci, i raz jeszcze ci ją powtarzam. — Czekaj cierpliwie, co się stanie z testamentem hrabiego de Thonnerieux, a tym czasem zaprowadź wszelkie możliwe oszczędności, ażeby w razie nie ziszczenia się twoich marzeń pozostało ci cośkolwiek na stare lata... Jeżeli syn odziedziczy, tem lepiej będzie dla ciebie! — Chciałaś żeby był księdzem, będzie księdzem, wprawdzie nie będzie ci mógł dopomagać, ale nie zapomni o tobie w swoich pacierzach...
Siostra przez chwilę milczała i nie podnosząc na brata oczu zapytała:
— Przypuśćmy, że testament się odnajdzie i że mój syn otrzyma sukcesyę po hrabim...
Niedokończyła.
— No to co? — spytał Fauvel.
— Ponieważ znasz się na prawie, więc powiedz mi, czy ja bym co otrzymała po śmierci René’go.
Antoni Fauvel spojrzał na siostrę ze zdziwieniem.
— Czyżby Rene był chory? — wykrzyknął czy jest tak chory, że przewidujesz śmierć jego?...
— Widziałam go przed trzema dniami nie jest właściwie chory, ale jest bardzo mizerny i osłabiony... Obawiam się aby nie był dotknięty tą modną chorobą, którą nazywają anemią...
— Skutek zamknięcia, nadmiernej pracy, brak rozrywek i dystrakcyi!... A przy tem czyż on ma powołanie?... Ulega, albo raczej poddaje się woli twojej, ale ten gwałt zadawany sobie, zabijać go musi!...
— To wcale nie odpowiedź na pytanie jakie ci postawiłam.
— Jeżeli chcesz korzystać z używania majątku syna, to musisz go pielęgnować, żeby był zdrów i żył, bo prawo tak mówi. Słuchaj dobrze:
„Jeżeli przy otworzeniu testamentu, okaże się, że jedna albo kilka osób, którym testator legował część swojego majątku nie żyje, to część ta lub te części przechodzą na głównych spadkobierców.
„Jeżeli testator nie ma sukcesorów prawnych, to część taka przechodzi na skarb państwa, chyba, żeby były jakie zastrzeżenia w testamencie.“
— Zrozumiałeś mnie?...
— Zrozumiałem. — W takim razie, gdyby René umarł, a testament się znalazł, część jego na skarb by przeszła.
— To, to właśnie... Otóż — dodał Fauvel z ironią — jesteś zanadto dobrą matką, ażebyś nie miała pielęgnować swojego syna, ażebyś nie miała starać się, iżby doczekał otwarcia testamentu, jeżeli to kiedykolwiek nastąpi.
Pani Laborre, siostra antykwaryusza z ulicy Guenegaud, nic nie odpowiedziała.
Podniosła się zagryzając usta.
— Nadmieniam jeszcze — ciągnął Fauvel — że jeżeli testament istniał rzeczywiście, sprawiedliwość znajdzie sposób przekonania się o tem i wydobędzie go na światło dzienne gdziekolwiek by był ukryty.
— Sprawiedliwość!... zaśmiała się pani Laborre, wzruszając pogardliwie ramionami. Za często bywa ślepa ta sprawiedliwość!... — Nieraz nie widzi tego na co patrzy... Ty o tem wiesz coś mój bracie...
Antykwaryusz zadrżał.
— Ja?... powtórzył.
— No, tak, ty.
— Ja się nie obawiam niczego.
— Boś jest człowiekiem zręcznym, umiejącym działać ostrożnie...
— Ja myślę o przyszłości — tyś powinna tak samo robić... — Jeżeli potrzebować będziesz kiedy jeszcze jakiej rady, przychodź do mnie... chętnie zawsze gotów ci jestem służyć... Pamiętaj przytem, że jeżeli twoje interesa wezmą zły obrót, będziesz miała zawsze we mnie brata...
— Brata, co zniewala i prawi kazania, ale nic a nic więcej...
— I to coś znaczy...
— Bardzo dziękuję!...
Pani Laborre wyszła bardzo niezadowolona i zatrzasnęła drzwi za sobą.
— Głupia baba z wiecznemi swojemi kombinacyami i rachubami! — mruknął Fauvel, pozostawszy sam. — Umysł pusty, natura ambitna!! — Uważa się za młodą i sądzi, że zawsze będzie piękna... — Kiedy o niej myślę, to nie wiem doprawdy, jakie we mnie uczucie przeważa: litość czy wzgarda...
Po chwilowem zastanowieniu, ciągnął dalej:
— Więc testament hrabiego de Thonnerieux, został skradziony... — Co mogło skłonić do tego kroku złodzieja?... Zagadka doprawdy!... — Testament znajdował się razem z pieniędzmi, wszystko razem zabrano... ale kto?... Jerome Villard mieszkał w pałacu i był dozorcą pieczęci... Chyba, że on tak się spisał! Cóż bo i ma do stracenia?... Posiedzi pięć lat w więzieniu, ale po pięciu latach będzie wolny i bogaty... To wcale dobre wygranie wielkiego losu! Ja się co dzień grubo także narażam dla daleko mniejszych korzyści!...
Lekki szmer dał się w tej chwili słyszeć w pracowni introligatorskiej.
Antykwaryusz zajrzał tam spiesznie.
Przekonał się, że robotnik Goudrin powrócił ze śniadania i zabierał się do roboty.
— Pospieszyłeś się mój chłopcze, rzekł Fauvel — to bardzo dobrze świadczy o tobie... Pochwalam cię za tę pilność... Sporo jeszcze będziesz mógł zrobić dzisiaj?...
— Będę się starał proszę pana...
Fauvel powrócił do gabinetu i spojrzał na zegarek.
Było wpół do dwunastej.
— Przed śniadaniem muszę napisać jeszcze dwa bardzo pilne listy.
Miał zasiadać do biurka, gdy odezwał się znowu dzwonek.
Myśląc, że to ktoś ze zwykłych klijentów, poszedł spiesznie drzwi otworzyć.
Na progu stał obcy zupełnie człowiek.
Księgarz zastąpił drogę nowo przybyłemu.
— Pan Fauvel? — zapytał tenże kłaniając się.
— Do usług!... Czy pan ma do mnie interes?...
— Tak panie.
— O cóż to idzie?
— Przysyła mnie do pana doktór Richard...
— Jeden z moich zwykłych klijentów, zauważył księgarz, odstępując od drzwi, proszę niech pan raczy wejść.
Nieznajomy przeszedł wązki przedpokój i wszedł do gabinetu, rzuciwszy do okoła badawcze spojrzenie.
Fauvel przysunął krzesełko i zapytał:
— Czemu mam przypisać honor pańskiej wizyty? albo raczej w jakim celu doktór Richard, jeden z książąt tegoczesnej wiedzy, raczył mnie panu zarekomendować?
Nieznajomy zasiadł na wprost biurka i odpowiedział:
— Jestem Thompson, doktór amerykański... przybyłem aby osiedlić się w Paryżu, ażeby zajmować się tu praktyką, a że nie przywiozłem nic ze sobą, potrzebuję dzieł naukowych...
Antykwaryusz skłonił się z uszanowaniem.
Przewąchał niezły interes.
Thompson mówił dalej:
— Miałem sposobność mówić o tej mojej potrzebie z doktorem Richard i znakomity kolega dał mi adres pański, zapewniając, że pan w krótkim czasie dostarczy mi — za umiarkowaną cenę wszystkich dzieł jakich będę potrzebował. Chodzi mi o dzieła medyczne, chirurgiczne, fizyczne i chemię, tak żeby z tego wszystkiego sformowała się biblioteka...
Fauvel znown się skłonił...
— Bardzom wdzięczny doktorowi Richard, że mnie raczył zarekomendować i mam nadzieję, że nie zawiodę jego zaufania. Postaram się w niedługim czasie dostarczyć panu dzieła jakie mi wskażesz...
— I na warunkach przystępnych?
— Zawsze uczciwie postępuję z mojemi klijentami, bo to najlepszy sposób zapewnienia sobie stosunku.
— Wskażę kilka tylko dzieł kosztownych, zresztą pozostawię panu wybór swobodny. Dobrzy autorowie tak dobrze są panu znani jak i mnie.
— Czy pan życzy sobie dzieł rzadkịch?
— Pragnę mieć zbiorek; za który bym się nie powstydził.
— Czy pan oznaczy sumę, jaką gotów na to wydać?...
— Ośm do dziesięciu tysięcy franków.
— To trochę za skromnie, — rzekł skrzywiwszy się księgarz. — Książki naukowe wydawane są przez pierwszorzędnych nakładców, ilustrowane starannie i zazwyczaj też kosztują bardzo drogo.
— Doktór Richard zapewne wspomniał panu, że sprzedaję tylko za gotówkę...
— Ja tak samo kapuję tylko za gotówkę, pod tym więc względem jesteśmy w zupełnej ze sobą zgodzie...
— Czy przyniósł pan spis dzieł żądanych?...
— Nie, ale mogę go panu podyktować...
Fauvel wziął ćwiartkę papieru, umaczał pióro i przygotował się do pisania.
Doktór Thompson podyktował listę dosyć długą.
Kiedy skończył wyliczanie, nadmienił:
— Racz pan dodać do tego komplet „Gazety szpitalnej“ i wszystko cokolwiek pisane było w przedmiocie anemii.
Antoni Fauvel nadstawił ucha.
— Anemii?... — powtórzył. — Choroba to dziś bardzo modna. Doktor, któryby leczył ją skutecznie, miałby ogromne powodzenie...
— Przyjmuję wróżbę... — odpowiedział śmiejąc się Jakób.
— Czy pan doktór miałbyś zamiar poświęcić się tej specyalności w Paryżu? — zapytał księgarz.
— Tak właśnie.
— To szczerze winszuję doktorowi... Nie braknie panu, ani na pieniądzach, ani na sławie!... Będziesz pan miał legiony pacyentów... Ja sam udam się do pana o poradę dla kogoś, kto mnie bardzo obchodzi...
— Na prawdę?...
— Tak... Młody człowiek... mój siostrzeniec... alumn seminaryum... nauki go wyczerpują...
— Pański protegowany będzie miał prawo do szczególniejszej troskliwości mojej. Zrobię co tylko będzie możliwem, aby go postawić na nogi.
— Serdecznie z góry dziękuję... Czy nie raczy pan nic już więcej zadyktować?
— W tej chwili nic sobie nie przypominam...
— Pozwoli pan, że obliczę, z wielu też tomów mniej więcej składać się będzie pańska biblioteka i wiele będzie kosztować...
— Proszę bardzo, niech pan zrobi taki rachunek.
Antoni Fauvel zaczął stawiać przeróżne na papierze liczby, zaglądając co raz do katalogów jakie miał pod ręką.
Podczas kiedy oddawał się tej pracy, Jakób Lagarde rozglądał się po jego biurku.
Nagle w obojętnej dotąd jego twarzy, odbiło się niezwykle ździwienie.
Oczy stanęły nieruchome.
Bo oto na okładce starej książki przeczytał wypisane złotemi literami:
— Patrzcie! patrzcie... pomyślał sobie, a toż to tytuł jednej z książek ukradzionych z biblioteki narodowej. Czyżby los sprowadził mnie do złodzieja, czy do nabywcy kradzionych rzeczy? Czyżby i „Czerwony testament“ nie mógł się tu znajdować... Toby doprawdy cudem już nazwać było można. — Nie prawdopodobne to, ale... wszystko jest przecie możebnem... Trzeba to będzie zobaczyć...
Doktór Thompson wziął książkę, otworzył ją i zaczął się przypatrywać.
— Nie ma żadnego znaku — myślał sobie — ani śladów skrobania na stronicach, a tomy należące do biblioteki narodowej, mają co kilkanaście stronic pieczątki państwowe...
Fauvel zajęty swoją robotą, nie zważał wcale na gościa.
Pseudo Thompson, przerzucał w dalszym ciągu kartki książki w nadziei, że ślad jakiś odnajdzie.
Był chemikiem i to chemikiem znakomitym.
Nie bez racyi myślał sobie, że jeżeli praktykowało się tu zmywanie, za pomocą płynu wyciągającego, to pozna je pomimo największej zręczności zmywania, pozna jakiego płynu używano.
Nagle zatrzymał się, bo oto na jednej ze stronic dostrzegł małą matową plamę, obejrzał uważnie papier, który w tem miejscu wydał mu się jakby mniej satynowany, a zgnieciony lekko w palcach stał bawełnistym, kiedy tymczasem w innych miejscach zupełnie był gładkim... Zmywanie jest zatem rzeczy pewną... mruknął z tryumfującą radością jest to papier niciany bardzo ścisły, jak wszystkie papiery dawne. Jeżeliby nie był uszkodzony nie wciągał by nic w siebie, jeżeli wciąga to znaczy, że był z pewnością zmywany.
Podniósł książkę do ust i przyłożył język do miejsca matowego.
Ślina wsiąknęła.
Jakóbowi Lagarde oczy zabłysły i pomyślał sobie.
Nie ma najmniejszej wątpliwości... Papier był zmywany dla usunięcia pieczęci...
Książka ta pochodzi z Biblioteki narodowej...
To jedno z trzech dzieł ukradzionych jednocześnie...
Jestem u człowieka, który albo sam popełnił kradzież, albo u człowieka, który pozostaje w zmowie ze złodziejami...
„Czerwony Testament“ musi się znajdować w jego rękach!...
Z rozpłomienioną twarzą położył z powrotem książkę na biurku, z taką samą jaką ją brał niedbałością, następnie podniósł się i zbliżywszy do półek, zaczął przyglądać się książkom.
Antoni Fauvel kończył w tej chwili swoję robotę.
— Panie doktorze rzekł, obrachowałem już wszystko...
— I jakże wypadła panu cyfra ostateczna?...
— A no... będzie to trochę drożej kosztować aniżeli myślałem...
— Wiele naprzykład?...
— Biblioteka składać się będzie z około dwóch tysięcy tomów, a będzie w niej kilka dzieł nadzwyczaj rzadkich, a zatem wyjątkowo kosztownych.
Razem wszystko wyniesie sumę 11,000 franków...
Niech pan raczy zapytać któregokolwiek z moich kolegów, czyby się podjął skompletować podobną bibliotekę, za mniej niż za dwanaście tysięcy franków... Pewny jestem, że i doktór Richaud przyzna, iż policzyłem wcale nie drogo...
— Jedenaście tysięcy franków ano... niechajże będzie!... A kiedy będę miał tę książki?... dzisiaj!...
— O! nie!... szanowny panie — co najwcześniej to jutro wieczorem...
— Bardzo dobrze... niechaj będzie jutro wieczorem.
— Ale wiesz panie Fauvel, zaczął Jakób pokazując na książki, żeś powinien zrobić majątek na takiej jak posiadasz kolekcyi.
Rzuciłem okiem i widzę, że to poprostu skarby.
Posiadasz pan wydania znakomite, reprezentujące znaczne kapitały.
– Rzeczywiście tak jest panie doktorze — odrzekł antykwaryusz. — Mam sporą liczbę dzieł rzadkich. — Na nieszczęście prawdziwi amatorzy rzadko się zjawiają, co zbyt bardzo utrudnia...
Nie skarżę się jednakże...
Bibliofile zagraniczni znają dobrze drogę na moje trzecie piętro i ilekroć przybędą do Paryża, zawsze mnie odwiedzają...
Posiadam rzeczy bardzo ciekawe...
— Parę takich widziałem, bo i ja co prawda znam się na książkach!...
Musiało pana kosztować wiele trudów zebranie tych skarbów?...
— Z pewnością, że to łatwo nie przyszło... Ile i jakich odbyć musiałem podróży... Więc pan jest również amatorem?...
— Zapalonym... i nieraz z pewnością będziemy mieli ze sobą interes.
— Polecam się łaskawej pamięci. — Cieszę się prawdziwie, gdy moje książki przechodzą w dobre ręce...
— Bywasz pan zapewne na wyprzedażach?...
— Ani jednej nie opuszczam... Zawsze mnie zobaczyć można na sali przy ulicy des Bons-Enfants, jak i na ulicy Druot w gmachu komisarzy sądowych. Niedawno kupiłem oto książkę, którą sprzedać powinienem na wagę złota...
— Cóż to za książka?...
— Pamiętniki hrabiego Rocheforta. Jeden jedyny egzemplarz w całej Enropie, kupiłem go na jednej z wyprzedaży...
— Winszuję panu z całego serca.
— Obecnie pracuję nad doprowadzeniem do skutku pysznego interesu... Pisano do mnie z prowincyi... Idzie o bibliotekę składającą się z czterech tysięcy tomów. Ogromna większość bardzo jest miernej wartości, ale są też dwa dzieła ananasy — dwa prawdziwe białe kruki...
— Doprawdy?...
— Dwa brylanty, na których wzmiankę, aż drży dusza bibliofila, „Życie ojca Józefa“ napisane przez niego samego i „Czerwony Testament,“ pamiętniki pana de Laffemes... — Pan Laffemes, jak panu wiadomo, był duszą potępioną kardynała Richelieugo. — Pojmujesz pan jaką ważność przypisują tym dwom dziełom...
— Stary łotr ma w ręku te książki― pomyślał Jakób — i zaczął opowiadać jakąś historyjkę, ażeby odwrócić podejrzenia. — W tej chwili zmywają zapewne znaki... z książek ukradzionych. ― „Czerwony testament“ do mnie należy!
Podobne wyjątkowe szczęście — rzekł — trafia się takim tylko, jak pan znawcom!... Skoro pan staniesz się, właścicielem książek, które trafnie nazywasz pan brylantami, to ja je kupię od pana!...
— Z przykrością muszę objaśnić pana doktora, że książki te już są sprzedane prawie...
— Któż je kupuje?...
— Anglik pewien...
— To wielka szkoda! — Kto wie czy ja bym nie lepiej za nie zapłacił od tego anglika...
— Tak by pan istotnie pragnął ich nabycia?...
— Przyznaję...
— A więc, ażeby się przy podobać nowemu klijentowi, postaram się, iżby w jakikolwiekbądź sposób zerwać umowę. Zależeć to będzie od ceny, jaką mi pan ofiarujesz...
— Jakaż ma być ta cena?...
— Powiem panu za kilka dni, gdy sam będę już wiedział coś stanowczego.
— Dobrze! — Niech mi pan tylko dotrzyma słowa i porzuci dla mnie anglika...
— Bądź pan spokojny.
— Nie zapomnij pan, że jutro czekam na moje książki... — Przyśle mi pan jednocześnie rachunek do pokwitowania.
— Sam go panu przyniosę.
Jakób Lagarde miał wychodzić, gdy ktoś zasztukał do drzwi przedpokoju.
Fauvel otworzył.
Ukazała się kobieta, która przyniosła na tacy dwa przykryte talerze, kawałek chleba i karafkę wina.
Była to stróżka domu.
— Przyniosłam, proszę pana, śniadanie.
— Dobrze Maryanno... — Zanieś je do stołowego pokoju.
Stróżka odeszła.
— Jakto? — wykrzyknął Jakób — pan jeszcze nie po śniadaniu!...
— Mam taki zwyczaj, że nie jadam nic do południa!...
— I sam pan jadasz tylko?...
— Zawsze sam jeden... — Jestem kawalerem... Stróżka zajmuje się moim gospodarstwem, nie dotykając się naturalnie pokojów z książkami i przynosi mi jedzenie.. Później nie słyszę o niej nawet...
— I ta ciągła samotność nie nuży pana?...
— Mam towarzystwo z książek... Praca to najlepsza rozrywka.
— Strzeż się pan! — Nieustanna praca zużywa życie... Możesz mnie pan wezwać którego dnia, ale nie jako klijenta, tylko doktora.
— Jestem zdrów jak ryba i... z pewnością, że nie zrujnuję się na lekarstwa..
— Życzę panu tego z serca... Do widzenia! do jutra!...
— Do jutra panie doktorze...
Schodząc ze schodów Jakób myślał sobie:
— Sam... bez służby. — Stróżka przychodzi tylko dwa rasy na dzień... dobrze i o tem wiedzieć.
Antykwaryasz siadając do stołu zacierał ręce z radości.
— Na dostarczeniu tych książek zarobię wcale ładną sumkę! — Wcale debry klijent... Podziękuję, szczerze za niego doktorowi Richaud... Żeby można temu amerykaninowi wpakować choćby połowę książek kupionych od złodziei, interes byłby wspaniały!... Zobaczymy.
Taki egzemplarz przybyły do Paryża... może być dojną krówką.
Nie zna tutejszych stosunków wcale... Mogę z nim bez obawy operować.
Śniadanie antykwaryusza nie było bogate...
Składało się z zupy, z kapusty, z kawałka gotowanej wołowiny i kawałka ostrego sera.
— Nie obfite, ale hygieniczne — mruknął zabierając się do zupy. — Przy moim systemie, powinienem dosięgnąć lat ośmdziesiąt...
Pracować będę do sześćdziesięciu... a potem usunę się gdzie na prowincye i żyć będę z procentów, w jakiej wiosce nad brzegiem rzeki... Jeżeli moja pani siostra, która puści wkrótce resztę fortuny, nie dostanie nic po hrabim de Thonnerieux, to dam jej naturalnie kąt obok siebie, pomimo, że mnie nie cierpi..
Dowiodę jej w ten sposób, że może nie wiele wart jestem, alem zawsze lepszy od niej.
Co do jej syna René’go, a mojego siostrzeńca, ten nie będzie nic potrzebował, jak bowiem zostanie księdzem, wyjedzie w charakterze misyonarza w dalekie kraje, a przy swojem delikatnem zdrowiu pociągnie nie długo!...
Biedne dziecko, gdyby miał inną matke, inaczej wyszedłby na świecie. Dobra matka, byłaby zrobiła zeń przemysłowca, albo kupca, albo adwokata tak jak był jego ojciec...
Mógłby, żyć i być szczęśliwym...
Tak, ale widoki majątków od hrabiego de Thonnerieux, wszystko popsuły...
Doprawdy dziwną mam siostrę...
O! tak!... biedny René!... no ale nie potrzeba się rozczulać... tutaj na ziemi każdy dla siebie...
Skończywszy śniadanie Antoni Fauvel powrócił do pokoju, który mu służył za gabinet do pracy.
— O do dyabła! — zawołał głośno, spostrzegłszy na biurku „Pamiętniki hrabiego de Rochefort“ — co za nieostrożność zostawiać to tak na wierzchu. Mogą przyjść ciekawi a niedyskretni. Chodź no do ciemnego pokoju i spocznij obok „Czerwonego testamentu.
Wziął książkę, schował do szuflady biurka i dodał:
— Kiedy będę miał czas, to zajmę się odgadnięciem, co znaczą słowa popodkreślane czerwonym atramentem... Może to coś ciekawego... Ale najprzód interesa...
Potarł zapałkę, zapalił świecę, udał się do jednej z licznych półek, usunął kilka rzędów książek i nacisnął palcem ukryty żelazny guzik.
Głuchy zgrzyt dał się słyszeć i jedna część półki razem z książkami obróciwszy się na zawiasach, odsłoniła małe drzwiczki wybite w murze.
Fauvel otworzył te drzwiczki i wszedł do maleńkiego ciemnego pokoiku, mającego zaledwie cztery metry objętości i zawierającego oprócz ciężkiego kufra, sporo książek wyglądających pokaźnie.
— Tutaj to spoczywa skromna moja fortuna — mruknął, patrząc pieszczotliwie na kufer — i oto czem ją jeszcze powiększę — dodał wskazując na książki leżące na etażerce. — Każdy z tych tomów wart sporo złota... a kilka warte więcej jeszcze.
Położył ostrożnie przyniesione książki, wyszedł z ciemnego pokoju, zdmuchnął świecę, zamknął i zasłonił z powrotem drzwi, a kiedy wszystko powróciło do dawnego porządku, zasiadł przy biórku i zabrał się znowu do pracy.
Zaledwie miał czas napisać kilka wyrazów, odezwał się dzwonek w przedpokoju.
— To widocznie jakiś dzień wizytowy — mruknął nie można nic a nic zrobić.
I podniósł się, aby otworzyć.
Dzień dobry, kochany panie Faufel... mam honor witać pana... — odezwał się na progu, głos jakiś nosowy z widocznym akcentem żydowskim.
— Dzień dobry, Abrahamie... — odpowiedział antykwaryusz zapraszając przybyłego do wejścia — a co to sprowadza pana tutaj?...
— Przychodzę, kochany panie Fauvel, dowiadywać się, czy pan będziesz chciał mnie pomagać?...
— Proszę bliżej, porozmawiamy...
Abraham wsunął się do biblioteki.
Był to człowiek lat około czterdziestu pięciu, ubrany bardzo starannie, a nawet z pewną przesadą.
Obdarzony wspaniałą tuszą, twarz miał okrągłą, koloru dobrze wypalonej cegły.
Z pod szerokich brwi krzaczastych, wyglądały ślepki małe, szare, ruchliwe, a nigdy nie patrzące prosto w oczy temu, z kim się prowadziło rozmowę.
Abraham miał pod lewą pachą tekę z czarnej skóry, godną notaryusza lub deputowanego.
Fauvel, po przymknięciu drzwi, które prowadziły z przedpokoju do sali bibliotecznej, zajął z powrotem miejsce przy biurku, naprzeciw nowoprzybyłego.
— Dla czegóż to, mój panie Abrahamie, nie widziałem cię od dni dziesięciu?...
— Nie trzeba się mnie dziwować, kochany panie Fauvel... Ja miałem bardzo wielgie zmartwienie... miałem bardzo wielgie przykrościów...
— To znaczy, żeś poświęcał wszystek czas na przesiadywanie w szynku, a dziś gdy spostrzegłeś, że w kieszeni nie masz ani sous złamanego, przypomniałeś sobie mój adres...
— Nie... nie... Nie trzeba robić mnie taki zarzut paskudny, kochany panie Fauvel... Ja naprawdę miałem wielgie zmartwienie, ja byłem mocno czerpiący kochany panie Fauvel... Nie mogłem sobie wcale utrzymywać na nogi... Ja teraz jestem całkiem goły, to prawda, ale ja nie na pijaństwo wydałem moje piniędzy... Lekarstwa zjadali mnie wszystko...
— Mniejsza oto!... czy masz jaki interes dla mnie?... Jeżeli tak, to gadaj prędko, bo mam czasu bardzo mało...
— Nu... pan wi... kochany panie Fauvel, że ja zawsze mam dobrą rzecz dla pana….. ale ja najpierw potrzebuje trochę odpoczywać…..
— Siadaj i gadaj... Czy to coś zwyczajnego, bagatelnego, czy też kwestya poważniejszej natury?...
— To jest najważniejsza natura... to biały kruk... to prawdziwie rarytny egzemplarz... drugi taki na świat nie egzystuje...
— Tytuł tej osobliwości?...
— Jak ja panu tego powiem... to pan będzie skakać z radości...
— Zobaczymy, tylko prędzej-że gaduło!... Cóż to to jest takiego?...
— Rękopism...
— Który posiadasz?...
— Nie, ale którego ja wynajdywałem...
— Gdzie?...
— W bibliotece narodowe...
— Rękopism nabyty niedawno?...
— Bardzo niedawno...
— Zkąd pochodzi?...
— On pochodzi z Rouen, a przynajmniej był tam w ostatnich czasach...
— Rękopism z Rouen?... Ze zbiorów Lebert’a może?...
— Tak... tak... kochany panie Fauvel...
— I co to za rękopism?... co on zawiera?...
— Listy kardynała z Lotaryngii do Katerina de Médicis i ciekawych bardzo relacye co do Święty-Pardelemy...
— Ten rękopism znajduje się w Paryżu?... — zawołał Fauvel z uniesieniem, nad którem nie był w stanie zapanować.
— Nu... tak... kochany panie Fauvel. Nu, czy ja nie prawde powiedziałem, że ja będę zrobić panu wielgie radościów?
— Tysiąc franków dostaniesz, jeżeli mi to dostarczysz...
Rozradowany Fauvel mówił ciągle „ty“ Abrahamowi.
Ten ostatni ani drgnął, posłyszawszy ofiarowaną mu cenę.
Antykwaryusz spojrzał nań żdziwiony.
— To za mało... proszę pana, panie Fauvel... Co to jest tysiąc franki?... — rzekł żyd, wstrząsając głową.
— A mnie się jednakże zdaje...
— To panu sze bardzo źle zdaje panie Fauvel... to biały kruk... to dla amatora warte jest trzydzieści tysięcy franki — odparł Abraham, robiąc młynka palcami.
— Tak sądzisz?...
— Ja wiem o tem doskonale.
— To szukaj-że sobie kupca za tę cenę.
— Może i to potrafię zrobić...
— Zobaczymy... no, dam ci dwa tysiące franków.
— I to nie panie Fauvel.
— Trzy tysiące...
— Dasz pan mnie pięć tysięcy... to ja dam panu ten rarytas, za ośm dni najdalej, a może i prędzej trochę.
— Pięć tysięcy!...
— Co to znaczy... to nic nie znaczy!... Pan wiesz, że to wielkie ryzyko... To można iść do więzienie... po co mnie więzienie, kiedy ja mam i tak dużo moje kłopoty...
— Rękopism został już zatem wciągnięty do katalogu?...
— To szę wie... Można go już żądać... każdej chwili... Byłem wczoraj jak zwykle w czytelni i miałem go w moje ręce...
— Ale miej się bardzo na baczności, bo zniknięcie tego rękopismu narobi strasznego hałasu...
— Ja się znam na mój fach i żadne się strachy nie boję.
— Zatem skończone, pięć tysięcy franków w chwili doręczenia rękopismu...
— Za pozwoleniem, ale ja potrzebuje koniecznie...
— Wiele?...
— Trzysta franki przynajmniej.
Fauvel doręczył żydowi kwotę żądaną i kazał mu kwit sobie napisać.
— W tej chwili... powiedział Abraham chowając pieniądze do kieszeni... ale mnie trzeba jeszcze będzie dostać kilka karty imienne... bo mi już wszystkie wyszły.
Antykwaryusz otworzył szufladę biurka...
Wyciągnął z niej dwa arkusze buletynów żądanych, zupełnie takich samych jakie rozdawali woźni przychodzącym do czytelni w Bibliotece narodowej.
— Masz — rzekł podając je żydowi, który złożył papier we czworo i schował do teczki.
Potem skłonił się z uszanowaniem Fauvelowi i wyszedł:
Żywo podniecony nadzieją posiadania wkrótce rękopismu wyjątkowej wartości, antykwaryusz zabrał się do korespondencyi, w czem już teraz nikt mu z pewnością nie przeszkodzi.
Jakób Lagard odnalazł Pascala Saunier na ulicy de Miromesnil, wziął go na bok i opowiedział jaknajdokładniej szczegóły wizyty u księgarza z ulicy Guenegaud.
— A zatem — zawołał żywo Pascal, masz przekonanie, że „Czerwony Testament“ znajduje się w ręku tego ptaka?
— Mało, że mam przekonanie, mam co do tego pewność najzupełniejszą.
— Ha, skoro tak, to jak mi się zdaje, trzeba będzie plan nasz zmodyfikować nieco.
— Dla czego?...
— Skoro mamy to dzieło w ręku, doktór Thompson nie ma się racyi ukrywać i hotel przy ulicy Miromesnil staje się nam niepotrzebnym...
— Potrzeba mieć książkę przedewszystkiem — odpowiedział Jakób — a więc, jak na teraz nie potrzeba nic zgoła zmieniać w planie naszym pierwotnym. Pospiesz się z urządzeniem w Paryżu, ja przyspieszę roboty w Petit-Castel zarządzone. Ale... ale... człowiek tego co ja stanowiska, powinien przecie mieć własny powóz i konie...
— Pomyślałem już o tem i byłem już i u handlarza koni i u powoźnika...
— Pomyśl przedewszystkiem o stangrecie...
— To zbyteczne. Nasz alzatczyk umie powozić, a jestem zdania, że obecnie nie potrzeba wcale mnożyć służby domowej. Kiedy się ma różne interesa do załatwienia, a my ich mamy dosyć przecie, domownicy są plagą najokrutniejszą.
— Masz racyę.
Posłyszeliśmy w tej chwili, że pseudo doktór Thompson wspomniał o robotach zarządzonych w willi Petit-Caste, gdzie Marta pozostała sama jedna, z posługującą jej wieśniaczką z Creteuil.
Robotnicy, jakto wiemy także, zajęli suteryny i parter willi, zaraz w tym samym dniu w którym odjechała Angela i para alzacka.
Marta bardzo odczuwała nieobecność nowej swojej przyjaciołki, która tak się dla niej dobrą okazywała i którą też pokochała szczerze, ale nie nudziła się wcale, a przedewszystkiem nie przykrzyła sobie odosobnienia prawie zupełnego, gdyż jej improwizowana służąca miała w Créteuil kochanka i starała się spędzać w Petit-Castel jak najmniej czasu, tyle tylko, ile go koniecznie potrzeba było na przygotowanie i podanie jedzenia.
Marta w dzień odbywała przechadzki po małym parku, kilka razy zapuszczała się aż do willi sąsiedniej, odwiedzała robotników, a pod wieczór brała książkę do ręki, zasiadała na ławce pod kasztanami i rozpoczynała czytanie, które jednakże zaraz przerywała, aby się oddawać rozmyślaniom co do nowego swego położenia.
Nigdy żadna najmniejsza wątpliwość co do uczuć, jakie jej okazywał doktór Thompson, nie powstała w umyśle młodej kobiety.
Wierzyła ślepo w bajeczkę wymyśloną przez Jakóba Lagarda, którą znają już nasi czytelnicy.
Bajeczka ta polegała na zadziwiającem niby podobieństwie Marty do zmarłej córki doktora.
Zkądże zresztą miałaby podejrzewać kłamstwo?...
W samym fakcie nie było nic tak bardzo nieprawdopodobnego, a Angela zapewniała ją o tem samem.
Każdy zresztą z jej otoczenia, składał jej dowody życzliwości i szacunku.
Otaczano ją staraniami, uprzedzano żądania.
Zażywała wolności zupełnej.
Nigdy ani jednem słowem uczuć jej nie zraniono, nigdy ani żartem nie zadraśnięto jej duszy dziewiczej.
Czuła się zupełnie szczęśliwą i dziękowała gorąco Bogu, że jej zesłał taką opiekę w chwili, gdy o przyszłość swoję rozpaczała.
Do szczęśliwości bezwzględnej brakowało jej jednej tylko rzeczy, możności dzielenia się tem wszystkiem z matką, z tą matką, którą kochała do szaleństwa i której nikt i nigdy zastąpić jej nie potrafi.
Często, prawie ciągle, myślała o swej biednej nieboszczce...
Wtedy serce biło jej gwałtownie, a łzy się do oczu cisnęły.
Ale starała się zaraz zapanowywać nad sobą, aby pan Thompson nie zauważył, iż miała zaczerwienione powieki.
Poczciwy doktór, zabronił jej przecie martwić się, zabronił myśleć o przeszłości.
Chciała mu być posłuszną, ale gdy mimowoli zakaz przestąpiła, przypominała sobie zaraz świetne nadzieje, o jakich matka tak bardzo mówić lubiła.
Myślała wtedy o swem bogactwie tajemniczem, na wspomnienie którego, Perinie oczy zawsze niezwykłym ogniem gorzały.
Myślała o owym rodzaju talizmanu, który miał być dla niej jakby Sezamem, z bajek wschodnich, który miał jej stworzyć nową egzystencyę.
O tym medalu nie wspominała wcale jeszcze doktorowi Thompsonowi.
Obiecywała sobie już nieraz wtajemniczyć go w tę sprawę, bo pragnęła wydobyć pamiątkę z lombardu z Joigny, ale jakoś z dnia na dzień schodziło.
— Poczekam, aż doktór pozna mnie lepiej — powiadała sobie — i aż dam mu dowód, żem godna tego zaufania, które mi okazuje, tych dobrodziejstw, które mi świadczy... Nie zostawi mnie, bez wynagrodzenia, jestem zupełnie pewna.
Jakkolwiek niewielkie będą moje zajęcia i niewybitne moje zasługi, wyznaczy mi jakąś płacę... Będę oszczędzała i gdy będę mogła wykupić medal, pokażę mu go i opowiem co ma za zagadkowe znaczenie.
Dzielna, serdeczna dziewczyna podtrzymywała się temi marzeniami o przyszłości.
Przekonana, że doktór Thompson posiada ogromną fortunę, przybycie jego z Ameryki celem osiedlenia się w Paryżu, uważała nie tylko za naturalne, ale za godne jak największego uznania, przypuszczała bowiem, że ten człowiek, ten bogacz, przybywa z potężną wiedzą swoją nie po to, aby z niej ciągnąć zyski, ale przedewszystkiem, aby służyć ludzkości.
Była jednem słowem z najwyższem dla swego opiekana uwielbieniem, i miała doń zaufanie tak wielkie, tak nieograniczone, że owe, dosyć dziwne roboty, jakie zarządził Thompson w wilii Petit-Castel, nie spowodowały najmniejszego niej podejrzenia.
— Doktor jest amerykaninem, mówiła sobie, a amerykanie są wszyscy potrosze ekscentrykami! I on jest ekscentrykiem, ale jednocześnie najlepszym, najzacniejszym z pomiędzy ludzi. Tak... to człowiek co przedewszystkiem sercem się rządzi.
Tych kilka wyjaśnień uznaliśmy za niezbędne dla czytelników naszych, potrzeba bowiem, aby wiedzieli jakie uczucie i zaufanie, jaki szacunek i uwielbienie ożywiały córkę Periny Grand-Champ, względem jej protektora.
A teraz powróćmy do Pawła Fromentala, skoro możemy to uczynić bez opuszczenia Petit-Castel.
Młody człowiek osiedlił się ze starą służącą w domku, jaki ojciec jego wynajął.
Magdalena, niezmiernie pomimo swego wieku energiczna i przytomna doprowadziła wszystko odrazu do należytego porządku, a tak się prędko poznajomiła z okolicą, w której potrzebowała zaopatrywać się w prowizye, że nazajutrz po przybycia do Port-Creteuil, można by było sądzić, iż Paweł od bardzo dawna tu rezydował.
Stosownie do rozkazów wydanych przez Rajmunda Fromentala, Magdalena odnalazła właściciela restauracyi na wyspie, który odstąpił jej bardzo niedrogo kilka koszów starego wina bordowskiego dla Pawła, i dla niej młody zieleniaczek wcale nie najgorszy w smaku...
Paweł odjeżdżając z Paryża zupełnie niespodziewanie, nie miał czasu zobaczyć się ze swym przyjacielem Fabianem de Chatelux.
Czuł się z tego powodu obowiązanym napisać doń zaraz nazajutrz rano, wytłómaczyć mu się ze swego postąpienia, objaśnić gdzie się znajduje i prosić o najśpieszniejsze o ile można przybycie, pewny, że poczciwy kolega zaraz zadość uczyni temu żądaniu.
Ażeby odnieść list na pocztę, musiał Paweł przedostać się za Marnę w dolinę Saint-Maur-les-Fosses, gdzie się znajdowały najbliższe skrzynki pocztowe.
— Wychodzę do łodzi Magdaleno, powiedział do starej służącej. Po przechadzce chcę sobie w cieniu drzew poczytać trochę.
— Czytać!... powtórzyła Magdalena.... A to poco, mój słodki Jezu, to czytanie?...
— Ażeby się rozerwać trochę, rzecz prosta...
— Nie, nie!... żadnych a żadnych czytań!... Przyrzekłeś pan starszemu panu, że nie będziesz wcale pracował... obowiązkiem jest dotrzymać święcie danego słowa.
— Ależ... odparł śmiejąc się Paweł, nie mogę przecież ptakiem być od rana do nocy,.. umarłbym do licha z nudów... muszę przecież zająć się czemkolwiek...
— Zajmij się pan czem ci się żywnie podoba, byleby nie czytaniem, byleby niczem takiem coby ci umysł męczyło...
Te wszystkie głupie wasze łaciny, greczczyny, te jakieś jementrye, których ani krzty nie rozumiem, wymyślili po to tylko, aby w was mózgi i siły zabijać!... Nie potrzeba!...
— Powiedz że więc Magdaleno, co mam robić?...
— Cokolwiek bądź, co się panu podoba.
— Co się mnie podoba?... nie wiem doprawdy.
— A no to idź pan na ryby i postaraj się złapać parę ładnych sztuk na kolacyę.
— Ależ no, zawołał Paweł wesoło, to pomysł bardzo szczęśliwy! Idę do Saint Maur. Znajdę tam z pewnością kogoś, u którego będę mógł nabyć wędkę i popróbuję szczęścia.
— Wyśmienicie... To wcale nie takie zajęcie coby mózg zmordowało. Tylko proszę nie stać na słońcu, żeby się bólu głowy nie nabawić.
— Nie ma oto obawy. Znam zacieniony zupełnie kącik nadbrzeżny, tam się umieszczę z mojem czółnem i pokażę wam co ja umiem...
— Czyś pan pewny dobrego połowu?...
— Najpewniejszy.
— No to ślicznie, odpowiedziała śmiejąc się Magdalena, kiedy tak, to nie będę myśleć o obiedzie, ryby wystarczą, poczekam na nie...
— O, za pozwoleniem, odparł również śmiejąc się Paweł, to byśmy za bardzo znowu zarezykowali. Trzeba przygotować wszystko — ryby będą dodatkiem nadzwyczajnym.
— Młody człowiek wybiegł pośpiewując.
Wcale nieźle obeznany z wiosłowaniem, znalazł się w kilka minut po drugiej stronie rzeki.
Uwiązał czółno w małej odnodze Marny, wyskoczył na brzeg i poszedł wrzucić list do skrzynki, umieszczonej obok restauracyi wyspy.
Restaurator stał we drzwiach i rozmawiał z jakimś człowiekiem. Ponieważ poznał Pawła, bo ten był już nie raz w jego zakładzie, ukłonił mu się uprzejmie.
Paweł podszedł ku niemu.
— Panie kochany, powiedział, czy zechcesz pan wyświadczyć mi pewną przysługę?...
— Z największą przyjemnością — o co to chodzi panu?...
— Gdzie mógłbym, oto kupić sobie tutaj wędkę?...
— Na końcu ulicy, którą pan widzisz przed sobą. Ojciec Tardif, pod znakiem: „Grób Gujonów“. Chce pan widzę z płotkami się rozprawiać?...
— A właśnie... dla zabicia czasu poprostu.
— Nie wyłap pan tylko wszystkich... Fouine wystąpiłby do pana z pretensyą...
— Kto to ten Fouine? zapytał Paweł.
— Rodzaj filozofa w łachmanach... rybak zapamiętały... brakonier wód słodkich... Nikt nie w stanie dorównać mu w tym względzie. Jeżeli kiedykolwiek nic nie złapie, to z pewnością, że nic do złapania nie było. Filut pierwszego rzędu. W gruncie dobre chłopaczysko. Często kupuję od niego zdobycz. Jeżeli zabawisz pan tu czas jakiś, a będziesz bywał nad rzeką, to go poznasz z pewnością...
— Ponieważ to taki majster, będę go prosił, aby mnie wziął na naukę.
— Nie będzie to drogo kosztować, butelka wina za lekcyę.
Paweł podziękował restauratorowi i udał się pod Grób Gujonów do ojca Tardif, handlującego przyborami rybackiemi.
Tam kupił potrzebne mu przybory i powrócił na czółno z wędką, pudełeczkiem do robaków i haczykiem do zawieszania ryb złowionych. Złożył to wszystko na spodzie statku, odczepił linę, wziął wiosło w rękę i popłynął z wolna ku małej zarośniętej łasze, stanowiącej jedno z wybrzeży willi, którą nabył na własność Jakób Lagarde, pod przybranem nazwiskiem doktora amerykańskiego Thompsona.
Przebył rzekę i zatrzymał się ponownie pod ogromną wierzbą, co szeroko po nad wodą roztaczała gałęzie, a stanowiła jednę grupę z trzema kasztanami różowymi, których konary gęstym liściem okryte, nawet w czasie dnia skwarnego zapewniały chłód przyjemny.
Pod jednym z tych kasztanów stała zwyczajna ławka wiejska.
Wierzba, kasztany i ławka należały do parku Petit-Castel.
Młody człowiek wyszykował wędkę, założył robaka, sprawdził głębokość wody za pomocą kulki ołowianej uczepionej na końcu sznurka, nastawił odpowiednio spławik, a zrobiwszy to wszystko, usadowił się w szyi statku i zapuścił wędkę.
Paweł nie był wcale rybakiem, był sobie najzwyczajniejszym amatorem i do tego amatorem nowicyuszem, ale przypadkiem wybrał sobie wyjątkowo dobrę miejscowość.
Wyciągał też płotkę za płotką i chował do woreczka.
To łatwe powodzenie zachęciło go niezmiernie i było mu pierwszą lekcyą owej świętej cierpliwości, która jest najgłówniejszym przymiotem i najpierwszą potrzebą łowiącego na wędkę. Nie darmo bo jeden z rybaków żartownisiów wypisał sobie na wędzisku taki oto epigramat, nie zawsze może prawdziwy:
Wędka jest narzędziem o dwu końcach. Do jednego z tych końców przyczepiony jest haczyk, do drugiego niedołęztwo.
Z tem wszystkiem Paweł się bawił, a to rzecz najgłówniejsza. Płotki brały ciągle, on ciągle wędkę wyciągał, ciągle zakładał robaki, i ciągle zarzucał na nowo.
Po dwu godzinach zabawki, znałazł się w posiadania wcale przyzwoitego zasobu.
Spojrzał na zegarek.
Była blizko trzecia.
— Nie jadam nigdy przed siódmą, powiedział, gdy więc powrócę na szóstą, to będzie zupełnie w porę. Magdalena będzie i tak miała czasu więcej niż potrzeba do załatwienia się z rybami... Jeżeli tak pójdzie dalej jak dotąd, to zdwoję zdobycz.
I zarzucił wędkę ponownie.
Czas był wyjątkowo piękny.
Słońce rzucało złociste promienie na rzekę i żywym ogniem paliło, ale Paweł znajdował się w atmosferze świeżej, chłodnawej, wpośród rozkosznego cieniu...
Siedząc spokojnie, cichutko, śledził z największem zajęciem, prawie ze wzruszeniem, najmniejsze poruszenie spławika.
„Czy bierze?...“
To proste zapytanie, miało w tej chwili dla niego najdonioślejsze znaczenie.
Pochłonięty tak cały, nie miał naturalnie możności posłyszeć lekkiego szelestu trawy, prawie tuż po za sobą w parku Petit-Castel.
Nie dostrzegł też wcale zwinnej, przepięknej postaci, która postępowała z książką w ręku i zajęła miejsce na ławce pod cieniem kasztanów, okrytych różowym kwiatem.
Jeżeli Paweł Fromental nie wiedział nic zgoła o młodej damie, która zamieszkiwała o dwa kroki od prześlicznego brzegu Marny, to ta dama ze swej strony ani żartem nie przypuszczała obecności czółna i rybaka, schowanych przed jej wzrokiem po za gałęziami wierzbiny.
W tem pięknem, o którem mowa stworzeniu, nasi czytelnicy poznali odrazu zapewne pannę Martę de Grand-Champ.
Zajęta była czytaniem romansu, prawie już zapomnianego, trochę paradoksalnego, romansu pani Emilii de Girardin, zatytułowanego: „Małgorzata, albo dwie miłości.“ Historya to cierpień serca, szarpanego przez dwa uczucia jednakie i nie mogącego się zdecydować, historya zakończona heroiczną śmiercią bohaterki, w której piersi serce to biło.
Marta dobiegała właśnie do końca książki i była w miejscu, gdy Małgorzata zwracając się myślą do Roberta de la Tresnaye powiada:
— Jeżeli jego nie zaślubię umrę!...
I jednocześnie dodaje:
— Czyż mogłabym żyć bez Stefana Darnac?....
Córka nieboszczki Periny Grand-Champ, w chwili gdy się opowiadanie nasze zaczyna, miała czyste serce dziewicze.
Nigdy nie można twierdzić, czy takie serce nie odda się pewnego pięknego poranku bezwzględnie komuś, który je pierwszy do silniejszego pobudzi uderzenia.
Dwoistość uczucia, o jakiej dopiero co czytała, uważała Marta za coś anormalnego, niemożliwego, i była przekonaną, że ona nie byłaby nigdy zdolną do takich dwu uczuć jednocześnie.
— Gdybym się kiedykolwiek zakochała — szepnęła nagle sierota, wypuszczając książkę z ręki i patrząc po przed siebie swemi wielkiemi oczyma — jestem jak najbardziej przekonaną, że byłaby to miłość niepodzielna.
Moje serce do jednego tylko należećby mogło.
Myśli o miłości, wzruszają wszystkie młode dusze.
Marta zapadła w zadumę.
Prawie w tej samej chwili posłyszała jakiś szmer, który ją nagle przebudził.
Był to jakby plusk jakiś niewyraźny na wodzie.
Podniosła się i rzuciła okiem do koła.
Po przez gęste liście wierzby, spostrzegła najpierw wędkę, potem rękę trzymającą wędzisko, potem drugą rękę trzymającą sznurek i starającą się odczepić z haczyka ogromnego leszcza broniącego się energicznie.
Po króciutkiej walce, leszcz został pokonany i jednocześnie rozległ się głos wesoły, niepodejrzewający, aby mógł być posłyszanym:
— A no, to się już nazywa prawdziwie piękną sztuką. Moja stara Magdalena, własnym swoim oczom wierzyć nie będzie chciała.
Głos Pawła był miły i dźwięczny.
Uderzył on silnie Martę, która ciekawa jak wszystkie córy Ewy, postanowiła przekonać się, do kogo ten głos należał.
W następstwie tego postanowienia, posunęła się na skraj brzegu, chwyciła za gałęź wierzby, do której Paweł czółno swoje umocował i... wychyliła przed siebie.
Ruch zanadto pospieszny sprawił, że straciła równowagę i z okrzykiem przestrachu się ześlizgnęła. Byłaby wpadła do wody, gdyby nie to, że przypadkiem zaczepiła jedną nóżkę o korzenie.
Książka z rąk jej wypadła, potoczyła się po pochyłości i zatrzymała przy statku Pawła.
Ten zajęty niezmiernie swoim świetnym połowem, siedział w czółnie w kuczki i usiłował wykonać operacyę niezmiernie dla jego niewprawnych palców trudną, usiłował poskromić leszcza, który się odczepił i skakał po czółnie jak szalony.
Posłyszawszy okrzyk wydany przez Martę Grand-Champ, drgnął, odwrócił głowę w stronę z której krzyk pochodził i stanął jak wryty.
Obraz zarówno świetny jak niespodziany przedstawił się jego oczom.
Piękna twarz sieroty, kąpiąca się w przejrzystem świetle i otoczona zielenią, wydawała się zachwycającą.
Było to zjawisko fantastyczne...i urocze...
Patrząc na tę idealną postać dziewiczą, na te wielkie zwrócone ku sobie aksamitne oczy, Paweł poczuł się do głębi duszy wzruszonym.
Pierwszy raz w swem życiu doświadczył podobnie dziwnego wrażenia, pierwszy raz doznał jakiegoś uczucia nieokreślonego, ale przyjemnego nad wyraz.
Marta ze swej strony była w tem samem zupełnie położeniu.
Trzymając się ciągle oburącz gałęzi wierzbowej i pochylona po nad wodą płynącą spokojnie, spotkała się ze wzrokiem Pawła i tak samo jak on doznała dreszczów przyjemnych.
Ten stan niemego hypnotyzowania trwał kilka sekund, potem młody człowiek odzyskał panowanie nad sobą i poczuł, że mu wszystka krew do serca napływa.
Głęboki rumieniec wystąpił mu na policzki.
— Pani — rzekł, kłaniając się uprzejmie kapeluszem, nie uwierzy pani jak mnie jej rozpaczliwy okrzyk przestraszył.
Głos Pawła był daleko jeszcze słodszym teraz niż przed chwilą, gdy poraz pierwszy przedostał się do uszu Marty.
Młoda kobieta oblała się purpurą.
— Przepraszam pana — odpowiedziała — za tę niespodziankę.
— Co panią sprowadziło tutaj?...
— Ciekawość popchnęła mnie do fałszywego kroku. Dobrze jeszcze, że nie stoczyłam się do wody. Całe szczęście, żem się trzymała silnie tej gałęzi i że nogą o korzenie zawadziłam... Tylko książka moja aż pod czółno pańskie zawędrowała.
Paweł zwrócił się w kierunku spojrzenia Marty.
I zobaczył książkę u nóg swoich.
A oto jest, zawołał wesoło.
Głos Marty był melodyjny i dźwięczny, był to głos złoty jak dziś powiadają.
Wciskał się on w najgłębsze zakątki serca Pawła Fromentala.
— Ciekawa rzecz jednakże, w jaki sposób potrafię doręczyć pani tę książke?... zapytał młody człowiek. W tem miejscu do brzegu dotrzeć nie podobna, a rzucić... i niegrzecznie i rezykownie.
Gdzie każe pani podpłynąć?...
— Ależ, panie — zawołała Marta żywo, ja panu przeszkodzę w zajęciu...
— Co tam warte moje zajęcie?... Racz mi pani odpowiedzieć gdzie mam podpłynąć... serdecznie proszę...
— Ha, skoro pan taki łaskaw, to tam oto na lewo... przy małej łasze obok willi... Tam znajdzie pan przystań.
— Natychmiast służę pani.
Paweł upojony radością, odczepił czółno, chwycił wiosło i skierował się ku łasze Marny, wskazanej przez sierotę.
Marta idąc równolegle aleją parku, nie traciła go z oczu.
Naturalnie, że i młody Fromental miał wzrok ciągle ku niej zwrócony.
— Byłem przekonany, myślał sobie, że piękność tak idealna, może istnieć jedynie w snach artystów i poetów...
Przybywszy w miejsce oznaczone, zatrzymał się, wziął książkę i stanął na brzegu.
Prawie jednocześnie, Marta, która na chwilę zniknęła była po za gęstą w tej stronie zielenią, pokazała się na nowo i podeszła krokiem szybkim lubo wahającym się trochę.
Młodzi ludzie oko w oko zetknęli się ze sobą.
Oboje milczeli i drżeli.
Ani Paweł ani Marta, nie mieli odezwać się odwagi.
Sierota spuściła oczy pod spojrzeniami syna Rajmunda Fromentala, który znajdował ją teraz daleko jeszcze piękniejszą niż przed tem.
Paweł ukłonił się z uszanowaniem i drżącą ręką podał książkę nieznajomej.
— A oto zguba pani, wyszeptał głosem tak cichym, że Marta odgadła raczej niż dosłyszała te słowa. Jestem prawdziwie szczęśliwym, to mogłem wyświadczyć pani choć taką maleńką przysługę... Naprawdę... jestem dumnym z tego... i bardzo a bardzo... szczęśliwy...
Nie podnosząc wcale oczu, piękna córka Periny sięgnęła rączką po swą własność.
Jej palce dotknęły przypadkowo palców młodego człowieka.
To dotknięcie przelotne miało wpływ odurzający.
Marta poczuła w sercu jakieś wstrząśnienie nieznane, doświadczyła naraz jakiegoś uczucia dziwnego i przyjemnego...
Jakby dreszcz jakiś przebiegł po całem jej ciele.
Oczy mimowiednie się jej zmrużyły, policzki zapłonęły.
Nie potrzebujemy wspominać chyba nawet, co się działo z Pawłem.
Marta pierwsza się opamiętała, lubo jej towarzysz widocznie ale napróżno chciał ją uprzedzić w tym względzie.
— Dziękuję panu — rzekła — dziękuję panu stokrotnie za pańską grzeczność i dobroć...
Paweł nic nie odpowiedział.
Stał jakby skamieniały.
Możnaby przypuścić, że dotknięty paluszkami uroczego zjawiska, naraz w słup się zamienił.
Całe jego życie skoncentrowało się: na prześlicznej twarzyczce, którą miał przed sobą i w którą się osłupiały wpatrywał.
Sierota, mając oczy ciągle w dół spuszczone, nie widziała tych spojrzeń, ale je czuła i jakiś ją strach przejmował.
Sytuacya była za drażliwa, aby się przeciągać miała.
Potrzeba z niej wyjść koniecznie, ale jakże tego dokonać?... Przerwać milczenie i zacząć coś mówić, aby nic nie powiedzieć?...
Paweł zrozumiał położenie i odezwał się nareszcie w ten sposób banalny:
— Czy to pani historyczną jaką czyta książkę?...
— Nie... panie... to romans tylko... — odpowiedziała zakłopotana Marta.
— Romans historyczny?...
— Nie... romans obyczajowy... coś….. jakby studyum... serca ludzkiego...
— Czy raczy pani wskazać mi autora tej pracy?...
— Pani Emilia de Girardin...
— A tytuł dzieła?...
Młoda kobieta zarumieniła się gwałtownie.
Ten tytuł, o który ją zapytywano, przypomniał jej uwagi, jakie wyczytała w jednym z rozdziałów książki i wywołał w umyśle szereg obaw dotąd nieznanych.
Niepodobna było jednakże nie udzielić odpowiedzi.
Zdobyła się na odwagę.
— Ten romans — rzekła — nosi tytuł: „Małgorzata, czyli dwie miłości.“
— O! — zawołał Paweł-znam go doskonale.
— Czytałeś pan?...
— Tak jest proszę pani...
— No i jakie też zdanie pańskie co do poglądów przez autorkę wygłaszanych?... — zapytała żywo Marta, zapragnąwszy nagle poznać opinię młodego nieznajomego w kwestyi, która ją tak żywo zajęła.
— Co myślę o poglądach pani Girardin?... — powtórzył Paweł. — Znajduję je bardzo niewłaściwemi...
Marta, której serce biło gwałtownie, nie odpowiedziała ani słowa.
Młody człowiek ciągnął dalej:
— Czy pani innego jest przekonania i czy rozwiązanie romansu, o jakim mowa, nie uznaje pani za fatalne?...
— Nie doczytałam jeszcze do końca, odpowiedziała sierota — ale go przewiduję...
— I co pani przewiduje?...
— Że Małgorzata zginie z ręki jednego ze swoich dwóch kochanków.
Zdawało się, że wyraz: Kochanek, zaledwie był w stanie przecisnąć się przez usta młodej kobiety.
Wymówiła go głosem drżącym.
— Czy pani gotowa jest w to uwierzyć, że serce może się rozdzielić na dwa uczucia?... — zapytał Paweł z zapałem.
— Nie panie... — szepnęła Marta, której zakłopotanie i wzruszenie widocznie się wzmagało. — Ja wierzę... ja przypuszczam... że uczucie, o którem mowa w tym romansie, przestaje istnieć, gdy nie jest jedyne... Ja wierzę... że serce, które się dzieli, to wcale nie tęgie serce... że brak mu woli... odwagi... Idę dalej nawet w tym razie. Sądzę, że takie serce samo się oszukuje i że mniemając, iż kocha... dopuszcza się wielkiego błędu...
— Ma pani słuszność najzupełniejszą, zawołał z zapałem syn Rajmunda Fromentala. — Jest to kwestya, której rozstrzygnięcie zależy od zapytania samego siebie. Co do mnie, czuję, że moje serce, gdy się odda kiedy komu, odda mu się całkowicie, bezwzględnie, niepodzielnie. Kochać kobietę ze wszystkich sił swojej duszy, to stworzyć sobie niebo na ziemi. Dwie miłości na raz, to wiarołomstwo, to profonacya świętego uczucia!...
Mówiąc to Paweł ożywiał się coraz więcej, oczy mu błyszczały, twarz jakimś niezwykłym promieniała zachwytem.
Marta patrząc nań, słuchając go, czuła się opanowywaną, drżącą, oszołomioną.
Zdawało się jej, że słowa młodego nieznajomego, do niej są wprost adresowane; każdy wyraz przenikał do głębi jej duszy i upajał.
Głosem cichym, zaledwie dosłyszanym, odezwała się nareszcie:
— Tak... ja mam te same przekonania...
Potem czując, że się na nogach utrzymać nie potrafi, usiadła na trawniku.
Pawłowi brakło całkiem doświadczenia życiowego.
Pomimo dość wysokiej inteligencyi, jego naiwność w pewnych okolicznościach, a zwłaszcza w pewnych przedmiotach, była dziecięcą prawie.
Wzruszenie czy osłabienie młodej kobiety, uznał za objaw chwilowy.
— Czy pani jest cierpiącą?... — zapytał z widocznem zaniepokojeniem. — Może ja słowami mojemi, obudziłem smutne jakie wspomnienia pani?...
Sierota zwiesiła głowę.
— Nie... nie... wcale a wcale... — odpowiedziała żywo — zmęczyłam się troszeczkę i nic więcej... Zasady, jakie pan wypowiedziałeś, są mojemi zasadami, i żadnych smutnych wspomnień we mnie nie wywołały. Ja nie mam żadnych wspomnień!...
Paweł zatrząsł się z radości, nie zdając sobie wcale sprawy, co radość tę powodowało.
Nie znał się wcale na tem, ale my się przecie znamy...
Odpowiedź Marty, była rodzajem wyznania.
Nie miała wspomnień żadnych!...
To znaczy, że serce jej nigdy dotąd nie kochało!...
— Jeżeli pani zmęczona — odezwał się Paweł znowu — to może pozwoli mi pani podać sobie rękę i odprowadzić się do domu?...
— Dziękuję panu ślicznie, ale to całkiem zbyteczne... mieszkam tuż po za temi drzewami, o dwa kroki ztąd zaledwie, a przytem pozostanę tutaj jeszcze na chwilę i tutaj odpocznę sobie...
— Zatem racz mi pani przebaczyć tylko łaskawie, żem ją niepokoił tak długo...
— Niepokoił?... — powiedziała, jakby z wyrzutem córka Periny Grand-Champ, jak też pan może nawet mówić coś podobnego... Jestem owszem bardzo panu wdzięczną... pan to przecie oderwałeś się od zajęcia, aby doręczyć mi książkę, którą tak niefortunnie straciłam...
— Dla mnie prawdziwie to szczęśliwy przypadek, bo mi pozwolił wyświadczyć pani choć tak bagatelną przysługę — zawołał Paweł z zachwytem.
Marta uśmiechnęła się zalotnie.
— Czy to kompliment... proszę pana?
— O, nie pani, to najszczersza prawda; przysięgam pani na to!... Jestem szczęśliwy, że miałem możność porozmawiać z panią przez chwilę... To spotkanie przypadkowe, te kilka słów zamienionych... nie zatrą się stanowczo nigdy a nigdy w mojej... pamięci.
Nie śmiał powiedzieć: w sercu... lubo miał już ten wyraz na ustach.
Paweł nie oddalał się jednakże.
Zapanowała cisza.
Cisza ta była bardzo kłopotliwą.
Aby ją przerwać, Marta się odezwała:
— Czy pan mieszka w tych stronach?
— Tak jest proszę pani... po drugiej stronie rzeki... w małym domku w wiosce Port-Créteil...
— To stałe locum pańskie?...
— Nie... przebywam tu czasowo tylko... zabawię parę miesięcy jedynie.
— Jak mi się zdaje, lubi pan bardzo rybołóstwo?...
— Lubię je istotnie bardzo, a odtąd będę je z pewnością lubił daleko więcej jeszcze...
— Dla czego?...
To naiwne pytanie, rzucone przez młoda damę, bez żadnej uprzedniej myśli, zakłopotało Pawła Fromentala.
Ktoś bardziej odeń światowy, odpowiedziałby był bez namysłu:
— Bo nuż uda mi się, jak to dzisiaj miało miejsce, spotkać jeszcze kiedy panią i mieć możność jeszcze z nią porozmawiać...
A od takiej odpowiedzi do oświadczyn, to jeden krok tylko.
Paweł nie był jednakże światowcem, nie miał odwagi wypowiedzieć prawdy, a nie mógł nie odpowiedzieć, uciekł się zatem do niewinnego kłamstwa.
— Bo... —odpowiedział — wynalazłem jak mi się zdaje, najlepsze możliwie miejsce... Bodaj, że wszystkie ryby z całej Marny, dają tu rendez-vous sobie.
Będę tu przychodził bardzo często, będe tu codziennie przychodził...
— Rybołóstwo, to musi być bardzo miła rozrywka... — powiedziała Marta, aby cokolwiek powiedzieć.
— O, bardzo miła!
— Nie miałabym bodaj cierpliwości.
— Czy nie zechce pani spróbować?...
— Nie umiem...
— Może pani pozwoli, abym był jej nauczycielem?...
— Dziękuję panu za tę uprzejmą gotowość pańską, ale nie mogę z niej korzystać... daleko wolę czytać...
I Marta otworzyła książkę, co równało się eleganckiemu pożegnaniu towarzysza.
Paweł zrozumiał.
— Nie przeszkadzam pani... — wyszeptał do widzenia...
— Do widzenia — odpowiedziała młoda kobieta.
Marta powstała.
Ruchem bezwiednym prawie podała rękę Pawłowi, który się oddalał.
Oboje, doświadczyli znowu, tylko w daleko wyższym stopniu, owego elektrycznego wstrząśnienia, które udzieliło się im było, gdy zetknęły się ich palce przy doręczaniu i odbieraniu książki.
Młody człowiek uścisnął tę prześliczną rączkę o paluszkach długich i zgrabnych i złożył na niej gorący pocałunek.
Córka Periny Grand-Champ zbladła śmiertelnie i zamknęła oczy — wszystka krew do serca jej napłynęła.
Paweł poczuł zawrót głowy tak gwałtowny, że aż się przestraszył.
Oddalił się pośpiesznie, przeskoczył stopnie przystani i umieścił się w czółnie, które odczepił od brzegu.
Zrobiwszy to, odwrócił się.
Marta stojąc na wysokości wybrzeża, blada jeszcze trochę i z ręką do lewej strony piersi przyciśniętą, pilnie go obserwowała.
Skłonił się jej gestem trwożliwym.
Młoda kobieta odpowiedziała mu lekkiem skinieniem głowy.
Ujął wiosła i skierował łódź w zarośla.
Marta z uśmiechem na ustach śledziła odpływającego.
— Co mnie się takiego stało?... — zapytywał sam siebie, syn Rajmunda Fromentala. — Wydaje mi się, jakby pierś moja za ciasną była dla mego serca, które bije gwałtownie. Czuję się szczęśliwym jak nigdy, a jednocześnie cierpię bardzo... To uczucie nieznane, które mną owładnęło, co to jest takiego?... Czyżby to miłość była?...
Łódka zwróciła się w stronę małej łachy.
W chwili zakręcania, Paweł rzucił ostatnie spojrzenie ku miejscowości, z której się oddalał.
To spojrzenie szukało pięknej nieznajomej i odnalazło ją jeszcze.
Stała ciągle i ciągle za nim patrzyła.
Z sercem coraz bardziej upojonem, jakiemś wcale sobie nieznanem dotąd uczuciem Paweł Fromental wypłynął na koryto Marny, dotarł do brzegu, umocował czółno, związał w jeden pęk wszystkie swoje przybory rybackie, zabrał woreczek z rybami, pomiędzy któremi wspaniały też leszcz się znajdował, i nad wszelki wyraz szczęśliwy, skierował się na drogę prowadzącą ku willi.
Magdalena oczekiwała nań na progu.
— Szósta już dawno wybiła!... wołała, zanim młody człowiek był ją wstanie zobaczyć, spiesz się pan zatem, kochany panie rybaku, jeżeli chcesz abym ci ryby przygotowała, i jeżeli masz notabene choćby jednę, co mi się nie tak bardzo pewnem wydaje...
— Tak?... to tak myślisz o mnie Magdaleno? — odpowiedział śmiejąc się Paweł.
— Ano, przecie żeś pan — dopiero terminator zaledwie rybacki...
— To patrzajże co ci przyniósł ten niby terminator.
I mówiąc to Paweł, wysypał z woreczka ryby przyniesione, a stara poczciwa służąca wydała okrzyk zdziwienia.
Nie chciała wierzyć swoim oczom.
— Czyż to jest prawdopodobne — odezwała się następnie. A tożeś pan doszczętu chyba Marnę obrabował?... A to porcya co się nazywa!... I pan to sam wszystko złapałeś?...
— Łapało nas dwoje — ja i moja wędka...
— Kiedy tak, to powiem panu za to pewną nowinę, która powinna zrobić panu przyjemność... Będziemy oto mieli kogoś na obiedzie...
— Fabiana — zawołał Paweł — bo pisałem do niego.
— Nie, wcale nie pana Fabiana...
— No to ojca?...
— A właśnie.
— Zkądze Magdalena wie o tem?...
— Z depeszy jaka nadeszła i jaką sobie przeczytać pozwoliłam... Poczciwe panisko nasze przyjedzie pociągiem przychodzącym o wpół do siódmej... Odpocznij pan sobie trochę i dalej co tchu na stacyę.
— Tak zrobię... a przedewszystkiem dziękuję ci kochana Magdaleno, bo mi naprawdę dobrą zwiastowałaś wiadomość.
Przebrawszy się co prędzej, Paweł podążył znowu nad rzekę, wsiadł w czółno i w dziesięć minut potem był już na dworca w Saint-Maur, gdzie uściskał ojca przybyłego w tej chwili.
Rajmund po załatwieniu licznych spraw w Paryżu, zapragnął zobaczyć koniecznie syna.
Przyjechał punktualnie o godzinie w depeszy wskazanej. Po serdecznem odpowiedzeniu Pawłowi na jego czułe powitanie, zaczął mu się uważnie przypatrywać i dostrzegł, że te dwa dni dopiero pobytu na świeżem wiejskiem powietrzu, już bardzo korzystnie na chłopca oddziałały.
Młody człowiek opowiedział ojcu z zachwytem i ze wszystkiemi najdrobniejszemi szczegółami swoję wyprawę na ryby, jakiejśmy towarzyszyli, ale nie wspomniał ani jednem słówkiem o spotkaniu swem z przepiękną nieznajomą.
Dla czego?...
Ojciec z synem przepłynęli Marnę i przybyli do mieszkania gdzie Magdalena oczekiwała z obiadem.
Poczciwa służąca manifestowała wezbraną swoje radość nuceniem starym głosem, jakichś piosenek zapamiętanych z młodości.
Obecność Rajmunda oddziałała podniecająco na jej honor kucharski, starała się też, aby to pierwsze tutaj wystąpienie w obec dwu ukochanych współbiesiadników, wypadło jak najlepiej.
Chciała aby obiad był taki, żeby go się na najbardziej pańskim nawet nie powstydzono stole.
I udało się jej to w zupełności.
Smażone płotki były co się nazywa wyśmienite.
Leszcz po marynarsku — zaprawiony korzeniami, potrafiłby wzbudzić apetyt w konającym nawet.
Pieczeń z rożna mogła iść o lepsze z najwytworniejszemi kulinarnemi produkcyami, najpierwszych restauracyj bulwarowych.
Obiad upływał bardzo wesoło, choć bowiem Rajmund uprzedził z góry, iż musi zaraz wrócić do Paryża, ale zapewnił jednakże zarazem, że przybędzie znowu niebawem, a to słodziło myśl o rozstaniu.
Rozstanie to nastąpiło około dziesiątej wieczorem.
Stary Fromental zabroniwszy najpierw synowi myśleć nawet o odprowadzeniu go na kolej, pożegnał się z nim najczulej, uścisnął rękę Magdalenie i poszedł.
Paweł, który w dzień umęczył się straszliwie, położył się zaraz potem do łóżka.
Nie zdziwimy zapewne wcale naszych czytelników, gdy dodamy, że pomimo tego umęczenia, ani oka zmrużyć nie mógł.
W jakimś pół śnie, który nie był ani istotnem czuwaniem, ani snem rzeczywistym, marzył on o Czarodziejce z nad Marny, bo tak przezwał urocze swoje zjawisko, którego z nazwiska nie znał, ale które wszystkie jego myśli wypełniło.
— Muszę ją zobaczyć jeszcze, szeptał, muszę... za jakąbądź cenę... Jutro pójdę od samego rana na ryby... a umieszczę się z czółnem w tem samem miejscu co wczoraj... pod wierzbami...
Przyjdzie z pewnością... lubi widocznie czytać nad brzegiem Marny... Dla czego zresztą nie miałaby tak samo jak ja, pragnąć spotkania ze mną?... Zdaje mi się, że moje serce całe już należy do niej wyłącznie…. do niej jednej i na zawsze...
Dla czego miałaby mnie odepchnąć od siebie?...
Następnie zaczął zastanawiać się nad kwestyami, na jakie naturalnie nie był w stanie dać sobie odpowiedzi.
„Czy to panna?...
„Czy mężatka?...
„Czy wdowa może?...
—Miała czarną suknię na sobie. Po kim ona może nosić żałobę?... Czy po ojcu?……. czy po mężu?…..
Tysiące podobnych myśli krzyżowało się w rozgorączkowanej wyobraźni młodego człowieka, który jak każdy po raz pierwszy zakochany, budował jednocześnie najświetniejsze zamki na lodzie.
Usnął o brzasku dopiero, ale snem niespokojnym, podczas którego widział ciągle przed sobą prześliczną twarzyczkę Marty.
Ta ostatnia, musimy w tem miejscu powiedzieć, miała sen taki sam zupełnie.
Ona również przez cały dzień myślała ciągle o młodym rybaka nieznajomym, ona również widziała go ciągle we śnie, ona również powtarzała: „Muszę go jeszcze zobaczyć“ i szeptała:
— Czułabym się bardzo nieszczęśliwą, gdybym go już nie miała widzieć... ale nie... to niepodobna... dla czegoby nie miał powrócić?...
O ósmej Paweł podniósł się, ubrał i wyszedł.
Magdalena, pomimo lat podeszłych była już oddawna na nogach i przygotowała już pierwsze śniadanie dla swego panicza.
Paweł jadł bardzo niewiele, a gdy się tylko posilił, chwycił zaraz za kapelusz.
— Jakto?... czy pan już wychodzi?... zawołała wierna służąca mocno zdziwiona.
— Jak widzisz, moja Magdaleno...
— Gdzie się pan znowu wybierasz?...
Na ryby znowu?...
— A tak — pójdę i dziś, i jutro, i pojutrze, jednem słowem codzień będę chodził.
— A więc, to już namiętność jakaś rybacka?...
— Przynajmniej, prawdziwa przyjemność i rozrywka.
— Ależ, Boże drogi, cóż my będziemy robić z temi wszystkiemi rybami, które pan nałapiesz?…..
— Urządzimy maleńką sztuczną sadzawkę i będziemy żywe przechowywać...
Powiedziawszy to młody człowiek chwycił wędkę, pudełko na robaki i torebkę i pobiegł nad rzekę, aby jak powiedział, zaopatrzyć się u ojca Tardif handlującego wędkami i przyborami rybackiemi, w niektóre potrzebne mu jeszcze rzeczy.
Nie był to wcale jednakże powód, dla którego wychodził tak rano.
Pragnął tylko conajprędzej zasięgnąć języka, kto to jest ta piękna, młoda kobieta, z którą przypadkiem spotkał się wczoraj, Czarodziejka z nad Marny.
W pobliżu czołen praczek, gdzie uwiązał swoję łódkę, spotkał właściciela restauracyi na wyspie. Ten go powitał i zapytał:
— A cóż, czyś pan zadowolony z wczorajszego swego połowu?...
— Ba!... Nie chcę się wcale przechwalać, ale najwytrawniejszy nawet rybak mógłby mi szczęścia pozazdrościć.
— Gdzie pan łapałeś?... Bodaj około tratew chyba?...
— Nie — na przeciwko.
— A!... a!... pod wierzbami Petit-Castel.
— Tak właśnie kochany panie... Przywiązałem moje czółno do jednej z wierzb należących do tego, jak pan powiada... Petit-Castel. Kto jest właścicielem tej posiadłości?... zapytał Paweł niewymownie uradowany, że rozmowa na te się tory zwróciła.
— Nie potrafię powiedzieć tego panu...
— Jakto... pan... stały mieszkaniec tutejszy?...
— Poprzedniego właściciela znałem naturalnie doskonale — ale nowonabywcy osiadłego od niedawna, jeszcze nie... Jest to jak się zdaje cudzoziemiec jakiś... Więcej nic zgoła o nim nie wiem...
— Nie wiesz pan nawet jak się nazywa?...
— Nie wiem.
Paweł pożegnał restauratora i poszedł dalej, obiecując sobie, że skoro nie tu, to gdzieindziej dowie się czego mu potrzeba.
Zamiast pójść do Tardifa, skręcił w zarośla nad brzegiem rzeki i udał się drogą na Gravelles, która miała go do Petit-Castel poprowadzić.
Dostał się tam bardzo łatwo, ale zastał kratę i furtkę zamkniętą i ani żywego ducha, którego mógłby zapytać.
Stanął na drodze mocno zafrasowany i po kilku chwilach zamyślał już o odwrocie, gdy w tem drzwi zaklęte otworzyły się, i wyszedł z parku jakiś człowiek wyglądający na robotnika.
Młody Fromental zbliżył się doń pospiesznie i zapytał:
— Czy nie zechciałbyś dobry człowieku, objaśnić mnie do kogo willa ta należy?...
— Chętniebym zrobił panu tę przysługę, odpowiedział śmiejąc się zapytany, ale nie wiem nic niestety?...
— Jednakże pracujesz pan tu jak się zdaje...
— Tak... od wczoraj rana....
—I nie znasz pan nazwiska tego, z którym masz do czynienia?
— Ten, z którym ja mam do czynienia, jest przedsiębiorcą tylko... Od niego zależę i jego też znam jedynie... Jest to p. Demichel...
— Ale widziałeś pan przynajmniej właściciela.
— Anim go widział, anim nawet o nim słyszał... Nie ma tam nikogo a nikogo, czasami tylko na chwilę pokazuje się jakaś młoda osoba, nie wiem panna czy pani... Mógłbym za to jednakże przysiądz, że jak nigdy dotąd nie widziałem tak nigdy z pewnością już nie zobaczę nic równie nad tę kobietę piękniejszego. Anioł doprawdy czy co — boć i na malowidłach nawet nic się równie uroczego nie spotyka...
— Czy to gospodyni domu?...
— Może tak, a może nie... Nie mogę powiedzieć panu...
Paweł zrozumiał, że z tego źródła nic a nic nie wydobędzie i podziękował robotnikowi.
— Idźmy wtedy!... — pomyślał młody chłopak — bo nie ma widocznie rady. Trzeba pozostawić rzecz czasowi i szczęśliwemu wypadkowi. Zaczepianie ludzi po drodze do niczego mnie nie doprowadzi, a wygląda dosyć śmiesznie.
Powrócił na drogę którą przybył, pobiegł w zarośla, aby zabrać skrzyneczkę z przyborami, którą tam zostawił, wstąpił do Tardifa po robaki na przynętę — i skierował się ku domowi gdzie nań oczekiwało śniadanie.
— Pilno mu było powrócić na wczorajsze na rzece stanowisko, nie dla tego bynajmniej, aby złapać kilka płotek lub kilku leszczów chociażby jak największych nawet, ale dla tego jedynie, że może ukaże mu się tam znowu to cudowne zjawisko, które podziwiał wczoraj.
Posiliwszy się czemprędzej, udał się zaraz nad Marnę, pod wierzby i zarzucił wędkę na wodę, ani jednak spojrzał nawet na spławik.
Łowienie ryb nie obchodziło go dziś wcale i służyło mu tylko za okazyę, aby pozostać jak najdłużej około parku Petit-Castel.
∗
∗ ∗ |
Jakób Lagard powiedział Pascalowi, że potrzebaby pomyśleć koniecznie o przeniesieniu się do pałacu przy ulicy Miromesnil, wcześniej trochę niż za dni ośm, jakie sekretarz doktora Thompsona oznaczył na ukończenie robót dekoratorom i tapicerom.
Pascal zapewnił, że pomyśli o tem energicznie i nie będzie wcale żałował pieniędzy.
Spodziewał się zyskać dwa dni przynajmniej.
W rzeczywistości nie wiele już pozostawało do zrobienia.
Liczba robotników została podwojoną i szło wszystko z trudną do uwierzenia szybkością.
Księgarz-antykwaryusz Antoni Fauvel, wykonał zlecenie z zadziwiającą punktualnością.
Nazajutrz po wizycie doktora na ulicy Guénégaud, dostawił sam zbiór książek naukowych, przeznaczonych do przyozdobienia biblioteki pałacowej.
Jakób przyjął go z wyszukaną, uprzejmością, wypłacił należność umówioną i zapytał, jak prędko znajdzie się w posiadaniu owych dzieł rzadkich i kosztownych, o których mówili byli ze sobą.
Fauvel przyrzekł, że zawiadomi go natychmiast, jak tylko dostanie posyłkę.
Doktór Thompson zdawał się być nadzwyczajnie z obietnicy tej uradowany.
Zastrzegł sobie przedewszystkiem „Testament czerwony,“ chciał go jednakże dostać tanio, a nawet darmo; więc nie nalegał wcale i udawał obojętność.
Passcal dozorował ukończenia robót w pałacu Miromesnil.
Jakób Lagarde więc zająć się miał wyłącznie willą Petit-Castel.
Tam był główny punkt jego działalności.
Nazajutrz wyjechał też zaraz do Saint-Maur, dla odwiedzenia Marty i przekonania się czy przedsiębiorca Demichel, nie traci napróżno czasu.
Przekonał się po przybyciu, że wszystko szło prędko, dobrze i zupełnie po jego myśli przedsiębiorca w dodatku zapewnił go, iż za trzy dni, jeżeli tylko tapicer z Paryża na czas przybędzie, wszystko ukończone zostanie.
Marta niezmiernie była ucieszoną odwiedzinami doktora Thompsona i z całą sympatyą i wdzięcznością, jakie dlań miała, okazywała mu radość swoję.
— Ja także jestem szczęśliwy i to bardzo szczęśliwy, znajdując się przy tobie, drogie moje dziecię, zapewniał ją doktor. Kocham cię z całego serca jak ojciec... wiesz o tem chyba przecie, dodał wzdychając obłudnie.
A później zapytał zaraz:
— Jakżeś czas tu przepędzała?
— O! bardzo dobrze...
— Nie nudziłaś się? Wcale a wcale... choć brak mi bardzo dobrej pani Angeli.
— Czemże się zajmowałaś mianowicie?...
— Spacerowałam, doglądałam robotników, czytywałam sobie w parku.
— A czy masz książki jakie?...
— Znalazłam kilka w bibliotece tutejszej.
Córka Periny Grand-Champ nie wspomniała wcale jednakże ani słowa o romantycznem trochę wydarzeniu wczorajszem, o książce upadłej pod czółno młodego rybaka, ani o spotkaniu, jakie było wynikiem tej przygody.
— Samotność twoja moje dziecię, nie będzie już długą, — odezwał się Jakób Lagarde, nudy nie będą cię już mogły prześladować, za dwa dni przeprowadzisz się z nami do Paryża.
Marta posłyszawszy tę wiadomość, poczuła, że się jej serce ścisnęło. — Już? — zapytała z całą naiwnością.
— Czyś z tego niezadowolona? — zagadnął Jakób niezmiernie ździwiony tem wyznaniem.
Młoda kobieta opamiętała się w tej chwili.
— Nie wierzysz w to kochany doktorze, abym mogła być niezadowolona!...
Tylko w obec tego co mi dawniej mówiłeś, nie spodziewałam się zmiany tak nagłej... Myślałam, że dużo jeszcze pozostaje do zrobienia w Paryżu...
— Nie myliłaś się moje dziecię, ale u nas wszystko prędko idzie, dzięki staranności i nadzorowi sekretarza mego Pascala Saunier. Twój pokój już jest zupełnie gotów i gdyby nie to, że pałac zawalony jest jeszcze robotnikami wszelkiego rodzaju, co pobyt w nim czyniłoby nie bardzo przyjemnym, mógłbym dziś zabrać cię już z sobą...
Sierota pobladła.
— Odjechać ztąd tak zaraz i może nie wrócić więcej — szepnęła.
— Uzbrój się w troszeczkę jeszcze cierpliwości — zaczął znowu Jakób, pojutrze, według wszelkiego prawdopodobieństwa, będziecie znowu razem z kuzynką moją Angelą...
— Uściskam ją z prawdziwą przyjemnością... Ale pozwól no mi panie doktorze pomyśleć trochę o panu. Czy jadłeś pan już śniadanie?...
— Nie, liczyłem na to, że go zjem z tobą dzieweczko.
— A zatem pobiegną wysłać Mariettę po prowizyę...
— Nie ma potrzeby...
— W domu nic przecie nie ma...
— Mniejsza o to... Pójdziemy do jednej z restauracyj sąsiednich... Dla ciebie będzie to nowość, a więc i rozrywka...
— O jakżeś pan dobry dla mnie, doktorze...
— Za dobrym nigdy być dla ciebie nie można, boś jest dziecko moje... córko moja... godną najwyższej miłości.
Mówiąc to Jakób Lagarde, ujął ręce sieroty.
Pociągnął ją czule ku sobie i gorąco w czoło pocałował.
Pierwszy to raz pan Thompson pozwolił sobie na taką pieszczotę.
Marta ucieszyła się z tego nowego dowodu życzliwości.
Doktór nazwał ją przed przed chwilą „swoją córką“...
W pocałunku jaki otrzymała, widziała pocałunek ojca, który odnajdywał w niej obraz utraconej ukochanej dzieciny.
Takie z tego wszystkiego odniosła wrażenie Marta.
Jakób doznał całkiem innego wrażenia...
Rozpłomienił się i zadrżał.
Wydało mu się, że w żyłach płynie ma krew jakaś cieplejsza, że serce silniej bić zaczęło. Czuł się jakby odurzonym jakimś.
Odurzenie to trwało maleńką zaledwie chwilkę.
Odsunął zlekka Martę od siebie i spojrzał na nią z pewną trwogą.
— Ubiorę się —powiedziała sierota.
— Dobrze, kochane dziecię... Będę tu czekać na ciebie.
W chwili gdy Marta ku drzwiom zmierzała, Jakób ścigał ją oczami...
Skoro zamknęła je po za sobą, mruknął głosem zaledwie dosłyszanym:
— Piękność to niebezpieczna...
W tej chwili rozległ się po dziedzińcu donośny głos dzwonka.
Zadzwoniono u kraty.
Robotnik pracujący przy lasowaniu wapna poszedł otworzyć.
Pod bramą stał młody człowiek lat ośmnastu lub dziewiętnastu. Miał na głowie miękki kapelusz pilśniowy, a w ręku trzymał mały jakiś pakiecik.
— Dzień dobry.. odezwał się do robotnika który mu otworzył.
Czy to tu willa Petit-Castel?...
— Tak panie...
— A no, kiedy tak, to tu właśnie sprowadza mnie interes.
I młody człowiek wszedł na podwórze...
Jakób Lagarde dostrzegł go z okna i posłyszał jego rozmowę. Wyszedł.
— Czego to potrzebujesz przyjacielu?... zapytał przybyłego.
— Pragnąłem być w Petit-Castel i pokazuje się, że jestem...
— Rzeczywiście... Ale o co chodzi właściwie?...
— Pan Bartin, tapicer, pryncypał mój, przysłał mnie tu do roboty...
— A... to dobrze... potrzeba drzwi wytapetować...
— I owszem mogę to zrobić.
— Niestety nie ma w tej chwili przedsiębiorcy, aby mógł dać wskazówki potrzebne... Będzie o pierwszej dopiero.
— W takim razie złożę tu gdzie moje narzędzia, pójdę się posilić i później powrócę...
— Tylko proszę się nie spóźnić, bo robota bardzo jest pilną.
— Bądź pan spokojny. Zjem jaki kawałek czego, wypiję szklankę wina i jestem.
Młody człowiek położył mały swój pakiecik na framudze okna, ukłonił się i wyszedł.
Marta prawie w tej samej chwili ukazała się w kapeluszu na głowie i rękawiczkach.
Jakób Lagarde podał jej rękę i udali się w stronę restauracyi na wyspie, którą znają już nasi czytelnicy.
Skoro przybyli, zastali przy jednym ze stolików w altanie jakiegoś kogoś z jakąś młodą kobietą.
Tym „kimś“ był właśnie ten sam pomocnik tapicerski, co przed chwilą prezentował się w willi Petit-Castel.
Poznawszy pana, z którym rozmawiał przed chwilą i dla którego zapewne wykonywać ma robotę, skłonił się uprzejmie i powiedział:
— Państwo także tutaj się znaleźli?...
Jak pan widzisz... odpowiedział Jakób.
I udał się z Martą do sąsiedniej altanki.
— No Wirginio dysponuj... odezwał się tapicer do towarzyszki.
— Zaraz zadysponuję i możesz być zupełnie spokojnym, że dobrze zadysponuję... śniadanko będzie maleńkie ale szykowne... Każę dać rybę smażoną.
— Brawo!... Przepadam za rybą smażoną.
— Ale jakże tu ślicznie — czy ty to widzisz?... zapytała Wirginia. Chciałabym żebyś miał tu na długie czasy robotę... przychodziłabym i szyła pod cieniem tych drzew wspaniałych.
— Masz racyę, kochana Ni-nie! ale na nieszczęście, starczy mi tu najwyżej na dzień lub na półtora dnia zajęcia. Jeżeli chcesz jednakże, to przyjdziemy tu jutro znacznie wcześniej, zjemy znowu tu sobie śniadanie, a skoro się ułatwię, popływamy sobie trochę po rzece.
— Chcę... chcę... mój kochany. Przejażdżka czółnem, to moje marzenie gorące.
— Powiedz-no Ni-nie...
— Co takiego?...
— Czy nie przepłukalibyśmy przed śniadaniem?... Co byś mieć mogła przeciw jednemu małemu kieliszkowi?...
— No, no... mój Amadeuszu, tylko głupstw żadnych a żadnych... — zawołała żywo młoda kobieta. Co do jedzenia, to i owszem, jedz wszystko co ci się żywnie podoba. Ale nie myśl ani o absyncie ani o likierze... Taki ładny po trzeźwemu, robisz się jak tylko co wypijesz, szkaradny i jak rak czerwony...
— Dość dość! Ni-nie dość!... Nie mówmy więcej o tem...
Garson i dziewczyna restauracyjna przynieśli wstępną przekąskę zadysponowaną przez Wirginię i jednocześnie odebrali dyspozycyę Jakóba Lagarda.
Amadeusz i jego towarzyszka zabrali się do jedzenia.
W tej samej chwili, przybiło do brzegu, stare jakieś czółno, a wyszedł zeń młody chłopak z workiem na ramieniu, napełnionym płotkami i kiełbikami.
Był to tak nazywany Fouine, a właściwie Julek Boulenois.
Jakób Lagarde poznał go od jednego rzutu oka i skoro przechodził obok altanki, w której siedzieli z Martą, odezwał się do niego:
— No i cóż tam mości filozofie — zawsze zajmujesz się połowem?...
— Zawsze łaskawy panie — odpowiedział krótko Fouine.
A potem dodał, pokazując na swój worek:
— Brały bo brały dziś jak najęte!... Rady dać sobie z niemi nie mogłem.
Posłyszawszy głos rybaka, Amadeusz, pomocnik tapicerski, odwrócił się żywo aby zobaczyć mówiącego.
— Boulenois!... — zawołał. — A to i ten się tu znalazł.
Fouine, ze swej strony, spojrzał w altankę, w której nazwisko jego wymieniono i wydał okrzyk radosny, podbiegł de tapicera i podał mu rękę.
— Amadeusz!... — powiedział — Amadeusz Duvernay!... Czy ja się tego spodziewałem... Cóż za przyjemna niespodzianka!...
Jakób Lagarde poruszył się ździwiony.
Nazwisko Amadeusza Duvernay dało mu do myślenia, że ma znów przed sobą jednego z młodych ludzi, urodzonych 10 marca 1860 r. w szóstym okręgu Paryża i zapisanych w testamencie nieboszczyka hrabiego de Thonnerieux.
— Słowo honoru daję, stary mój przyjacielu, że się okrutnie cieszę ze spotkania z tobą!... — zawołał Julek Boulenois, śćiskając serdecznie rękę Amadeusza. — Co najmniej, tośmy się ze sześć miesięcy ze sobą nie widzieli i tyleż czasu niceśmy też nie wypili ze sobą!... Zkąd ty się tu wziąłeś u licha?...
— Przyszedłem na robotę... — odpowiedział tapicer. — Pryncypał mnie przysłał, a przed zaczęciem, musiałem się posilić trochę... No, zgodzisz się przecie na jeden z nami kieliszek?...
— Nie tylko na jeden ale na dwa nawet, mój stary!... Czy to wy kazaliście podać sobie ryby smażone?...
— Naturalnie, że my!... — odpowiedziała panna Wirginia.
— Jeszcze ich kucharz nie włożył zapewne na patelnię... — odezwał się Fouine — więc każcie no mu dać sobie pokój... Ja wam coś porządnego ofiaruję... a będziecie wiedzieli przynajmniej, że jecie rzecz świeżuteńką, no i przytem, jeżeli nie będziecie nic mieli przeciwko temu, zjem sobie także z wami...
— To nam tylko przyjemność sprawi, odpowiedział Amadeusz, usuwając się, aby zrobić miejsce przyjacielowi.
Właściciel restauracyi ukazał się akurat w ogrodzie, na zwykłą inspekcyę gospodarską.
Fouine zawołał nań:
— Ej spojrzyj no pan, panie gospodarzu, na ten woreczek... Okrągłe dziewięć funtów po siedmdziesiąt pięć sous, to znaczy sześć franków i piętnaście sons!... Weź no pan sobie ten ładunek i każ nam podać coś smażonego, tylko coś wyśmienitego mój panie, bo to ja funduję... I każ pan dać także jedno jeszcze nakrycie no, i butelkę wina, jeżeli łaska...
— Zaraz będzie wszystko, kochany panie Fouine.
Restaurator zabrał worek i odszedł z uśmiechem, a jednocześnie prawie zjawił się chłopiec z nakryciem.
— Więc to mój stary — zaczął Julek Boulenois — przyszedłeś na robotę?... I długo zamierzasz tu posiedzieć?...
— Dziś i jutro do południa co najwyżej...
— A na noc dziś powrócisz do Paryża?...
— Zapewne, zwłaszcza jeżeli nie będziesz mi mógł, jakiego kąta ofiarować.
— O, co do mnie, to znasz przecie doskonale moję zasadę... płacić za mieszkanie to zbytek... Nie marnuje się pieniędzy na to, aby można schronić gdzie głowę. Najlepszym dla mnie pułapem to ten pułap naturalny, zasiany gwiazd milionami. Nocami ryby łowię, w dzień sypiam na świeżej, pachnącej trawie...
— Zawsześ ten sam!... Kiedy się ty nareszcie upamiętasz, kiedy rozumu nabierzesz?...
— Kiedy rozumu nabiorę?... Mam go bodaj więcej, niż wy wszyscy, co wydajecie na mieszkania!...
— Za zdrowie twoje mój stary i za twoje zdrowie paniusiu!...
Stuknięto się szklankami.
Fouine zwrócił się do Amadeusza z zapytaniem:
— Gdzie masz robotę, mój kochany?
— O dwa kroki ztąd wszystkiego, w willi, którą nazywają Petit-Castel.
— Znam. Posiadłość co się nazywa szykowna!... Widziałem ją, bywając na rybach. Była do sprzedania, więc ją widocznie kupiono?...
daj, że to nowy jej właściciel, ten, co siedzi z młodą damą w altanie sąsiedniej.
Julek Boulenois pochyl
— Tak się zdaje — i boił się, aby mógł lepiej zobaczyć wnętrze altanki, wskazanej przez Amadeusza.
— Szczególne — rzekł — ja znam tego pana... spotkałem się już raz z nim kiedyś... i gadaliśmy nawet ze sobą... Ale co za śliczna przy nim kobieta, co za śliczna!... Nie często można spotkać coś podobnego!... Proszę mi darować szczerość — dodał — zwracając się z ukłonem do Wirginii.
— To musi być jego córka... — zauważyła ta ostatnia, przypatrując się Marcie Grand-Champ. — Przyznaję, że wyjątkowo piękna!...
— Potwierdzam zdanie wasze!... — dorzucił Amadeusz z zapałem.
— Nikt cię nie prosi oto!... —zawołała panna Wirginia z gestem znaczącym. Jedz i pij, a nie nadkręcaj karku dla zaglądania w ładne oczki tej pani...
— O! la! la!... możeby rolety zapuścić... — powiedział, śmiejąc się tapicer. A to zazdrośnica z ciebie piekielna!... Ni-nie, nie zaprzątaj no sobie główki głupstwami. Ty wiesz przecie, żem jest tobą zachwycony!...
Powyższa pogawędka przerwaną została ukazaniem się jakiegoś młodzieńca, który zbliżył się do rozmawiających i zapytał:
— Czy nie bylibyście państwo łaskawi, objaśnić mnie, gdzie mógłbym znaleźć tu czółno dla przeprawienia się przez Marnę?...
Jakób Lagarde wlepił oczy w przybyłego.
Gdy spostrzegł, że podchodzi ku Foinowi i Amadeuszowi Duvernay, nadstawił uszów ciekawie...
— Ależ... jeżeli się nie mylę... — zawołał pomocnik tapicerski-to z panem Fabianem de Chatelux, mamy przyjemność mówić!...
— Do usług... — odpowiedział młody człowiek — i ja w tej chwili poznałem panów także — to panowie: Amadeusz Duvernay i Juljusz Bouleneis, urodzeni w tym samym dniu, co ja, i tak samo jak ja protegowani przez hrabiego de Thonnerieux...
— Fabian de Chatelux!... — mruknął Jakób Lagarde, którego twarz zdradzała najwyższe ździwienie. — Cóż to za jakiś szczególny zbieg okoliczności. Trzech naraz obok mnie spadkobierców zmarłego oryginała.
Mniemany Thompson ani się żartem nie domyślał, że ma pod bokiem i czwartego jeszcze sukcesora — że była nim jak wiadomo panna Marta Grand-Champ.
Sierota drgnęła, posłyszawszy nazwisko hrabiego de Thonnerieux.
Nazwisko to przypomniało jej medal złoty, — zastawiony w lombardzie w Joigny i nadzieje, o jakich matka jej tak bardzo mówić lubiła.
Spoglądała na trzech młodych ludzi ukradkiem i z wielką obawą.
Jakób Lagarde, którego uwaga była czem innem w zupełności zajętą, nie zauważył ani tych spojrzeń, ani tego zakłopotania.
— Więc i pan bywa tu na przechadzkach... panie Fabianie?... odezwał się Fouine do wice-hrabiego de Chatelux.
— Wybrałem się odwiedzić jednego z dobrych moich przyjaciół, którego znacie zapewne, bo to również jeden z naszych.
— Któż to?... zapytał Amadeusz.
— Paweł Fromental...
— Pan Paweł Fromental... wykrzyknął Julek Boulenois!... Ależ znam i tego!... Widziałem nawet przed chwilą... w czółnie... pod wierzbami Petit-Castel. Dałem mu naprędce pewne wskazówki rybackie...
Marta nie straciła ani słówka z całej tej rozmowy.
Posłyszana z ust Boulnois wiadomość o czółnie, uwiązanem pod wierzbami Petit-Castel, wywarła na nią głębokie wrażenie.
Przypomniała sobie w tej chwili młodego rybaka, którego obraz prześladował ją we śnie podczas całej nocy minionej, i który pierwszy zmusił jej serce do daleko silniejszych uderzeń.
— A zatem — odezwał się znowu Fabian — będę mógł bodaj znaleźć go jeszcze pod wierzbami...
— Na pewno... odpowiedział Boulenois...
— A ktoby mógł mnie tam doprowadzić?...
— Ja, jeżeli pan pozwolisz, panie Fabianie i to z prawdziwą przyjemnością... Ale nie potrzebuje się pan tak spieszyć... Bylibyśmy bardzo szczęśliwi gdybyś pan raczył napić się z nami...
— Nie chciałbym się opóźnić — odpowiedział młody hrabia.
— Zrób pan to dla nas panie Fabianie, dorzucił pomocnik tapicerski: Wszyscy trzej jednego dnia urodziliśmy się przecie, to powinno zacierać istniejące pomiędzy nami różnice!... Jeżeli nie chcesz pan pić wina, to choćby piwa szklaneczkę...
— Pan de Chatelux nie miał serca odmówić prośbom.
— Niechajże i tak będzie, rzekł z rezygnacyą, zasiadając obok panny Wirginii, gdy tymczasem Julek Boulenois pobiegł do restauracyi po nakrycie i szklankę.
— No, a ty co porabiasz Amadeuszu?... zapytał wice-hrabia.
— Pracuję ciągle przy tapicerze, panie Fabianie.
— Przy ojcu?...
— Nie... Ojciec mój ma charakter troszkę fantastyczny i trochę za ciężką rękę... Urządziłem się na własną rękę z Wirginią, moją narzeczoną, którą mam honor przedstawić oto panu...
Młoda kobieta zarumieniła się po same uszy i skłoniła się nieśmiało.
— Uczciwa to w całem znaczeniu dziewucha!... ciągnął Amadeusz. Mamy oboje wielkie do siebie przekonanie i chcieliśmy się pobrać zaraz. Ojciec odmówił mi pozwolenia, pod pozorem żem jest za bardzo młody jeszcze.
Najlepszy to w świecie człowiek ten mój ojciec, ale jest jak powiedziałem fantastyk trochę... Ponieważ otóż, ani mnie ani jej, czekać się jakoś nie chciało, połączyliśmy się na rachunek przyszłości.. Ni-ni szyje na maszynie, ja także nie próżnuję... Zgadzamy się jaknajlepiej na świecie i jak tylko będę trochę starszy, zaraz każemy się wywiesić na tablicy w merostwie... Nie prawda Ni-ni?...
— Tak jest Amadeuszu...
Fouine powrócił uzbrojony w butelkę i szklankę.
— Oto... piwonia — zawołał, ja sam, moją własną ręką panu naleję...
Napełnił szklankę i postawił przed Fabianem.
— Jesteście zatem szczęśliwi?... odezwał się Fabian, zwracając się do Wirginii i Amadeusza.
Ten ostatni nie dał czekać na odpowiedź.
— Czy jesteśmy szczęśliwi?... rzekł, zapewniam pana, że jesteśmy. Mamy zawsze sto lub dwieście sous przy duszy... roboty nam nie brakuje nigdy... niewinniśmy nikomu ani grosza, i oczekujemy cierpliwie na małą rentę, jaka kiedyś nam się dostanie...
— Oj renta! renta!... westchnął Fouine kochana mała renta... Sprawić sobie nowe czółno, nabyć jaki maleńki domek ponad rzeką... zarzucać sieci i zastawiać więcierze... oto marzenie moje!...
Jeszcze ze dwa lata cierpliwości i będziemy mogli mieć kawałek muru przy ulicy i pyszny fioletowy Chablis codziennie przy śniadaniu!..
— Jak Amadeusz odbiorze swoje, wtrąciła Wirginia, zaraz ślub ze sobą weźmiemy, bo spadek wcale mu nie przeszkodzi ożenić się ze mną, i nakupimy sobie kaczek, gęsi, kur, indyków i królików...
— Oto jak się to rozegra — zawołał Julek Boulenois. W dniu w którym skończę lat dwadzieścia jeden, popędzę na ulicę Vaugirard, udam się wprost do pałacu pana hrabiego de Thonnerieux, przedstawię się temu najszlachetniejszemu człowiekowi i okażę mu mój medal! Nie rozstaję się z nim nigdy ani na chwile... ani dniem... ani nocą... Mam go tu oto zawsze — rzekł Boulenois, uderzając ręką w piersi. — Panie hrabio! powiem, oto mój dowód i moje świadectwo tożsamości... wszystko w największym porządku!... Jeżeli to istotna prawda, że pan hrabia chce mnie wyposażyć trochą monety, będzie mi bardzo przyjemnie...
— Amadeusz zrobi zapewne tak samo! — zauważyła panna Wirginia. Skoro dojdzie do lat dwudziestu jeden, zwrócę mu medal, który noszę zawsze przy sobie, w obawie aby on go nie zgubił — i pójdzie do swego starego dobroczyńcy po nasz udział. Po „nasz“ powiadam, bo za te pieniądze zaraz wyprawimy sobie wesele...
— No, no! więc to panieneczka ma w zachowaniu ten amulet — zawołał Fouine, widząc, że młoda kobieta odpina stanik, po za którym pomiędzy dwu mocno apetycznemi wyniosłościami, zachowany miała w woreczku na cieniutkim srebrnym łańcuszku, obiecujący medal złoty...
— A tak... mój stary — odezwał się Amadeusz — ja mam głowę czem innem zaprzątniętą….. mam nieraz dużo roboty i muszę się nieraz kręcić pomiędzy chmarą robotników rozmaitych. Wirginia utrzymuje, że w tłoku łatwo mógłby mi kto wyciągnąć tę metrykę i schowała ją po za gorset! Ktoby jej chciał stamtąd to wyciągnąć, byłby odpowiednio przyjęty...
— Nie pleć tylko mój Amadeusza!... ofuknęła Wirginia. Nikt tam ręką sięgnąć nie może.
Wszystkie te zdania były tak szybko jedno po drugiem wypowiedziane, że Fabian de Chatelux niemiał możności wtrącić się choćby słówkiem.
Chwilowa cisza, jaka zapanowała po odezwaniu się Wirginii, pozwoliła mu przemówić:
— Czem się więcej przysłuchuje, rzekł, tem większe zdziwienie mnie ogarnia. A toż wy nie widzę nie wiecie co się stało miesiąc już blizko temu...
Jakób i Marta, w altance sąsiedniej nadstawiali uszu ze zdwojoną ciekawością, o czem wspominać nawet niema potrzeby.
— Co takiego? — odezwali się naraz dwaj mężczyźni i Wirginia, nie bez pewnej obawy w głosie — co się takiego stało?...
— Przede wszystkiem hrabia de Thonnerieux nie żyje...
— Umarł?... powtórzyli trzej słuchacze osłupieni.
— Tak jest — a powtóre jego kamerdyner stary Jerome Villard, został aresztowany...
— Aresztowany? — krzyknął Julek Boulenois. A to za co?... Czyby padało jakie podejrzenie, że zamordował swego pana?...
— Nie, ale oskarżono go o zrabowanie części fortuny hrabiego i zatracenie, testamentu...
— Jakto? — bąknął pobladły Amadeusz — więc przechowywalibyśmy nasze medale dla króla pruskiego jak to mówią!.. Zatracono testament hrabiego de Thonnerienx!...
— Jesteśmy okradzeni! — krzyknęła Wirginia.
— Ależ możemy protestować — zauważył La Fouine.
— Niestety! — powiedział Fabian, jeżeli Villard nie przyzna się do zbrodni i nie zwróci testamentu, jeżeli go notabene nie zniszczył, to wszystkie bodaj nadzieje stracone...
Amadeusz, Julek Boulenois i panna Wirginia spoglądali po sobie w milczeniu.
Mieli miny sukcesorów, których powiadomiono, że zmarły ich bogaty krewny nie zapisał im ani sous złamanego.
Marta myślała:
— Biedne matczysko moje, gdyby żyła jeszcze, jakżeby cierpiała strasznie!... Tyle pokładała nadziei w tym majątku zagrabionym.
— Nikczemny Jerome Villard! — huknął Julek Boulenois, uderzając w stół pięścią — a ja tak o nowem pięknem czółnie marzyłem...
— Jeżeli medal nie wart już teraz nic więcej, to niema go interesu przechowywać — oświadczyła Wirginia. Sprzedasz go Amadeuszu i kupisz mi szafkę na szkło...
— Nigdy w życiu moja dziewuszko!.. Kto wie jeszcze, co się stać może... kto wie czy nie odnajdzie się testament! Gdyby się to stało i gdybyśmy nie posiadali medalu, ładnie byśmy wtedy wyglądali!.. Wcale ci przecie nie przeszkadza na szyi. Pilnuj go tylko dobrze, bo ja wolałbym umrzeć z głodu niż go stracić... Czy nie mam racyi panie Fabianie?...
– Najzupełniejszą — odrzekł młody człowiek. Bardzo często żałuje się swojej nieostrożności i nigdy nie ma się jej zanadto.
— Bądź co bądź moi panowie! — mruknął La Fouine, zwijając papierosa, nie mamy wcale szczęścia!
— Jeżeli jesteśmy zrujnowani zanim zostaliśmy bogaczami, to nie racya ażeby oddać się rozpaczy i zapomnieć o obowiązkach — odezwała się Wirginia do Amadeusza. — Idź gdzie masz iść, zrób co masz zrobić... ja tu zostanę, zapłacę, i będę oczekiwać na ciebie haftując kołnierzyki... Przyniosłam z sobą wszystko co mi potrzeba...
— Przepraszam wtrącił La Fouine, — ja płacę do połowy...
— Przypominam, powiedział Fabian, żeś obiecał zaprowadzić mnie do mojego przyjaciela Pawła Fromentala!...
— Na to dość będzie kilku sekund!... A oto pan gospodarz... zregulujemy należność i pójdziemy.
Rachunek został zapłacony, Amadeusz podążył do Petit-Castel, La Fouine zabrał do czółna vice-hrabiego de Chatelux i powiózł go do Pawła — zwracającego bezustannie wzrok ku brzegowi, czy nie ujrzy gdzie czarodziejki wczorajszej.
Przybycie Fabiana sprawiło naszemu rybakowi niezmierną radość, ale po przez tę radość przebijała dość wyraźnie wielka niecierpliwość. Nie był już sam.
Potrzeba było zająć się gościem i wyrzec na dziś wszelkiej nadziei...
Paweł kochał serdecznie Fabiana, ale rodząca się miłość zawsze bardzo źle na przyjaźń oddziaływa.
Pomimo też, że syn Rajmunda gorąco ściskał rękę kolegi, wolałby był, żeby wizyta nie na dziś była przypadła.
Siedząca obok w altance restauracyjnej Marta, zadumała się tak bardzo, iż potrzeba było aby Jakób Lagarde był tak jak był pochłonięty, żeby tego nie zauważyć.
Marcie także wydało się niezmiernie dziwnem, to znalezienie się naraz w obecności trzech jakichś mężczyzn urodzonych tego samego dnia co i ona i tak jak ona wymienionych w testamencie, który zniknął i pozbawił obdarowanych wszelkiej nadziei dziedzictwa.
Ale nie z tej wcale przyczyny pochodziła jej zaduma.
Zamyśliła się o młodym człowieku, którego jak słyszała nazywano Pawłem Fromentalem.
O, jakże radaby się dowiedzieć, czy to przypadkiem nie wczorajszy jej znajomy.
Ażeby się o tem przekonać, potrzeba by opuścić wyspę, powrócić do parku Petit-Caste, zajść pod kasztany gdzie czytała wczoraj, i zobaczyć do kogo to udał się Fabian de Chatelux w towarzystwie La Fouin‘a.
Na nieszczęście było to niepodobieństwem.
Nie podobna jej powiedzieć doktorowi Thompson, aby powracał do willi.
Jakób Lagarde myślał sobie tymczasem:
— Biedni wy, zawiedzeni sukcesorowie, powinniście prosić gorąco Boga, ażeby „Czerwony Testament“ dostał się spokojnie w moje ręce, bo wtedy podniosę sobie wasze części i pozostawię was w spokoju!...
W przeciwnym razie potrzebne mi będą wasze medale i gorzej będzie z wami!... daleko gorzej!...
W kwandrans później życzenia Marty zostały spełnione.
Mniemany Thompson zapłacił za śniadanie i powrócili do Petit- Castel, gdzie przybyły przed chwilą przedsiębiorca, dawał właśnie instrukcye Amadeuszowi Duvernay, tapicerowi.
Skoro tylko weszli w dziedziniec, Marta opuściła doktora.
Przebiegła park szybkim krokiem cienistą aleją wyszła nad brzeg Marny, przekonana, że znajdzie tu wytłomaczenie zagadki, jaka ją zajmowała.
Nie tak się atoli stało.
Nie było żadnego czółna pod wierzbami.
Sierota doznała bolesnego zawodu i smutna powróciła do willi.
Wieczorem Jakób, powracał do Paryża, zupełnie upewniony, iż za dwa dni wszystko będzie w Petit-Castel gotowe.
Za dwa dni tak samo będzie też wszystko w zupełnym już porządku w pałacu przy ulicy de Miromesnil — i powrotowi Marty nic już nie stanie na zawadzie.
Fabian de Chatelux przybył, aby przepędzić kilka dni z Pawłem, co Magdalenę zachwycało, a młodemu Fromentalowi wcale nie było na rękę.
Miłość jest niezmiernie egoistyczną i zatraca wszelkie inne w około siebie uczucia, zwłaszcza, skoro jeszcze nie zupełnie pewna jest wzajemności.
Miłość mówiła Pawłowi nie bez racyi, że obecność przyjaciela, będzie mu wielką przeszkodą, że nie będzie można myśleć o wycieczkach nad brzeg Marny dla ujrzenia czarodziejki.
Naturalnie, że zwierzyć się Fabianowi nie chciał i nie mógł jeszcze.
Bądź co bądź nie da wcale poznać Fabianowi, że mu on nie na rękę.
Wycieczka na ryby została postanowioną na jutro.
Na dowódzcę zaproszony został pan Juliusz Boulenois.
Przyrzekł uroczyście młodym ludziom nietylko płotki i kiełbiki, ale także ryby grubszego gatunku.
Kiedy to małe zdarzenia następowały jedno tak po drugiem w Port-Créteil, Rajmund Fromental i dobrani przezeń jego pomocnicy, nie przestawali poszukiwać sprawców kradzieży w bibliotekach, ale poszukiwania te dotąd żadnego nie miały skutku.
Nie odnaleziono żadnej wskazówki, na żaden ślad nie natrafiono.
A Bóg wie jeden, jakich Rajmond dokładał gorliwych starań!...
Wolno mu było, jak wiemy, mieć nadzieję, iż po rozwikłaniu tej tajemniczej zagadki, prośba, jaką zamierzał podać do ministra sprawiedliwości, będzie z pewnością przyjętą i z pewnością uwzględnioną.
Podniecany tą nadzieją, biedny człowiek — nie tracił ani jednej chwili na próżno.
— Wszystkie biblioteki, księgarnie i antykwarnie odwiedzał kolejno.
Ale na próżno wypytywał, na próżno zastawiał zasadzki, nie dowiedział się nic zgoła.
Dodajmy jednakże, że niepowodzenia nie zrażały go wcale.
Pewnego poranku, stawszy się w ubraniu anglika zupełnie niepodobnym do siebie, poszedł do jednego z antykwaryuszów, którego mu wskazano, jako zajmującego się specyalnie sprzedażą rzadkości książkowych.
Jegomość ten, niejaki Duchenin, mieszkał przy ulicy Dauphine i zajmował całe pierwsze piętro dużego domu.
Przybywszy do drzwi, na których była karta z nazwiskiem księgarza, Rajmund zadzwonił, a gdy ma otworzono, zapytał akcentem czysto brytańskim.
— Czy zastałem pana Duchenin? Jest panie odpowiedział jeden z chłopców księgarskich — niech pan raczy wejść.
I poprowadził gościa do gabinetu pryncypała.
Ten ostatni widząc, z pierwszego spojrzenia, że ma do czynienia z cudzoziemcem, a bogaci cudzoziemcy dużo kupują i drogo płacą, przybrał stosowną minę i zapytał gościa o cel wizyty.
— Panie, odpowiedział Rajmund — renoma pańska doszła mnie w Anglii...
Tak jak pan jestem, zapalonym amatorem dzieł rzadkich i wydań pierwotnych, i zbieraniu takich osobliwości poświęcam całą moję egzystencyę...
— A! pan jest bibliofilem! — zawołał księgarz z głębokim ukłonem...
— Do usług pańskich!... Jestem bibliofilem zapamiętałym, a jeżeli wolno powiedzieć, bibliofilem znającym się nawet trochę na rzeczy... Zbieram osobliwości nie dla tego, aby je trzymać, bo jakkolwiek posiadam dosyć znaczną fortunę, nie mógłbym pozwolić sobie na gromadzenie skarbów nieprodukcyjnych, ale ażeby je odstępować amatorom milionerom, którym wolno na takie zbytki...
— Czy mogę zapytać pana, jakiego rodzaju rzadkiemi dziełami zajmuje się pan specyalnie?...
— Wszelkiemi rodzajami bez wyjątku — odrzekł Rajmund. — Od książek, które nabywam, żądam tylko, ażeby były bardzo rzadkie i cenne... Stosunki jakie mam w najwyższej arystokracyi rodowej i pieniężnej — ułatwiają mi zbyt i zawsze zapewniają zarobek...
— No, to szczerze panu winszuję, wykrzyknął Duchenin!...
Fałszywy anglik skłonił się i mówił dalej.
— W tej chwili jestem w Paryżu po to, aby sprokurować jeśli się da kilka tomów, za które jeden z moich współziomków, właściciel całego prawie kwartału w Londynie, dać by gotów bajeczną sumę. Panu temu przyszła fantazya, ażeby koniecznie posiadać te książki w swojej bibliotece. Nie będzie dbał o cenę, byleby mógł zadowolić swoje fantazye... Mówiono mi o bogatych zbiorach pańskich, przyszedłem więc zapytać pana, czy nie posiadasz czasami tego, czego poszukuję... Widzi pan, że stawiam rzecz prosto i otwarcie, że powiadam z góry, jaką wysoką cenę myślę nałożyć na te dzieła.
— Jeżeli je posiadam, to zrobimy wspólnie dobry interes, czego panu i sobie życzę... Jakież to książki?
— Mam tu małą notatkę...
— Racz mi ją pan pokazać...
Rajmund wyjął z kieszeni książeczkę w której pomiędzy rozmaitemi tytułami dzieł rzadkich, znajdowały się tytuły dzieł ukradzionych. Wzruszenie zdradzi go zapewne. Śledził uważnie ale napróżno. Twarz księgarza nie zdradzała nic zupełnie.
— Żałuję bardzo, odezwał się po przejrzeniu spisu Duchenin — żałuję bardzo, ale nie posiadam żadnego z dzieł wypisanych na liście... Kilka może by się znalazło — (nie mam jednak pewności) — ale jest jedno, którego bezwarunkowo nie znajdziesz pan nigdzie, bezwzględu na cenę jaką byś chciał ofiarować...
— Dla czego?...
— Bo są tylko trzy egzemplarze.
— No to przecie jeden z tych trzech możnaby dostać.
— Nie — z powodu, że dwa znajdują się w Paryżu w bibliotece narodowej, a trzeci w Amsterdamie...
— Tytuł tego dzieła?
— „Czerwony Testament. Pamiętniki pana de Leffames“.
— No... trudno, nie mówmy o tem, ale inne?...
— Powtarzam panu, że nie mam żadnego z tych dzieł... ale mało brakowało, ażebym jednego z nich nie posiadał...
— No!... wykrzyknął żywo Rajmund, przewidując natrafienie na ślad jakiś.
— „Życie Ojca Józefa“, rzecz również bardzo rzadka, ale nie tak ma się rozumieć jak „Czerwony Testament“...
— Co panu przeszkodziło go posiadać?...
— Nie chciałem kupić.
— Zapewne żądano za zbyt wysoką cenę...
— Ej nie to, wcale nie to...
— Cóż więc takiego?...
Słowa te wymówił Rajmund, tak pośpiesznie i z tak dziwnym akcentem w głosie, że zdziwiony księgarz spojrzał na swojego interlokutora, spostrzegł błyszczące jego spojrzenie, i pomyślał, że nieznajomy może mieć jakiś specyalny powód wypytywania, nie tyczący się wcale bibliomanii.
Że jednak nie miał żadnego interesu i nie miał ochoty się tłómaczyć, odpowiedział dosyć sucho.
— Bo mi się nie podobało.
Rajmund zrozumiał, że popełnił grubą niezręczność.
Pragnienie pochwycenia jakiego śladu, usiłowanie wydobycia jakiejś kategoryczniejszej odpowiedzi, wzbudziło podejrzenie w umyśle Duchenin’a.
— Jak naprawić to złe i wymódz na tym człowieku ażeby coś powiedział?...
pomyślał sobie.
Głośno zaś się odezwał:
— Żałuję żeś pan nie nabył tej książki... zapłaciłbym bez targu co byś był zażądał...
— Co się stało, to się nieodstanie — odrzekł księgarz...
— Oto wykaz pański: nie posiadam żadnej z książek w nim wymienionych.
I podał papier anglikowi.
Ten odpowiedział:
— Czy nie mógł byś pan przynajmniej powiedzieć, gdzie mógł bym znaleźć ten egzemplarz „Życie Ojca Józefa“, który panu ofiarowywano?...
— Nie mogę tego panu powiedzieć.
— Dla czego?...
— Bo osoba, która mi go chciała odprzedać, była mi zupełnie nieznaną.
— Ba, to też dla tego zapewne nie chciałeś pan z nią traktować?...
— Naturalnie, że to także przyczyna.
— Może także przypuszczałeś pan, że to cenne dzieło zostało ukradzione?...
Mówiąc to Rajmund wpatrzył się tak w księgarza, jakby chciał go zamagnetyzować.
Duchenin odpowiedział:
— Nie miałem żadnej przyczyny do podobnego przypuszczenia, chociaż, taka rzadka książka w rękach tego co mi ją ofiarowywał, wydała mi się rzeczą podejrzaną...
W r. 1874, kiedy rząd przeniósł się do Wersalu, wielka liczba dzieł rzadkich, zabraną została z Biblioteki narodowej.. Ta mogła być w ich liczbie...
— Musiała też nosić pieczęć Biblioteki narodowej?...
— Nie, ale pewne znaki pozwalały przypuszczać, że pieczęcie takie musiały się kiedyś znajdować. Teraz racz mi pan powiedzieć, dla czego tak uparcie wypytujesz mnie o to?
— Dla tego — odrzekł Rajmund głosem swoim naturalnym — dla tego, że poszukuję sprawców nie zaborów jakie mogły mieć miejsce podczas komuny w Bibliotekach narodowych, ale złodziejstw, jakie zostały popełnione przed kilku tygodniami... Spis jaki panu przed chwilą przedstawiłem, zawiera tytuły wszystkich prawie książek ukradzionych... Przychodzono do pana z propozycyą kupienia jednej z nich. — To bardzo ważna wskazówka, która może doprowadzić do wykrycia winowajców...
— Będzie pan zapewne wezwany do prefektury i do sądu.
Nagłej zmianie głosu swojego interlokutora, księgarz nie wiele się zadziwił.
Już od kilku chwil podejrzewał o co chodzi, ale że był człowiekiem uczciwym, że nie miał się czego obawiać, odpowiadał na wszelkie pytania anglika.
— Jeżeli będę wzywany, stawię się bezzawodnie — ale po nad to co do pana powiedziałem, nic już nie będę miał do nadmienienia...
Żałuję bardzo, iż nie mogę dostarczyć pewnych jakich objaśnień, bo kradzieże tego rodzaju uważam, za świętokradztwo. Inaczej ich nazwać nie można i nigdy nędzników tego rodzaju dostatecznie ukarać niepodobna...
— Tak więc — odrzekł Rajmund, powinszowawszy Ducheninowi jego zapatrywań — nie znasz pan wcale osoby, która przyniosła panu „Życie Ojca Józefa“.
— Nie panie.
— Nie widziałeś jej pan nigdy?...
— Nigdy... a nigdy...
— Ponieważ jednak nie kupiłeś pan tej książki, to ją prawdopodobnie zaniesiono do kogo innego...
— To nie tylko prawdopodobne, ale pеwnе...
— Musisz pan naturalnie znać wszystkich księgarzy i antykwaryuszów, którzy książki rzadkie kupują...
— To czego pan, jak się domyślam, żądać odemnie zamierza, jest sprawą bardzo draźliwą!... Czy mi podobna rzucać podejrzenia na moich kolegów?
— Pomyśl pan, że za jaką bądź cenę potrzeba wykryć łotrów, których sam pan nazwałeś świętokradcami!...
— I stanowczo tak ich nazywam, ale czyż to powód, abym brał na siebie rolę oskarżyciela...
— Bez wyraźnego oskarżenia, mógłbyś mnie pan na pewien ślad naprowadzić...
Po chwilowym namyśle, Duchenin zdecydował się i zapytał.
— Czy poznałeś pan Clovisa Hennego.
— Poznałem odrzekł Rajmund.
— Depreta? Corneta? Sauly?
— I tych także.
— A Bardon?
— Również.
— A byłeś pan u Fauvela?
— Nie, u tego to nie byłem. Któż to jest ten pan Fauvel?
— Antoni Fauvel jest jednym z moich kolegów, erudyt znakomity, ale nie bardzo skrupulatny, zajmuje się on po trochu wszystkiem, ma znajomości z różnego rodzaju ludźmi...
— Czy sądzisz pan, że to człowiek, który nie pyta zkąd pochodzą przyniesione mu towary?...
— Tego stanowczo nie powiadam, bo każdy może być oszukanym — ale wiem, że kupuje od pierwszego lepszego, że nie żąda zbyt dokładnych wyjaśnień zkąd pochodzą sprzedawane mu książki... Należałoby zatem, abyś się pan zręcznie u niego wywiedział...
— Zrobię tak proszę pana…..
— Nie powiedziawszy mu naturalnie, że ja pana do niego przysłałem.
— O, możesz pan być zupełnie spokojny.
— Pozwoli pan dać sobie pewną radę?
— Uprzejmie proszę…..
— Nie pokazuj pan Fauvelowi listy książek, które pan życzysz sobie niby nabyć, bo to książki po większej części kradzione... mogłyby obudzić uwagę nie dowiedziałbyś się pan niczego...
— Dziękuję za radę i będę z niej korzystał. — Gdzie mieszka Fauvel?
— Ulica Guenegand, Nr. 9, ztąd zatem bardzo do niego niedaleko.
— Jeszcze jedna prośba. Czy nie mógłbyś mi pan dać rysopisu osoby, która panu proponowała nabycie życia ojca Józefa?
— Byłto jakiś młody dwudziesto piecioletni mężczyzna, szczupły z błąd włosami. Ubrany bardzo przyzwoicie.
Rajmund wyraził jeszcze raz panu Duchenin swoję wdzięczność i odszedł.
Opuściwszy ulice Dauphine, udał się bezzwłocznie na ulice Guenegaud, palony żądzą dowiedzenia się, czy natrafi na ten ślad pożądany, którego dotąd szukał daremnie.
Dowiedziawszy się u odźwiernego, gdzie mieszkał antykwaryusz, wszedł na trzecie piętro i zadzwonił do drzwi.
Podług zwyczaju otworzył mu sam pan de Fauvel.
Przebiegły spekulant miał węch i niewiarę lisa.
Trzymał się ciągle na baczności.
Każdego kto się doń zgłaszał bez rekomendacyi, uważał za podejrzanego.
To też bardzo uważnie przyglądał się nowo przybyłemu.
Rajmund przybrał na nowo akcent brytański.
— Master Fauvel? — zapytał z ukłonem.
— Tak jest proszę pana.
Szybkim rzutem oka, objął fizyonomię antykwaryusza, ale fizyonomia ta nic nie mówiła i nie dawała żadnej wskazówki, z której by można wyczytać z jakim człowiekiem ma się do czynienia.
— Chciałbym pomówić z panem — odezwał się znowu anglik.
— Proszę.
Antoni Fauvel, przepuścił gościa i wprowadził do drugiego pokoju, który służył zarazem za pracownię i skład książek.
— Co to może być za ptaszek? — myślał sobie, naprzód podążając. — Nie wiem dla czego, ale mu niedowierzam.
Rajmund rozpoczął rozmowę temi słowy:
— Przychodzę zaproponować panu dobry interes...
— Dobry interes — powtórzył śmiejąc się Fauvel ja lubię bardzo takie interesa... Na nieszczęście zdarzają się bardzo rzadko w naszych czasach... — Ale tem są też pożądańsze, gdy się kiedy trafią. O cóż to chodzi mianowicie?...
— Jestem anglikiem, szanowny panie.
Domyśliłem się tego z pańskiego akcentu...
— Czy nie zdarzyło się słyszeć panu kiedykolwiek o lordzie Jerzym Dudley’u?...
— Nazwisko to, nie jest mi bynajmniej obcem.
— Lord Dudley, to najzapamiętalszy biblioman trzech królestw połączonych, a ja mam zaszczyt być jego sekretarzem.
— Lordowi Dudley wiadomo, żeś pan jest poszukiwaczem niestrudzonym, że pan wiesz zawsze o każdym „białym kruku” doskonale... i że u jednego pana tylko możnaby jeszcze wynaleźć coś takiego, coby godnem było jego biblioteki wspaniałej. Z tego otóż powodu, lord Dudley, polecił mi udać się do Francyi,
do Paryża i poznajomić się z panem i pańskimi kolegami... Byłem już u Clovi-Henne, u Depret’a, Cornet’a, Sauly, Duchenin’a i zostałem jak najmilej przez nich przyjęty. Pana zostawiłem sobie, że się tak wyrażę na deser i przychodzę zapytać, czy nie znalazłbym u niego jakiejś rzadkości, jakiegoś, gdyby to być mogło unikatu, jakiegoś jednem słowem druku, który mógłby być dumą i radością bibliofila, prawdziwie godnego tej nazwy...
— O! — odpowiedział Fauvel, wysłuchawszy z uwagą całej tej przemowy — więc pan już porobiłeś nawet pewne zakupy?...
— A tak i to na wcale pokaźną sumę... Głównie u Duchenin’s...
— Masz pan zapewne wykaz książek jakich poszukujesz?...
— Nie, nie mam żadnego wykazu, bo nie chodzi mi ani o rodzaj ani o epokę rzeczy wartościowych.
— Skoro tak, to pozwolę sobie zapoznać pana z tem co mam tu najcenniejszego.
— Bardzo, będę wdzięczny panu za to.
Księgarz Fauvel wziął z biurka kajet cały zapisany i rzekł podając go gościowi:
— Oto katalog rękopismów i dzieł rzadkich, które mam w posiadaniu. Racz no pan przerzucić go tylko okiem, a jako znawca zobaczysz, że zbiorek to niebagatelny...
Raymond wziął katalog i zaczął z uwagą wiersz za wierszem odczytywać.
Fauvel mówił dalej:
— Czerwone krzyżyki przy dziełach niektórych, znaczą, że bodaj ja je tylko jeden posiadam, są też to wszystko rzeczy dobrze drogie...
Nagle oczy Raymonda wlepiły się w jeden tytuł napotkany w katalogu i jakby żadną miarą oderwać się od niego nie były w stanie.
Antykwaryusz śledzący bacznie każdy gest pseudo-anglika, zapytał:
— Znalazłeś pan coś, co ci się podobało?...
— Tak. Znalazłem tytuł dzieła, o które lord Dudley i ja od dość dawna zabiegamy...
— Któreź to dzieło, jeżeli łaska?...
— Życie ojca Józefa...
Mówiąc to Raymund, obserwował uważnie Fauvela.
Ten ostatni za zbyt przebiegły, aby nie zauważyć tego egzaminu tak zręcznie maskowanego, odpowiedział:
— Rzeczywiście, posiadam to dzieło.
— I mógłbyś pan mi go pokazać?...
— Z przyjemnością.
Antykwaryusz powstał, wziął z jednej z półek małą ośmnastkę z czerwonemi brzegami, oprawną w pargamin mocno przez czas wyżółkły i podał ją anglikowi.
Raymond chwycił książkę pożądliwie, otworzył na kartę tytułową i spojrzał na datę publikacyi.
— Wydanie Chambery’ego z 1701 r. wtrącił Fauvel, studyując ze swej strony swego gościa, który najspokojniej odpowiedział:
— Widzę to właśnie i przekonywam się, że nie tego niestety poszukuję.
— Sądziłeś pan zatem, że masz w ręku wydanie pierwsze, wydanie prawdziwie piękne, prawdziwie wspaniałe, wydanie jednem słowem neapolitańskie z 1665 roku?...
— Tak sądziłem...
— Marzenie to całkiem płonne łaskawy panie, tego ani u mnie ani u nikogo innego pan nie znajdziesz... Wydanie z r. 1665 zupełnie zaginęło. Może jeden, może dwa najwyżej egzemplarze, znalazłyby się i to w bibliotekach państwowych...
Fauvel, który stawał się coraz bardziej podejrzliwym, wypowiedział te ostatnie wyrazy, z pewnym umyślnym naciskiem.
Raymond położył książkę na biurku, antykwaryusz ze zdwojoną czujnością śledził mniemanego sekretarza lorda Dudleya.
Fromental, ucharakteryzowany i ubrany artystycznie nie podobnym był do rozpoznania, ale nie mógł nie zdjąć na wizycie kapelusza i szczwany handlarz bibuły, dostrzegł, że jego gość naturalne swoje włosy, skrył bodaj pod jasno blond peruką.
— Rozumiem co się święci — powiedział sobie w duchu — to stanowczo wyżeł policyjny, przysłany tu na przeszpiegi...
Raymond skończył przegląd katalogu.
— No i cóż, szanowny panie?... — zapytał Fauvel.
— A no!... — odpowiedział anglik, nie uchybiając wartości pańskich zbiorów, nie znalazłem w nich nic takiego, coby mi mogło odpowiadać z wyjątkiem dwóch czy trzech książek, co do których jednakże, muszę najpierw porozumieć się listownie z lordem Dudleyem... Zawiodłem się co prawda trochę, byłem przekonany, żeś pan zasobniejszy w osobliwości. U pana Duchenin, znalazłem ich daleko więcej...
— I cóż tam znalazłeś pan takiego?... zapytał Fauvel, pragnąc ze swej strony pociągnąć za język podejrzanego gościa.
Pomiędzy wielu rzeczami innemi znalazłem np. „Pamiętniki hrabiego de Rochefort’a....
— Jakie wydanie, jeżeli łaska?...
— Z 1649 r.
— Fauvel parsknął ironicznie.
— To stanowczo niepodobne do prawdy!... — powiedział następnie. — W całej Europie, jak długa i szeroka, jest tylko jeden egzemplarz tego wydania... i znajduje się w bibliotece przy ulicy Richelien... Duchenin w błąd pana wprowadził, albo sam może jest w błędzie...
— Patrzyłem na datę memi własnomi oczami...
— Data nic a nic nie znaczy... Bywają przeróżni majstrowie... Potrafią sfabrykować tytuł... potrafią zmienić cyfry... Drukuje się okładkę na starym papierze, starym szryftem, farbą trochę wybladłą i jest... Gdyby to była rzetelna edycya z 1649 r. możnaby na niej dorobić się majątku... Tak panie... możnaby na niej, powtarzam, dorobić się ma...jąt...ku!...
— Nabawiłeś mnie pan strachu doprawdy... Czyż mógł bym być oszukanym?...
— Trzebaby zobaczyć książkę... Jeżeli to nie falsyfikat, czego na pamięć, twierdzić żadną miarą nie mogę, to z pewnością egzemplarz skradziony z Biblioteki publicznej, bo ta tylko jedna go posiadała... Nie byłoby i w tem nic tak bardzo nadzwyczajnego, bo nie raz już jacyś nędznicy podkradali zbiory narodowe!... Należałoby przedsięwziąć środki bardzo energiczne, aby podobne łotrostwa nie mogły się powtarzać w przyszłości!...
— Jakto?... okradają istotnie biblioteki?... — odezwał się Raymond, z doskonale udanem ździwieniem...
— Nie wiem tego, czy je dziś jeszcze okradają, ale wiem, że przed laty skradziono z nich nawet sporo.
— A czy pochwycono złodziei?...
— Nie wiem, ale wątpię, ponieważ nie słyszałem nigdy, aby toczyła się sprawa podobna. Policya jest niedołężna!...
Raymond pomyślał:
— Albo Duchenin jest w błędzie, co do tego człowieka, albo też stary to łotr wytrawny, który trzyma się na baczności i nie da łatwo pochwycić.
Powstał z siedzenia i powiedział:
— Bardzo mi przykro, że zabrałem panu kawał czasu bezpożytecznie... Skoro tylko otrzymam odpowiedź lorda Dudley’a, co do dwóch czy trzech książek, które sobie wynotowałem z katalogu pańskiego, będę miał honor odwiedzić pana znowu...
— Zawsze gotów do usług szanownego pana — odpowiedział Fauvel z głębokim ukłonem.
Raymond wyszedł.
Schodząc ze schodów myślał.
— Co to za ptak ten pan Fauvel?... Oszust czy nie oszust? Trzeba go będzie dobrze mieć na uwadze.
Antykwaryusz zamykając drzwi, mówił sobie ze swej strony:
— Z pewnością, że się nie mylę... Jeden rzut oka, wystarczył mi jak zwykle do pomiarkowania, z kim mam do czynienia!... Oho! nie mnie łapać na plewy, kochany panie sekretarzu lorda Dudleya!... Poszukujecie panowie policyanci złodziei bibliotecznych!... A i owszem... szukajcie sobie ile wam się żywnie podoba!... Tylko, że ci złodzieje, są trochę od was sprytniejsi i rady sobie z nimi nie dacie!... Muszę zaraz uprzedzić mego Abrahama!... Stary gracz niechno się dobrze pilnuje!...
Fauvel przeszedł do gabinetu.
— Ponieważ mam teraz wolną chwilę mówił dalej do siebie zrobię z pewnością dobrze, gdy sprobuję odgadnąć ów logogryf z „Czerwonego Testamentu,“ to jest, gdy postaram się dowiedzieć, co znaczą wyrazy popodkreślane czerwonym atramentem... Potem dopiero niech się weźmie Gendrin do zmywania!...
Ten amerykanin, doktór Thompson, kupi zapewne i tę książkę i Życie ojca Józefa... amator... człowiek bogaty i nie lubiący się targować... Będzie z
niego klient doskonały!...
Postaram się wsunąć mu także „Pamiętniki hrabiego Rochefort’a... W ten sposób uwolnię się od wszystkiego... Nie pozostanie mi już w takim razie nic więcej do umieszczenia, jak tylko rękopism, przyrzeczony przez Abrahama...
Znam kogoś w Niemczech, który mi porządnie za niego zapłaci...
Powiedziawszy to co wyżej, Fauvel nacisnął sprężynę, która wykręciła szafę biblioteczną i odsłoniła skryte drzwi czarnego gabinetu.
Wszedł tam, wziął „Czerwony Testament“ zamknął drzwi z powrotem, zasunął szafę, powrócił do biurka i otworzył książkę w miejscu, które założył kawałkiem papieru.
Potem wziął lupę i zaczął badać wyrazy popodkreślane czerwonym atramentem na stronicach 20, 21 i 22-ej.
Dostrzegł wiersze podznaczane punktami i wyrazy podkreślane linijkami.
— Co mogą znaczyć to hieroglify? — mruczał zaciekawiony. — Ten, który to robił, miał i pewnością jakiś powód ku temu, miał w tem jakąś myśl ukrytą... Ale jak odnaleźć klucz do rozwiązania zagadki... Czytałem kiedyś jakąś rozprawkę o korespondencyi tajnej, prowadzonej za pośrednictwem dzienników, w których wyrazy popodkreślane, tworzyły zdania odpowiednie... Składało się je bądź od prawej, bądź od lewej strony dziennika... Czyżby dziwak jakiś, uciekł się tu do podobnego sposobu?... Sprobujemy się przekonać.
Antoni Fauvel wziął pióro w rękę, dobył z biurka arkusik listowego papieru i zaczął na nim zapisywać jedne pod drugimi litery i wyrazy popodkreślane czerwonym atramentem.
Praca ta, jakkolwiek łatwa, trwała jednakże dosyć długo, trzeba było bowiem dobrze uważać, aby czegokolwiek nie przepuścić.
Skoro wszystko zostało zrobione, wyrazy i litery zebrane, utworzyły co następuje:
Châteudes Grangesdemer la Fontainedix septiemedallenoirdelachapelleencomptant àpartirducoingauche.
Fauvel przeczytał to w jednym ciągu.
— Zdaje mi się rzekł, że jest w tym jednakże sens jakiś i zabrał się znowu do oddzielania wyrazów:
Château des Granges de-mer-la-Fontaine; dix septieme dalle noir de la chapelle; en comptant à partir du coin gauche.
(Pałac des Granges de-mer-la Fontaine; siedmnasta płyta czarna w kaplicy; licząc od lewej strony).
— A no i mamy tedy trzy zdania całkiem przyzwoite — mruknął antykwaryusz. Nie ma najmniejszej wątpliwości, iż ukrywają one jakąś ważną tajemnicę... Czyżbym trafem nie znalazł się w posiadaniu jakich skarbów zaklętych?...
Zaczął studyować zdania według ich szczegółowego znaczenia, a potem przeliczył wyrazy które się na nie złożyły.
— Dwadzieścia jeden wyrazów... mruknął... czyli trzy zdania siedmio wyrazowe...
— To zanadto skombinowane — rzekł, aby miało być przypadkowem tylko... Ta liczba słów musi mieć swój cel i swoje znaczenie...
I znowu się zabrał do czytania.
— Château des Granges de Mer-la-Fontaine... Nazwa ta nie jest mi tak bardzo obcą powiedział, zatrzymując się chwilę. Słyszałem ją gdzieś kiedyś... jestem zupełnie tego pewny... Ale gdzie i kiedy?... Od kogo?... Nie pamiętam, muszę sobie jednakże przypomnieć...
Podparł się łokciem o biurko, ujął głowę rękami, przymknął oczy i zaczął się zastanawiać.
Nagle podniósł głowę do góry... Już wiem, zawołał prawie głośno. Pałac de Granges-Mer-la-Fontaine, jest własnością zmarłego hrabiego de Thonnerieux.
To siostra moja niejednokrotnie nazwisko to powtarzała...
Pomyślał jeszcze chwilę i powiedział:
— Jestem przekonany, że znalazłem. Zobaczmy no raz jeszcze... Ujął znowu za pióro i głosem drżącym ze wzruszenia, prawił rozgorączkowany. Trzy zdania, każde z siedmiu wyrazów... Medale pamiątkowe rozdane dzieciom urodzonym w tym samym dniu co hrabianka de Thonnerieux, mają każdy po trzy wyrazy po jednej stronie, a wyrazy te w zestawieniu tworzą trzy zdania oddzielne... Oto gdzie zagadka... do rozwiązania której klucz w tej chwili posiadłem.
Antoni Fauvel wypisał jedno pod dragiem trzy zdania odcyfrowane.
„Pałac des Granges-de-Mer-la-Fon-taine.
Siedmnasta płyta czarna w kaplicy.
„Liczyć od strony lewej.“
Zrobiwszy to, wyrazy i sylaby w trzech idących po sobie wierszach pooddzielał linijkami, co stworzyło tabliczkę następującą:
Pałac | des | Granges | de | Mer | la | Fontaine |
Siedm | nasta | płyta | czar | na | w | kaplicy |
Li | cząc | od | stro | ny | le | wej. |
Potem badał każdy wiersz wzdłuż i w szerz oddzielnie.
— Miałem słuszność — rzekł, utkwiwszy wzrok w wierszu ostatnim. Takie sto wyrazy wyrżnięte są na medalu mego siostrzeńca, syna adwokata Labarre’a... Każdy medal znajdujący się w ręku dzieci innych, ma również trzy wyrazy, czyli że wszystkie medale ułożone obok siebie tworzą te same trzy zdania to powyżej. Dla czego jednak u licha oznaczono je w tej książce, w taki zagadkowy sposób?...
Po pewnym namyśle rzekł:
— Ej... nad czem tu łamać sobie głowę... A toż to jest wyraźne objaśnienie gdzie schowaną została fortuna hrabiego... Czyli, że jegomość co skradł testament zostanie z kolei okradzionym! Przypuszczał, że w testamencie znajdzie Wszystkie potrzebne mu wskazówki i złapał się fatalnie nieboraczek!... Hr. de Thonnerieux oznaczył w nim zapewne jedynie książkę, z której o jego milionach dowiedzieć się będzie można... Skoro książka została wyniesioną z biblioteki narodowej, wszelki ślad przepadł ostatecznie!.. Policya wypuściła sfory swoje na zwiady, ale szukajcie sobie wiatru w polu!... Nęci was sekret złoty, ale to mój sekret tymczasem, mój bo w moich łapkach ta książka... Miliony hrabiego de Thonnerieux znajdują się w pałacu des Granges de Mer-la-Fontaine... i do mnie... do mnie... należeć będą!
Gdy sobie pomyślę, że ja stary osioł chciałem sprzedać tę książeczkę, będącą takim dla mnie skarbem... takim kolosalnym majątkiem... przechodzącym stokrotnie wszystkie marzenia moje, to mi krew do głowy uderza!... O! już teraz kochaneczko nie wymkniesz się z rąk moich!... Gotów bym życie poświęcić, gdyby go w obronie twojej oddać było potrzeba...
W ciągu ośmiu dni najdalej muszę znaleźć sposób spenetrowania kaplicy w pałacu des Granges... Zastosuję się skrapulatnie do wskazówek i dotrę do siedmnastej płyty czarnej od lewej strony!... Pod tą to właśnie płytą znajdują się kapitały hrabiego... Całe to stosy papierów bankowych i niezliczone rulony złota!... Wszystko to moje... wyłącznie moje!..
Antoni Fauvel miał w tej chwili wygląd człowieka zdenerwowanego i rozgorączkowanego nadzwyczajnie.
Oczy miał błędne, ruchy dzikie i bezładne.
Pot strumieniem zlewał mu skronie.
Z pewnym rodzajem namiętności przyciskał drogocenne dzieło do piersi.
W tej chwili dźwięk dzwonka rozległ się nagle po mieszkaniu.
Fauvel natychmiast oprzytomniał jakby w zimnej wodzie skąpany.
W dwóch susach, jakby młodziutki jaki chłopak, podskoczył do ściany, nacisnął sprężynę, która wprawiała w ruch szafę biblioteczną, wrzucił do czarnego gabinetu „Czerwony Testament,“ doprowadził wszystko z powrotem do zwykłego porządku i potem dopiero poszedł otworzyć.
Niecierpliwy gość zadzwonił właśnie po raz drugi.
Gościem tym był Jakób Lagarde.
— Dzień dobry! kochany panie Fauvel — odezwał się do księgarza, podając mu rękę na powitanie.
— Moje uszanowanie panu doktorowi — odpowiedział stary wyga, ściskając dłoń sobie podaną — co to za szczęśliwa gwiazda sprowadza pana do mnie? Proszę... bardzo proszę...
I poprowadził pseudo Thompsona do gabinetu.
— Miałem w tych stronach interes pewien do załatwienia, postanowiłem więc skorzystać ze sposobności i odwiedzić pana... Chciałbym oto prosić pana, abyś raczył jak najprędzej dostarczyć mi pewne wydawnictwo niezbędnie mi potrzebne.
— Które?...
Jakób Lagarde wymienił tytuł „Przeglądu naukowego“ wydawanego od lat wielu w poszytach miesięcznych.
— Czy szanowny pan, pragnie cały komplet posiadać?...zapytał Fauvel.
— Caluteńki... kochany panie.
— To się da zrobić, lubo o pierwsze numery będzie dosyć pewno trudno, bo są prawie zupełnie wyczerpane. Postaramy się jednakże... postaramy...
— Kiedy pan będziesz mi mógł to dostarczyć?...
— Jutro wieczorem... Najpóźniej pojutrze z rana...
— Doskonale. A teraz pogadajmy o czem innem... Jakie daleko postąpiły układy pańskie, co do tych białych kruków, o których mi pan powiadałeś i które koniecznie bym pragnął pozyskać dla mojej biblioteki?...
— Co to za białe kruki?... — zapytał antykwaryusz, udając, że nie rozumie o co chodzi.
— Czyż masz pan tak krótkę pamięć?... — odpowiedział, śmiejąc się Thompson mniemany. — Chodzi o, „Życie ojca Józefa” i, „Czerwony Testament, pamiętniki pana de Laffemas.”
— Ah!... prawda... przypomniałem sobie. Daruj mi szanowny pan... ja mam tyle doprawdy na głowie... Często bardzo nie mogę się połapać na razie o co chodzi. Nie mogę zresztą dać pomyślnej na to żądanie odpowiedzi... Potrzeba wyrzec się nam, panie doktorze, tych rzadkości bibliograficznych...
— Dla czego?... — zapytał Jakób Lagarde, z widocznem pomieszaniem.
— Z powodu bardzo prostego, a nieodwołalnego.
— Otrzymałem dziś rano list z zawiadomieniem, że pewien amator, rosyanin, człowiek milionowy, zakupił bibliotekę, którą miałem ja nabyć i w której właśnie były obie te osobliwości.
— Ah!... więc dostałeś pan dzisiaj, taką wiadomość fatalną?... — odparł doktór, tonem niedowierzającym.
— Tak jest szanowny panie... mam ten szkaradny list w moim pokoju i mogę go okazać panu, jeżeli pan sobie tego życzysz...
Jakób miał ochotę odpowiedzieć: proszę — aby pochwycić Fauvela na gorącym uczynku kłamstwa, ale się powstrzymał.
— Czyżby tajemnica, jaką zawiera książka, została odkrytą?... Trzeba go na wszelki wypadek zaoszczędzić, a mieć doskonale na oku pomyślał sobie w duszy — a głośno odpowiedział: O, nie... żadnych mi piśmiennych dowodów nie potrzeba... Wierzę zupełnie słowu pańskiemu, kochany panie Fauvel! Ale ze względu na siebie i na pana, bardzo żałuję, że się to stało...
— Ja bardziej z pewnością niż pan nad tem boleje, bo pan traci to tylko, że nie może uczynić zadość miłości własnej, ja zaś stracę bardzo gruby zarobek na który na pewno liczyłem.
Ale „Pamiętniki hrabiego Rocheforta“ mam zawsze do dyspozycyi pana doktora...
— Wezmę je!... Przyślij mi je pan jutro z kompletem, który mi pan przed chwilą przyobiecałeś...
— Z przyjemnością.
— Ale... ale... odezwał się nagle Jakób Lagarde. Ja także widzę zapomniałem, że mam jeszcze jednę prośbę do pana...
— Zawszem gotów służyć szanownemu panu. Co pan rozkażesz?...
— Dowiedziałem się, że jest w okolicy Paryża ładny zbiór książek do sprzedania.. Wyśledził to mój sekretarz...
— A zatem?...
— A zatem nie chciałbym wdać się w kupno bez porady człowieka doskonale znającego się na tych rzeczach. Myślałem otóż o kochanym panu!... Czy zechcesz pan być moim doradcą?... Ma się rozumieć, że wynagrodzę trudy pańskie jak najprzyzwoiciej...
— Służę najchętniej szanownemu panu i to bez żadnych pretensyj do zapłaty, chcę bowiem z całego serca wyświadczyć panu taką bagatelną przysługę...
— Jesteś pan widzę galantem co się nazywa.
— Nie panie, ale pan jest klientem, któremu należy się zasługiwać... Kiedy będę potrzebnym panu?...
— Za jakie dni cztery... pięć najdalej...
— O! do licha!... odezwał się Fauvel z zakłopotaniem.
— Czy jest trudność jaka?...
— A właśnie. Od dziś za cztery lub pięć dni muszę wyjechać koniecznie.
— Nie możesz się pan zatrzymać?...
— Żadną miarą.
— A jak długo nie będziesz pan obecnym?... zapytał Jakób ciekawie.
— Nie potrafię dokładnie powiedzieć tego jeszcze... To rzecz względna bardzo. Jadę w interesie. Interes jak zwykle może dłużej lub krócej zatrzymać mnie w drodze.
— No, to ja się postaram o to, aby wcześniej zrobić co jest do zrobienia.
— Czy to daleko od Paryża tam gdzie pojechać mamy?...
— Nie... pod Créteil... Posiadam willę w tamtej stronie... Możemy u mnie zanocować, a nazajutrz rano dojedziem do sprzedawcy...
— Jeżeli tak, to wybornie... Oddaję się panu na trzy dni do zupełnego rozporządzenia... Następnie niech pan nie liczy na mnie aż po powrocie. Wyjadę w poniedziałek przyszły...
— My załatwimy się w tym tygodniu. O dniu ekspertyzy uprzedzę pana i w wigilię wieczorem zabiorę go do siebie.
Dwaj rozmawiający na pożegnanie uścisnęli się za ręce, tak samo jak zrobili to przy powitaniu, i Jakób Lagarde wyszedł z taką miną, jakby naprawdę po za sprawą, którą opowiedział, nic go zgoła nie obchodziło.
— Gdzie to stare bydle może jechać?... medytował tymczasem w duszy.
„Dla czego nie chce już teraz sprzedać mi „Czerwonego Testamentu“, który ma z pewnością w swoich łapach?...
„Czyżby odkrył tajemnicę, jaką ta książka zawiera i myślał o zawładnięciu majątkiem hrabiego de Thonnerieux?...
„Podobne odkrycie wydaje mi się nieprawdopodobnem, ale jest jednakże możliwem.
„Zmywając stemple Biblioteki narodowej, wyciśnięte na stronicach książki, Szczwany lis dostrzegł naturalnie podkreślane czerwonym atramentem litery i wyrazy i to go zaciekawiło... Zaczął badać coby to takiego być mogło i odnalazł wyrazy logogryfu.
„A niechaj piorun trzaśnie!.. zawołał nagle mniemany Thompson. Nazwisko Fauvel toż samo przecie wystarcza do wyjaśnienia całej tej sprawy!... Siostra tego szołdry była żoną adwokata Labarre’a. Jej syn otrzymał medal, a medal siostrzeńca dał w rękę wujaszkowi klucz do odgadnięcia zagadki!... To żadnej nie ulega wątpliwości, stary lis posiadł tajemnicę nieboszczyka hrabiego de Thonnerieux i postanowił zagrabić jego fortunę.
„Oto dla czego wyjeżdża.
„Oto dla czego nie chce sprzedać „Czerwonego Testamentu“.
„Wszystko to byłoby bardzo pięknie, bardzo mądrze obmyślane, gdybym się ja w to nie wmieszał!... Ale że ja w tem jestem, to zobaczymy jeszcze mości Fauvel!...
Po przybyciu do pałacu na ulicę Miromesnil, Jakób Lagarde opowiedział Pascalowi wszystko co się przez umysł jego przewinęło.
— Potrzeba działać, odpowiedział kamrat.
— Ma się rozumieć, ale nie działać nie mogę, dopóki roboty w Petit-Castel nie będą zupełnie wykończone...
— Potrzeba zatem załatwić się z niemi jeszcze prędzej...
— Udam się tam jutro i zabiorę Martę...
— Czy pracownia moja gotowa?...
— Najzupełniej.
— To dobrze. Bądź tak dobry i każ mi zaprządz.
— Gdzie jedziesz?...
— Na ulice Barbette do Marais‘go, muszę kupić potrzebnych mi przyrządów chemicznych... Będę miał dość do roboty dziś wieczorem... Będę też potrzebował pewnej dozy antracitu i węgla drzewnego...
— Znajdziesz wszystko z powrotem w pracowni... Nic więcej nie masz mi do zalecenia?..
— Nic w tej chwili.
— Pójdę wydać rozkazy alzatczykowi...
Pascal oddalił się z pokoju.
W dwadzieścia minut potem powóz zajechał i doktór Thompson udał się na ulicę Barbette.
Po powrocie do domu, Raymond Fromental zastał na biurku lakoniczny bilecik, wzywający go o bezzwłoczne przybycie do prefektury.
Przebrał się w tej chwili i poszedł.
Naczelnik, który oczekiwał, przyjął go zaraz i zaraz zapytał:
— No i cóż kochany Raymundzie, czy nic ci się nie udało jeszcze?...
— Niestety!.. panie naczelniku, odpowiedział smutnie Fromental. A zdawało mi się, że dziś rano byłem już na doskonałym tropie...
Opowiedz mi wszystko szczegółowo.
Raymond w krótkich wyrazach zdał sprawę ze swojej działalności, opowiedział o swych wizytach u księgarza Duchenina i antykwaryusza Antoniego Fauvela.
— Dobrze, mój kochany pomocniku, oświadczył naczelnik, gdy wysłuchał wszystkiego, muszę ci powiedzieć jednakże, że gdy tak zabiegle poszukujesz nędzników, oni też wcale nie próżnują!... A oto, masz no ten raport komisarza policyi z kwartału Świętej Genowefy, donoszący, że popełniono kradzież w bibliotece tego kwartału...
— Znowu... szepnął Raymond znękany.
— I bądź jaknajzapełniej pewnym, że to nie ostatni bynajmniej figiel... Złodzieje widząc, że dzienniki nie piszą nic o ich łotrostwach, przypuszczają, bez najmniejszej wątpliwości, że ich łotrostwa uchodzą niepostrzeżenie i nie przypuszczają też także, że rozciągnięto nad nimi baczny dozór. Bezkarność ośmiela ich do coraz większego zuchwalstwa!...
— Tak jest panie naczelniku — odparł Raymond z pewną wściekłością w głosie. Wszystko ma na świecie swój koniec, skończy się też i ta bezkarność nędzników!... W ciągu paru dni najdalej nałożę rękę na łajdaków!... Racz mi pan powierzyć raport komisarza policyjnego...
— Proszę cię... Bodajby się udało... A pamiętaj, że pracując dla nas, pracujesz również dla siebie, dla wolności, której tak pragniesz...
— Nie zapominam o tem szanowny naczelniku...
Raymund wsiadł w fiakr, którym przyjechał do prefektury i kazał się zawieźć do Biblioteki Świętej Genowefy, aby pomówić z bibliotekarzem, z którym znał się dobrze...
— Przybywam do pana rzekł, ponieważ się dowiedziałem, że znowu pana okradziono...
— Rzeczywiście!... nadzwyczaj cenny rękopism dziś wyniesiono...
— Czy był już wciągnięty do regestrów?...
— Był... zapisano go na i żądającym. A o to jest ten biuletyn. Nie potrzeba mi naturalnie wspominać, że obejmuje adres fałszywy, zgodny rzecz prosta z nazwiskiem i adresem zapisanym w biuletynie osobistym, jaki otrzymuje każdy czytelnik przy wejściu i jaki oddać musi przy odejściu, gdy wrócił wydane sobie dzieło... To ten oto biuletyn osobisty, z wizą rozumie się fałszywą.
— Czy nie zapamiętałeś pan przypadkiem fizyognomii tego, który zażądał rękopismu!...
— Przypominam go sobie bardzo niedokładnie, w chwili bowiem gdy zapisywałem na biuletynie wskazówki moje dla poszukiwania, zmuszony byłem odpowiadać jakiemuś czytelnikowi mówiącemu bardzo źle po francuzku i którego zaledwie byłem w stanie rozumieć... cudzoziemiec jakiś... żyd... jak mi się zdaje... domagał się dzieł w języku hebrajskim...
— Czy nie zdaje się to panu prawdopodobnem, że ten żyd był wspólnikiem złodzieja... że umyślnie zagadywał pana, aby odwrócić twoję uwagę od złodzieja, który zażądał rękopisu?...
— Bardzo prawdopodobne... Ale pan rozumie, że na razie nie mogłem wpaść na to przypuszczenie...
— Tego, który zażądał rękopismu nie zauważyłeś pan z pewnością dokładnie, ale bądź co bądź, musiałeś go pan choć cokolwiek zapamiętać...
— Widzę go jakby przez mgłę, jak to mówią... Figura blada, mizerna...
— O włosach blond — nieprawda?...
— Tak jest rzeczywiście...
— No, to na pewno złodziej!... zawołał Raymund — to ten sam młody człowiek, który przychodził sprzedać Ducheninowi, „Życie Ojca Józefa“. Jestem zatem na śladzie...
— Czy pan znasz tego człowieka?... zapytał co żywo bibliotekarz.
— Nie jeszcze, ale poznam się z nim niebawem... Jeszcze słówko: jakim sposobem można wynieść egzemplarz ukradziony, bez zwrócenia na to uwagi panów w tej chwili?...
— Istnieją dwa na to sposoby. Najpierw potrzeba się zaopatrzyć w czyste sfałszowane biuletyny osobiste, takie same jak te, na których zapisywane bywają dzieła powierzone do czytania. Biuletyn prawdziwy chowa się do kieszeni razem z książką, a przy wyjściu oddaje się biuletyn czysty, jakby się korzystało tylko z encyklopedyj, które tak samo jak katalogi leżą na półkach i z których każdy może korzystać swobodnie.
W drugim wypadku potrzeba podrobić wizę na biuletynie.
— Rozumiem proszę pana. Jutro od chwili otwarcia biblioteki będziesz pan tu miał łapaczy, którzy zostaną odpowiednio przed tem poinformowani.
Raymund powrócił do prefektury, wybrał sobie pomocników, na których liczył przedewszystkiem, naznaczył im spotkanie na jutro i ponieważ na dziś nie miał już nic do zrobienia, wrócił do siebie i oddał się rozmyślaniom o swoim ukochanym Pawle, którego już od dwóch dni nie widział.
∗
∗ ∗ |
Doktór Thompson, jak jużeśmy powiedzieli, wyjechał na ulice Barbette, do magazynu aparatów fizycznych i chemicznych, których nabył tam już poprzednio znaczny zapas dla swojej pracowni.
Właściciel zakładu poznał go i zapytał:
— Mogę zatem jeszcze czemś służyć panu doktorowi nie prawda?...
— A tak łaskawy panie, potrzebuję pulweryzatora do ciał ciekłych, Dewar’a, komplet... Czy będziesz pan łaskaw dać mi taki jeden...
— Jaki numer?...
— Chciałbym aby flakon pomieścić mógł sto do stu piędziesięciu gramów chloroformu lub heroformu...
— To numer pierwszy panie doktorze... Czy pan chce go zaraz zabrać?...
— Zabiorę... mam powóz ze sobą...
Właściciel zakładu polecił przygotować przedmiot żądany, a sam zwrócił się z zapytaniem do Thompsona.
— Czy pan doktór stosuje keroselinę przy inhalacyach panie doktorze?...
— Tak... bardzo często.
— Chloroformu nie uznaje pan za właściwy?...
— Przekładam bezwarunkowo keroselinę...
— Dla czegoż to proszę pana?...
— Działa dokładniej, szybciej i zapach ma mniej charakterystyczny od chloroformu, który w użyciu jest przy tem bardzo niebezpieczny.
— We Francyi keroselina jest wogóle stosowaną bardzo mało.
— Wiem o tem, ale u nas w Ameryce posiłkujemy się nią powszechnie przy operacyach medycznych i chirurgicznych.
— Ile też czasu potrzeba p. doktorowi na uśpienie chorego przy pomocy keroseliny?...
— Dwie minuty conajwyżej. Często mniej nawet jeszcze.
— Uśpienie jak jest długie?...
— Może trwać dwanaście minut bez żadnego zgoła niebezpieczeństwa.
— Z zupełnem znieczuleniem wrażliwości?...
— Z najzupełniejszem...
Subjekt przyniósł pulweryzator, który uznany został za całkowicie odpowiedni.
Aparat o jakim mowa, składał się z pudełka, w pośrodku którego umieszczony był flakon zaopatrzony u szyi w rurkę, przeciętą inną poprzeczną rurką, zamkniętą kluczem.
Na jednym z końców rurki poprzecznej przymocowana była rurka gutaperkowa z dwoma kulkami okrągłemi, do rozdmuchiwania cieczy.
— Czy umiesz się pan z tem obchodzić? — zapytał kupiec doktora.
— O! i jak jeszcze... Po otworzeniu z klucza, dość przycisnąć ostatnią kulkę, aby rozpryskaną cieczą znieczulić miejsce żądane. Posługiwałem się już nieraz takim przyrządem... Zamknij pan pudełko...
Subjekt spełnił żądanie.
Jakób zapłacił, zabrał pakiet, wsiadł do powozu i kazał się zawieźć na ulicę Miromesnil.
Siedział tam długo jeszcze po północy.
Pozostawmy go przy jego zajęciach mocno podejrzanych, a powróćmy do Rajmunda Fromentala.
Ojciec Pawła, dręczony przypuszczeniami, o których już wiemy, spał jak najgorzej, a właściwie nie spał prawie wcale.
Wstał do dnia i udał się do mieszkania przy ulicy Meslay, gdzie naznaczył schadzkę pomocnikom wybranym wczoraj w prefekturze.
Spotkanie oznaczone zostało na godzinę ósmą punktualnie.
Stawili się nań wszyscy.
Rajmund opowiedział pokrótce przybyłym uwagi swoje co do kradzieży książek w bibliotekach, wskazał agentom stanowiska obserwacyjne i sposób w jaki dozór ma być rozciągnięty.
Dwaj ludzie otrzymali polecenie udania się do biblioteki świętej Genowefy.
Dwaj zostali przeznaczeni do biblioteki Mazarini.
Dwaj do biblioteki Arsenału.
Dwaj wreszcie do biblioteki przy ulicy Richelieu.
Fromental przyłączył się do tych ostatnich.
Odźwierny znajdować się miał na salach pracy od chwili otwarcia, aż do zamknięcia gmachu, miał udawać mocno zajętego jakiemś poszukiwaniem i miał jak najtroskliwiej obserwować czytelników, którzy żądać będą podania sobie dzieł rzadkich i cennych i które doręczane im będą przez urzędników instytucyi.
Dzień spełzł na niczem, nie przyniósł żadnych rezultatów i agenci po złożeniu raportu Rajmundowi w miejscu umówionem, rozeszli się, aby nazajutrz rozpocząć znowu tę samą swoję służbę.
Porzućmy ich na chwilę i poprośmy czytelników, aby nam raczyli towarzyszyć ponownie do Saint-Maur, do Petit-Castel.
Marta, po odejściu doktora, poszła zaraz do parku i skierowała się ku brzegowi, przy którym Paweł Fromental łowił był niegdyś ryby, usadowiony w czółnie.
Jakieś uczucie nieokreślone pociągało w tę stronę młodą kobietę. Nie rozumiała i nie starała się zrozumieć co się w niej działo, ale nie myślała bynajmniej staczać walki z temi nieznanemi jej nigdy dotąd wrażeniami.
Paweł — czyli ten jej młody człowiek, który jak przypuszczała, nosi to imię, owładnął wszystkiemi jej myślami.
Nie zastanawiała się wcale, czy to, co czuje jest miłością, ale pragnęła za jaką bądź cenę zobaczyć tego rybaka, pomówić z nim, wsłuchać się w miły głos jego, który dotąd dźwięczał jej w uszach, a wszystkie tętna jej serca zmuszał do żywszych ruchów.
Te rozkoszne, te słodkie marzenia, których dotąd nie doznawała, napawały ją jednocześnie obawą i błogością.
Zadrżała cała, gdy jej doktór był powiedział:
— Najdalej za dwa dni zabiorę cię do Paryża...
— Do Paryża!... Więc porzucić tak zaraz, tak niespodziewanie Petit-Castel i nie zobaczyć się już ze swym młodym rybakiem, a tym sposobem może go już nigdy nawet nie zobaczyć?
O, ten nieznajomy, ten nieznajomy!... przeczuwała to instynktownie, że jej życie byłoby bez niego złamane.
Być na zawsze z nim rozłączoną, to nie żyć.
Paweł tymczasem, owładnięty przez przyjaciela swego Fabiana de Chatelux, nie stawił się pod wierzby.
Nazajutrz po nocy przepędzonej w gorączce i wśród snów najokrutniejszych, Marta spędziła ranek nad brzegiem rzeki.
Pawła znowu nie było i czas wlókł się straszliwie.
Znękana i tak już nocą źle spędzoną, zasmuciła się teraz bardziej jeszcze.
Nic do ust nie była wziąć w stanie.
Usiadła na ławeczce pod kasztanami różowemi z książkę w ręku, której jednakże wcale nie czytała i spędziła w ten sposób kilka godzin, spoglądając coraz ku rzece, pochłaniając wzrokiem wszystkie czółna przemykające po Marnie, spodziewając się ciągle, a niestety napróżno, ujrzeć młodego człowieka.
Paweł lubo nie stawiał się na posterunku, był, jak wiemy, zakochany po uszy i myślał ciągle o swej Czarodziejce z nad Marny.
On to wczoraj wraz z La Fouinem i Fabianem postanowili wycieczkę rybacką...
Pragnąłby był być w pobliżu wybrze2y Petit-Castel, ale La Fouine był innego zdania i postanowił udać się w inną stronę rzeki.
Paweł nie chcąc się zdradzić, przystał na to postanowienie.
Nazajutrz wyjechali bardzo rano, i wkrótce pozostawili po za sobą Petit-Castel przeglądający się zalotnie w Marnie.
Wierna Magdalena obiecała przynieść młodym ludziom śniadanie o 11-ej rano, w miejsce oznaczone.
Wyznaczono odpoczynek na czas tego śniadania.
La Fouine zabrał Pawła i Fabiana do swojej łodzi.
Łowiono ryby, rozmawiano, śmiano się, jedzono i znowu łowiono, a wieczorem powrócono do domu z transportem ogromnym.
Pomimo wszystkich tych przyjemności, Paweł smutny był i cichy przez dzień cały, smutny tak, że Magdalena przypisując to cierpieniu fizycznemu, zarzucała go nieustannemi zapytaniami i otaczała szczególną troskliwością.
Paweł milczał, nie chcąc się zdradzić ani przed Magdaleną, ani przed Fabianem.
Stara poczciwa sługa, lubo nie zupełnie przekonana, musiała w końcu uwierzyć, że paniczowi nic nie jest.
Fabian zauważył również smutek przyjaciela, ale nie chciał go przez delikatność wypytywać o przyczynę, bojąc się zaś być przeszkodą, odjechał do Paryża wieczorem, pomimo że miał zamiar zabawić w Port-Créteil jeszcze dni kilka...
Paweł został sam i wolny — a uczucie tej wolności sprawiało mu radość niewymowną.
Obiecywał sobie podążyć jutro na rzekę i zająć miejsce w pobliżu Petit-Castel.
Gdyby śmiał, pobiegłby tam natychmiast, aby choć zdaleka wśród ciemności, ujrzeć mieszkanie Czarodziejki z nad Marny.
Pomimo wielkiego zmęczenia, nie spał wcale tej nocy, a wydała mu się nieskończoną.
Zerwał się o świcie, ubrał natychmiast, wskoczył w czółno i puścił się w kierunku posiadłości doktora Thompsona...
Nie spodziewał się ujrzeć tak zaraz czarodziejki, którą ubóstwiał, chciał tylko być pod jej bokiem.
Któż zdoła wyrazić jego ździwienie, gdy spostrzegł Martę na wybrzeżu, z oczami na siebie zwróconemi.
Gwałtowne bicie serca obezwładniło mu ręce, czółno bieg zwolniło...
Wychodząc z domu miał tylko jednę myśl, jedno pragnienie: ujrzeć Martę, paść przed nią na kolana, wyznać jej gwałtowną swoję miłość i błagać o wzajemność!..
Teraz, gdy był tak blizkim celu, gdy mógł urzeczywistnić to najgorętsze pragnienie, poczuł się jakby skamieniałym.
— Nie mogę, nie powinienem tej cudnej dziewczynie nic mówić o miłości...
pomyślał — zkąd pewność, że ona jest wolna?
Po chwili myślał znowu:
Ale... z pewnością wolna, z jej słów to poznałem, tylko, że nie ośmielę się nigdy!... Bo gdyby mnie odtrąciła, gdyby mi wypowiedzieć się nie pozwoliła?...
Siły go opadły, łódź bieg zwolniła i prawie stanęła, poruszana zaledwie kołysaniem wody.
Paweł nie przestawał jednakże ścigać wzrokiem „czarodziejkę“, a ona go poznała i z ręką na serca, oczekiwała jego przybycia.
Nieruchoma, pełna gracyi i naturalności, wyglądała niby najpiękniejsza statua.
Naraz Paweł zadrżał i zbladł śmiertelnie.
Gwałtowne wstrząśnienie moralne do reszty go sił pozbawiło.
Bo oto z po za gęstwiny krzaków wyszedł młody jeszcze mężczyzna, stanął niespodziewanie za Martą i dotknął jej ramienia.
Młoda kobieta odwróciła się przestraszona, lecz za chwilę podała z uśmiechem rączkę przybyłemu, a ten nachylił się i w czoło ją pocałował.
Na widok tego pocałunku, Paweł zatrząsł się cały.
Zazdrość szarpała mu serce.
— Ten człowiek za młody jest na jej ojca... — powiedział z wściekłością... — Czyżby to mąż?... Czy kochanek?...
Zaledwie postawił sobie to pytanie, zobaczył, że młoda kobieta ująwszy mężczyznę pod rękę — oddaliła się z nim, ale rzuciła na odchodnem pełne smutku ku Marnie spojrzenie.
To, o czem Paweł nie wiedział, wiedzą dobrze czytelnicy nasi.
Nowo-przybyły, był to Jakób Lagarde, czyli doktór Thompson.
Przybył on do Petit-Castel przed chwilą, i nieznalazłszy Marty w mieszkaniu, poszedł jej szukać w parku.
— Już wstałaś, drogie dziecię!... — zawołał. — Nie myślałem, że taki z ciebie ranny ptaszek...
Marta zbudzona niespodziewanie ze swych marzeń miłosnych, znalazła się w kłopocie, ale, zanadto była córką Ewy, aby nie potrafiła zapanować zaraz nad sobą, zanadto była kobietą, aby nie potrafiła wynaleźć na poczekaniu sposobu odwrócenia w inną stronę uwagi.
— Bardzom źle spała tej nocy, panie doktorze — powiedziała — obudziłam się bardzo wcześnie i postanowiłam wyjść odetchnąć świeżem powietrzem.
— A czemu się przypatrywałaś z taką wielką uwagą dzieweczko?... — zapytał znowu Jakób Lagarde.
— Łódce... i rybakowi, który ryby tu łowi... Chciałam zobaczyć, czy też uda mu się co złapać.
Odpowiedź była znakomita.
Pseudo Thompson, lubo niezmiernie podejrzliwy, był całkiem z niej zadowolony.
— Ale pan, panie doktorze — rzekła Marta z kolei — pan widzę wcześniejszy jeszcze odemnie ptaszek, skoro o tej godzinie, znalazłeś się już w Petit-Castel.
— Przyjechełem bardzo rano, to prawda — bo chciałem się przekonać naocznie jak też tu robota idzie.
— Przedsiębiorca mówił mi wczoraj, że na dziś wieczorem, wszystko już będzie skończone.
— I mnie tak zapewnił przed chwilą.
— A czy — zapytała Marta, głosem nieco wahającym — czy pan doktór raczy tu z nami cały dzisiejszy dzień przepędzić?...
— Przyjechałem po ciebie, kochane dziecię i razem wybierzemy się do Paryża...
Posłyszawszy ten wyrok, biedna córka Periny, zadrżała całem ciałem.
Jakób odczuł to drżenie.
— Co tobie?... zapytał i spojrzał uważnie na Martę.
— Ależ nic a nic doktorze... — wyszeptała młoda kobieta.
— Przeciwnie moje dziecię — czułem żeś najpierw zadrżała, a teraz widzę, żeś zbladła znowu śmiertelnie...
— Zapewniam pana...
— Dla czego starasz się coś skryć przedemną?... — przerwał Lagarde łagodnie. — Powiedz no mi szczerą prawdę...
otwarcie... powrót do Paryża, nie sprawia ci przyjemności.. przejmuje cię nawet obawą?...
— Nie... nie... panie doktorze... zapewniam pana, że tak nie jest. Jeżeli istotnie, jak pan powiada, zadrżałam... jeżeli zbladłam także... to dla czego innego zupełnie.
— Dla czego?...
— Pomyślałam sobie oto, że ja biedna opuszczona zupełnie dziewczyna, mam się przenieść do pańskiego pałacu i zamieszkać tam wśród zbytku, wśród tego świata wielkiego, którego nie znam wcale i w którym bodaj, czy się śmieszną jeszcze nie będę wydawać.
— Ty... śmieszną... moje kochane dziecię?... Ty śmieszną być nigdy nie możesz! — zawołał Jakób Lagarde, śmiejąc się w duchu z naiwności Marty. — Świat, do którego wejdziesz, przyjmie cię z pewnością życzliwie.
— Przekładam wieś nad miasto i czułam się tutaj z łaski twojej doktorze prawdziwie, ale to prawdziwie szczęśliwa...
— Żal ci zatem opuszczać tego ustronia wiejskiego?...
— Żal i to bardzo doktorze.
— Przykro mi w takim razie, kochane dziecię, że nie mogę cię tu już dłużej pozostawić, lubo chciałbym wszystkim pragnieniom twoim zadość uczynić, bo obecność twoja w Paryżu niezbędnie jest potrzebną.
— Jedźmy zatem doktorze — wyszeptała Marta — wiem, że wszystko, co pan robisz, jest dowodem twojej niezasłużonej dla mnie dobroci...
— Nic cię tu zresztą nie zatrzymuje, powiedział Jakób, tknięty nagłem podejrzeniem, w chwili właśnie, gdy córka Periny mówiła mu o zaufaniu.
— O! nie! najzupełniej nic! — odpowiedziała sierota, ukrywając swoje pomieszanie.
— Nie będziesz zresztą wcale żałować Petit-Castel, bo w Paryżu tak będziesz miała czas zajęty, iż go na nudy nie starczy... Zresztą przyrzekam ci i to, że będziemy tu przyjeżdżać od czasu do czasu.
— Czy on tylko jeszcze tu będzie, gdy my przyjedziemy? — zapytała się siebie Marta po cichutku — a głośno dodała: — Kiedy więc jedziemy panie doktorze?...
— Skoro tylko zapakujesz swoje rzeczy i ubierzesz się do drogi... Powóz już czeka na nas...
— Wybiorę się natychmiast.
— Chwileczkę jeszcze — mamy ze sobą jeszcze coś do pomówienia...
— Do pomówienia? — powtórzyła ździwiona Marta — a o czem?...
— Zaraz się dowiesz, kochane dziecię...
Doktór i młoda dziewczyna, podeszli pod dom, do ławki w cieniu drzew ustawionej.
— Siadaj Marto — rzekł Jakób wskazując ławkę — i uważaj co ci powiem.
Ta uroczysta przemowa, zaniepokoiła młodą kobietę.
Zapytywała się w myśli, czy doktór nie odgadł przypadkiem rodzącej się w niej miłości.
Zaczynała się obawiać, czy się czasami ze swemi uczuciami nie zdradziła, czy nie poznano się na jej kłamstwie.
Jakób Lagarde prosił aby usiadła i zastosowała się do tego żądania.
— Kochane dziecię — odezwał się mniemany Thompson, wlepiając wzrok w pannę Grand-Champ w sposób, który był by ją uderzył z pewnością, gdyby nie miała przymkniętych oczu — jesteś bardzo młodą i bardzo piękną, napotkasz więc bez wątpienia na swej drodze wielu takich, co się w tobie nie na żarty zakochają...
Marta zaczerwieniła się cała.
— O! panie doktorze... — szepnęła.
— Pozwól no tylko kochanko. Wejdziesz w stosunki zupełnie nowe, ukażesz się w świecie, którego nie znasz jeszcze wcale, muszę ci więc zrobić kilka uwag koniecznych.
W Paryżu prowadzić będę dom otwarty, przyjmować będę sporo osób, a ciebie do czynienia honorów przeznaczam...
— Ja temu nie podołam, panie doktorze!.. — wykrzyknęła Marta wystraszona.
— Jestem pewny, że wywiążesz się z zadania doskonale — odrzekł Jakób Ľagarde z uśmiechem. — Początek będzie może trochę trudny, ale bądź spokojną zupełnie...
Pomiędzy zaproszonemi, będzie dość naturalnie ludzi młodych w części przeżytych, a zatem nie niebezpiecznych, w części jednak i takich, którzy pełni sił, pod promieniami pięknych twoich oczu, zapalać się będą jak chemiczne zapałki.
Znajomość z tymi ostatnimi jest zawsze bardzo niebezpieczną dla młodej słabej kobiety, a zwłaszcza dla kobiety obdarzonej wyjątkową urodą i nadzwyczajnym wdziękiem...
Ostrzegam cię o tem, lubo się o ciebie nie obawiam, wiem albowiem, żeś jest panienką rozumną, że masz silną duszę!...
Przebyłaś szkołę nieszczęść, a ta kształci najlepiej, najlepiej uzbraja w doświadczenie...
Nie przywiązujże żadnego znaczenia do komplimentów, któremi młodzi panowie stereotypowo obsypują każdą ładną twarzyczkę i nie daj się zdurzyć niemi.
Ja zresztą będę zawsze przy tobie, a będę czuwać troskliwie...
Wierzysz wszak w życzliwość moję, nieprawda?...
— O! wierzę... wierzę... najszczerzej! odpowiedziała Marta wzruszona — wiem, że pan jesteś dobrym i wspaniałomyślnym... przekonaną jestem, że mnie kochasz...
— I bardzo cię nawet kocham, moje dziecię, kocham cię więcej nawet niż sądzisz...
Mówiąc to Jakob Lagarde wziął Martę za rękę i uścisnął gorąco.
Bez nieufanści, bez żadnego podejrzenia, sierota podała tę rękę Thompsonowi, najzupełniej pewna, że żywi on dla niej uczucie głębokie, a czysto rodzicielskie...
Pseudo Thompson mówił dalej:
— Jestem dość jeszcze młody, co prawda, ale przeszedłem już tyle na świecie, żem poznał życie z każdej strony... Ta twoja piękność nadzwyczajna, to dar bardzo cenny, ale bardzo pod pewnemi względami niebezpieczny... Będziesz obleganą przez wielbicieli i zakochanych mniej lub więcej prawdziwie, to ci z góry przepowiadam, i z tego powodu uznaję za konieczne wskazać ci drogę postępowania po której idąc — nie narazisz się na niebezpieczeństwo...
— Ależ — przerwała Marta — nie rozumiem zupełnie o jakich mówisz pan niebezpieczeństwach... Któż śmiałby mi ubliżyć w pańskim domu?...
— Nikt a nikt bezwarunkowo, to też nie mówię o tem, aby mógł kto ubliżyć twojemu honorowi, ale chodzi mi o niewinne twoje serce, chodzi mi aby ono bezwiednie nienaraziło się na utratę swojej wolności...
Marta znowu się po same uszy zaczerwieniła, wspomniawszy o swoim rybaku, którego obraz nosiła w duszy, i o którym ciągle myślała...
— O! panie doktorze — odpowiedziała niezupełnie pewnym głosem — oto wcale się nie potrzeba obawiać...
— To też ja do pewnego stopnia nie bardzo się obawiam o ciebie, a będę zupełnie spokojny, jeżeli się do rad moich zastosujesz i ściśle podług nich postępować będziesz, co zresztą nie będzie wcale trudnem... Potrzeba być po prostu legendową Salamandrą i potrafić przechodzić zwycięzko w pośród płomieni, które oczy twoje wytwarzać będą... Pozwól się kochać w sobie, ale sama nie kochaj nikogo!.. Słuchaj z uśmiechem wszystkich czułości, a nie odpowiadaj na żadne nigdy!... Przyjmuj hołdy wszystkich, a nie licz na nikogo... Posądzą cię o kokieteryę. Tem lepiej. Kokieterya jest siłą, jest bardzo wielką siłą!...
W miarę jak Jakób Lagarde rozwijał teorye swoje, coraz większe zdziwienie wybijało się na twarz Marty.
— Jakto panie doktorze! — wykrzyknęła skoro skończył chcesz pan abym spokojnie słuchała czułości, zaklęć, obietnic, westchnień, jednem słowem, abym pozwoliła starać się o siebie?...
— Czy widzisz co w tem takiego złego? — zapytał doktor.
— A jeżeliby na nieszczęście, jeden z tych, o których wspominasz, pokochał mnie naprawdę?...
— Nie będzie to nic zgoła warto, jeżeli ty go kochać nie będziesz...
— Jeżelibym z przyjemnością słuchała wyznań miłosnych, dawałabym mu tem samem prawo do spodziewania się...
— Twoja obojętność dowiedzie mu, że był w błędzie...
— Naraziłabym go na cierpienia…..
— Cóż to szkodzi? — Będzie to jego własną winą, a nie twoją! — Na polu bitwy nie zważają wcale na rannych, chyba tylko aby ich odwieźć do ambulansu. Ci co im zadali rany, nie czują żadnego wyrzutu sumienia...
— Życie jest polem walki... Bądź — raz ci jeszcze powtarzam, kokietką... bo to najlepszy sposób do pozostania wolną!...
Oto wszystko co miałem do powiedzenia kochana Marto!... Myślę żeś mnie zrozumiała?...
— Zrozumiałam cię panie doktorze.
— I będziesz się do tych rad stosować?...
— Przynajmniej będę się starać o to...
— Przymus zresztą jaki sobie zadawać będziesz, nie będzie trwał zbyt długo….. może nawet nie będzie potrzebnym wcale... Zależeć to będzie od pewnych okoliczności, jakie zajdą niezadługo... Bardzo być może, że zajdzie w moim życiu zmiana, niwecząca wszelkie teraźniejsze moje projekta... Wtedy porzucę pałac przy ulicy de Miromesnil... wyjadę zupełnie z Paryża...
— Wyjedziesz pan z Paryża?….. szepnęła młoda dziewczyna z przestrachem prawie.
— Tak, porzucę nietylko Paryż, ale i Francyę zupełnie.
— Na długo?
— Zapewne na zawsze.
Sierota zachwiała się i zbladła.
Jakób nie poznał się na prawdziwej przyczynie tego gwałtownego wzruszenia. Myślał, iż Marta obawia się, aby nie pozostała znowu samą i opuszczoną jak była po śmierci matki, więc też zaraz dodał pieszczotliwie:
— O! nie obawiaj się kochana Marto o siebie. Cokolwiek nastąpi nie opuszczę cię moje dziecię ukochane... ty zawsze przy mnie pozostaniesz... i... kto wie... kto wie... co przyszłość dla ciebie zachowuje?... Pomówimy o tem innym razem...
Marta wcale już tego nie słyszała...
Myślała tylko, że jej powiedziane o opuszczeniu Paryża... Francyi...
Ależ wtedy straconaby była wszelka nadzieja, wtedy nigdyby już z pewnością niezobaczyła nieznajomego którego pokochała – i którego jak się w tej chwili przekonała, kocha z całej swojej duszy...
Jeżeliby to nastąpiło, serce by pękło jej z żalu... nie przeżyłaby tego na pewno...
— Ponieważ uspokoiłaś się kochane dziecię rzekł doktór — więc idź teraz i przygotuj się do wyjazdu. — Czekam na ciebie...
Marta oddaliła się szybko, aby ukryć swoję rozpacz i łzy, które powstrzymywała zaledwie.
Znalazłszy się w swoim pokoju, padła na kolana i rozpłakała się głośno.
— Matko ukochana — szeptała ze łzami — czyś na to mnie pozostawiła na świecie, abym tak strasznie cierpiała?
„Ja ciebie tak kochałam, tak cię ubóstwiałam prawdziwie.
„Pan Bóg mi zabrał ciebie, a tyś była mojem jedynem szczęściem na świecie...
„Dzisiaj serce moje już nie należy do mnie, przepełnione jest uczuciem wcale niepodobnem do tego, jakie żywiłam dla ciebie i to właśnie uczucie ma być nową dla mnie boleścią...
„Poradź mi ukochana moja matko!... W tobie cała nadzieja moja, ty tam z góry czuwaj nad biednem dziecięciem swojem.
„Młodzieniec, którego przypadek postawił na mojej drodze, młodzieńca którego z nazwiska nawet nie znam, pokochałam... Czuję, że gdybym nie miała go zobaczyć więcej, nie byłoby już dla mnie szczęścia na ziemi, a tu potrzeba wyjeżdżać... trzeba opuścić kraj w którym on przebywa... trzeba się oddalić, nie widząc się z nim nawet, kiedy dusza moja przywiązała się do niego na zawsze, kiedy życie jego jest mojem życiem!...
„O! matko moja wesprzyj mie!... doradź mi!..“
Marta długo płakała i modliła się i zdawało się jej, że jakiś głos tajemniczy odpowiada na jej wezwanie.
Głos ten dodał jej nadziei.
Podniosła się wzmocniona i pocieszona.
— Słyszałam cię droga matko — szeptała oczy ocierając. Pan Bóg pozwolił ci odpowiedzieć na prośby moje... Wróciłaś mi siłę i odwagę... Wiem, że czuwasz nademną. O, nie opuszczaj mnie matko kochana!...
Spakowała coprędzej swoje rzeczy, ubrała się i zeszła na dół.
Doktór Thompson rozmawiał z przedsiębiorcą.
— Marta posłyszała urywek z rozmowy:
— Tak, więc dzisiaj wieczór wszystko będzie skończone? — powiedział doktór.
— Wszystko... proszę pana... Pozostanie tylko wstawienie drzwi podwójnych i zdjęcie rusztowań.
— Proszę abyś się pan nie oddalał z willi przed zupełnem wykończeniem wszystkiego... Mam zamiar wybrać się jutro w podróż, o której panu mówiłem. Dziś wieczór około szóstej, przyślę tu stangreta po zabranie niektórych rzeczy, jemu więc oddasz pan klucze z łaski swojej...
— Zrobię jak pan sobie życzy...
Jakób zwrócił się do Marty.
— Chodź kochane dziecię — rzekł.
I wyszli razem z willi.
Sierota rzuciła smutne spojrzenie na dom, park i brzeg rzeki.
Z daleka po przez gałęzie drzew spostrzegła czółno płynące ku małej łasze.
Na ten widok serce jej się ścisnęło na nowo.
Poznała młodego człowieka, któremu duszę oddała.
Powóz stał niedaleko peronu.
Doktór podsadził Martę i sam obok niej zasiadł.
Przedsiębiorca zamknął drzwiczki i otworzył bramę, a stangret podciął konia.
Paweł błądził z czółnem nad brzegiem parku.
Miał nadzieję, że zobaczy „Czarodziejkę z nad Marny“.
Nadzieja ta, jak wiemy, musiała spełznąć na niczem.
Powrócił do domu bardzo zasmucony.
Magdalena czekała go ze śniadaniem.
Widząc panicza tak smutnego, stara wierna służąca zaniepokoiła się bardzo.
Próbowała go wybadać, ale próżne były usiłowania.
Zaledwie zjadł śniadanie, wyszedł z domu, wsiadł z powrotem do czółna i do wieczora przesiedział nad brzegiem, udając, że go tak łowienie ryb zajmuje.
Zdawało mu się co chwila, że ukochanej postać, ukaże mu się uśmiechnięta, promienna.
Niestety jego „Czarodziejka“ nie znajdowała się już w Petit-Castel!
O szóstej wieczorem, roboty wskazane przez doktora Thompsona, zostały w zupełności ukończone — i pan Demichel, przedsiębiorca, oddał klucz alzateczykowi, pełniącemu u doktora obowiązki stangreta, który przybył po rzeczy Marty i i zaraz odjechał.
Petit-Castel pozostał opustoszały.
Tego samego dnia około dziesiątej wieczorem, prywatny jakiś powozik zaprzężony w dobrego konia, zatrzymał się przed bramą willi.
Wysiadł zeń jakiś człowiek, otworzył wyjętym z kieszeni kluczem i odezwał się do stangreta:
— Wjedź wolno...
Za chwilę powóz zatrzymał się przed peronem.
Stangret zeskoczył z kozła.
— Czy odprządz konia i odprowadzić go do stajni?
— Nie... nie potrzeba... zabawimy tu bardzo krótko... Weź klucze z powozu i otwórz... Ja sam pakiet zabiorę...
Po wzięciu kluczy, stangret wszedł na schody peronu i otworzył drzwi główne.
Za nim szedł jego towarzysz, z pudełkiem dosyć dużem bo mającem ze czterdzieści centymetrów szerokości, a z pół metra długości w ręku.
Stangret wszedł pierwszy do czarnego jak noc przedsionka.
Wyjął z kieszeni liberyi latarkę, odsunął zamykającą ją blaszaną zasuwkę, a światło oświeciło ich twarze.
Człowiek co miał pudełko, był Jakóbem Lagarde, jego niby stangretem był Pascal Saunier z faworytami przyprawionemi.
— Najprzód schowamy to do szafy, odezwał się Jakób — później zobaczymy czy wszystko w porządku...
Pascal otworzył drzwi od sali jadalnej i rzucił okiem na dokonane roboty, najpierw tu, a następnie w izbie czeladnej, Jakób zaś wstawił pudełko do szafy, zamknął ją i klucz wyjął.
— Zapal-no jakie światło... — odezwał się następnie — bo ja przy tej latarni nic a nic nie widzę!...
Pascal zapalił świecznik dwuramienny.
— A no tak, to co innego! — powiedział Jakób. — Teraz obejrzyjmy roboty.
Oto otwór od tuby, która prowadzi z izby czeladnej do pokoju jadalnego. — Nie podobna się jej domyśleć, tak doskonale umieszczona!... Zobaczmy drzwi...
Po obejrzenia zasuwek, Lagarde zaczął znowu:
— Z tej strony zdają się silne. — Zaraz zresztą zrobimy próbę... — Przejdźmy do sali jadalnej.
Obejrzał zamki sekretne i zdawał się być zupełnie zadowolonym.
— Zamknij się tutaj... — rzekł — ja wyjdę i gdy zasztukam ze dworu do okiennicy, ty krzycz jak tylko najgłośniej potrafisz, tak jak byś wzywał pomocy. Rozumiesz?...
— Rozumiem... odrzekł Pascal. — Idź...
Jakób wyszedł i wkrótce zastukał do okiennicy od sali jadalnej, do której zaraz potem przyłożył ucho.
Przysłuchiwał się czas jakiś, znowu zastukał i znowu zaczął słuchać.
— Nic a nic nie słyszę... — mruknął i powrócił do sali jadalnej.
— Krzyczałeś?... — zapytał Pascala.
— Z całych sił; — prawie, że ochrypłem.
— Czy nie słyszałeś nic?...
— Nic. — Próba wypadła zadawalniająco. — Chodźmy teraz do antresoli...
— Otworzono drzwi obite żelazem, wypróbowano zamki i przekonano się, że Wszystko zostało wykonane z jak największą dokładnością.
Nie pozostawało nic zgoła do życzenia.
Z izby czeladnej przeszli do sionki, w której okna zostały zamurowane.
Żelazne kółko silnie było przymocowane do ściany.
— Tutaj znowu zrobimy próbę — powiedział Jakób. — Zamknij się, a skoro zastukam w mur, zacznij znowu krzyczeć!... Jeżeli ochrypniesz zupełnie, to cię przyrzekam wyleczyć — dodał ze śmiechem.
— Drugie doświadczenie, wypadło równie pomyślnie.
Jakób powrócił do Pascala.
— W kuchni muszą być zapewne żelazne kółka i kawałki blachy — przynieś mi je tutaj...
Pascal poszedł i przyniósł przedmioty żądane.
— Oto kran, który pod dostatkiem przepuszcza wodę ciągnął pseudo — Thompson, wskazując ręką na kran żelazny umieszczony po nad szerokim kamieniem, wydrążonym w formie miski. To dobrze... — A teraz chodźmy po lampę...
Hak, o którym mówił Jakób, był wbity w samym środku sufitu.
Pod hakiem tym stał duży stół dębowy kuchenny.
— Skoro skończony przegląd — rzekł Pascal — sądzę, że zechcesz mi wytłómaczyć, do czego służyć mają te wszystkie przygotowania...
— Nie będę ci nic potrzebował tłómaczyć... bo jutro sam wszystko zobaczysz... odpowiedział Jakób. — Tymczasem pomóż mi tylko...
Dwaj wspólnicy weszli do małego pokoiku starannie umeblowanego, który wieczorem oświetlać miała lampka zawieszona u sufitu, na mosiężnych łańcuszkach. Zdjęli ją i zawiesili na haku, jaki wskazał Jakób Lagarde.
— Czy lampka gotowa do zapalenia?.. zapytał tenże.
— Tak jest — odpowiedział Pascal — jest w niej pełno oleju i knot zupełnie nowy.
— Doskonale! — Teraz więc tylko potrzeba przynieść jeszcze pakiet, jaki pozostał w powozie.
— Zaraz go przyniosę...
Pascal wyszedł i wkrótce powrócił z zawiniątkiem, owiniętem w szare grube płótno i owiązanem sznurami.
Jakób odwiązał sznurki, rozwinął płótno i wyjął zeń dwa ubrania czarne kauczukowe, z formy podobne do tych jakie przywdziewają rybacy, kiedy się rzucają w wodę, powiązane u rąk, szyi i nóg.
Do ubrań tych należały także dwie pary podróżnych butów futrzanych, które można było kłaść nie zdejmując obuwia.
Doktór otworzył kufer, włożył wen różne przedmioty, jakieśmy wyliczyli, następnie wyjął z kieszeni paczkę białych bandaży, jakich używają lekarze przy opatrunkach i zakorkowaną szczelnie butelkę.
Bandaże i flaszkę schował także do tego samego kufra i zamknął go na klucz.
— Idźmy z powrotem na górę... i pozamykajmy za sobą...
Poszli i zrobili wszystko.
Jakób spojrzał raz jeszcze dokoła i wykrzyknął uradowany:
— Wszystko idzie jak najlepiej!... w drogę!...
W kilka minut później bramy Petit-Castel starannie były pozamykane, a powóz toczył się po drodze z Grevelle do Charanton.
W Charanton Pascal skręcił na prawo ku laskowi Vincennes.
Wjechawszy do lasku zatrzymał się zeszedł z kozła i obejrzał do okoła.
Droga była zupełnie pusta i ciemna, wszędzie głębokie panowało milczenie.
Pascal zdjął kapelusz razem z peruką i faworytami, zdjął także liberyę i podał to wszystko Jakóbowi, który schował to znowu zaraz do walizy powozowej, a podał w zamian Pascalowi niewielki kapelusik fantazyjny. Zmieniwszy w ten sposób przebranie swoje, wspólnik Lagarda usadowił się znowu na koźle, podciał konia i pojechał pośpiesznie.
Po kilka minutach godna para wyjechała z lasu, i dotarła do Saint Mande i alei Vincennes.
O drugiej z rana doktór Thompson i sekretarz jego Pascal Rambert, stanęli w pałacu przy ulicy Miromesnil, gdzie alzatczyk konia poprowadził do stajni, a powóz wtoczył do wozowni.
Pomimo głębokiego smutku z powodu opuszczenia Petit-Castel, w którem serce pozostawiła, Marta szczerze się ucieszyła jednak, ze spotkania z Angelą.
Ex-modystka, stosując się do danych sobie instrukcyj, trzymała w największej tajemnicy wszystko, co dotyczyło Jakóba i Pascala, a wysadzała się jednocześnie na udane sympatye i serdeczności dla sieroty, lubo w duszy z powodu niezwykłej urody młodej kobiety, wcale jej nie lubiła.
Oddała zaraz Marcie, jako gospodyni domu, wszystkie klucze i zaczęła oprowadzać po pałacu.
Córka Periny, przywykła do skromności a nawet do ubóstwa, została odurzoną spotykanym na każdym kroku zbytkiem iście książęcym i pomyślała, że pan Thompson, który może ponosić tak olbrzymie wydatki, musi też posiadać bajeczną poprostu fortunę.
Angela poprowadziła ją na samym ostatku do pokojów, które były dla niej przeznaczone i dla niej odpowiednio urządzone.
Tu Marta aż zawrotu głowy doznała. Trudno bo naprawdę wyobrazić sobie coś bardziej rozkosznego i coś bardziej eleganckiego, nad ten apartamencik panieński.
Po zdaniu sobie wszystkiego, Marta Grand-Champ, objęła zarząd domu, zastrzegła sobie jednakże, że będzie się bardzo często odwoływać do rady i pomocy Angeli, zwłaszcza w kwestyach gostronomicznych, na których albo nie zna się wcale, albo się zna bardzo mało.
Obie kobiety, co już do wyjątków należy, porozumiały się jak najlepiej i jak najzupełniej, i żadna najmniejsza chmurka nie poróżniła ich ze sobą — ta dobra jednakże harmonia nie była w stanie wyrugować z serca Marty owych wspomnień rozkosznych, o których z żalem rozpamiętywała.
Skoro tylko znalazła się sama w pokoju, padła na fotel i zaczęła płakać rzewnemi łzami.
Położyła się spać bardzo późno, a przez dzień cały nic prawie w ustach nie miała.
Jakób i Pascal jakkolwiek bardzo także późno udali się na spoczynek, powstawali bardzo rano i odbywali jakąś naradę w gabinecie doktora.
Rozmowa ich tyczyła się głównie reklam zamieszczonych przez dzisiejsze dzienniki poranne.
Te reklamy napisane bardzo zręcznie a opłacone bardzo drogo, zapowiadały dzień ostatecznego urządzenia i otwarcia kliniki doktora Thompsona, sławnego specyalisty amerykańskiego, leczącego skutecznie anemie, za pomocą wynalezionej przez siebie metody.
Doktór Thompson — głosiły reklamy, wyleczył już tysiące osób, a nie miał ani jednego wypadku aby mu się kuracya nie powiodła.
Artykuły, do których Jakób dał treść i zaprawę naukową, a które Pascal przyodział w odpowiednią, bardzo udatną stylową formę, wywarły poważne na publiczność paryzką wrażenie.
— W ciągu jakich dni ośmiu — powiedział Lagarde — powinienem już mieć pacyentów i popróbować szczęścia... Co dalej robić wypadnie, potem dopiero zobaczymy.
— Czy masz nadzieję posiąść „Czerwony Testament?“ — zapytał Pascal.
— Naturalnie!... Gdybym nie liczył na to, nie byłbym z pewnością myślał o robotach, jakie w Petit-Castel przeprowadziłem...
— Rozumiem trochę te roboty, ale nie rozumiem nic a nic tych jakichś doświadczeń, jakieśmy tam ubiegłej nocy wyprawiali...
— Powtarzam ci, że wszelkie pod tym względem objaśnienia, uważam za zupełnie zbyteczne. Zobaczysz sam wszystko swemi własnemi oczami... Tymczasem zajmijmy się lepiej tem, czego w odwłokę puszczać nie wypada... Potrzeba nam oto przede wszystkiem skompletować służbę domową...
— Domownicy są wrogami — odpowiedział Pascal.
— Prawda, ale obejść się bez nich nie sposób... Zresztą nic się tu nadzwyczajnego dziać nie będzie nic przedewszystkiem tajemnego i podejrzanego... Będziemy owszem postępowali z jak największą otwartością... Czegóż u licha mamy się obawiać znowu?... Nie będziemy kryli się z niczem, nie będziemy zatem obudzać żadnych podejrzeń... Potrzeba nam szwajcara bardzo pokaźnego do przedsionka, lokaja do przedpokoju i młodego chłopaka „pazia“ do drzwi mojego gabinetu... Liberya szwajcara powinna być jak najświetniejsza, rajtrok granatowy z kołnierzem suto haftowanym złotem, kamizelka i spodnie czerwone, pończochy niciane białe, dobrze obciśnięte na łydkach (łydki pokaźne koniecznie). Lokaj, ma mieć czarny frak, biały krawat; paź, kurtkę krojem angielskim o trzech rzędach guzików na piersiach,
— Podejmuję się tego wszystkiego... a na pazia mam już nawet kandydata... Chłopiec lat trzynastu do czternasta, bardzo przyjemnej powierzchowności i bardzo dobrze zbudowany... A jakże co do służby kobiecej?...
— Potrzeba nam kucharki wyśmienitej, geniusza w swoim rodzaju.
— Można ją będzie znaleźć. Kogóż, więcej?...
— Nikogo a nikogo, alzatka pełnić będzie obowiązki pokojowej przy Marcie i Angeli... a w dnie przyjęć, wynajmie się marszałka dworu i odpowiednią liczbę lokai... To praktykuje się powszechnie.... Teraz potrzeba mi obmyśleć i ułożyć pewien planik, pod pozorem którego ściągnę tu dzisiaj wieczór księgarza Fauvela i ztąd do Petit-Castel powiozę...
— Czyż go nie uprzedziłeś, że potrzebujesz jego pomocy, przy trafiającem ci się nabycia biblioteki prywatnej?...
— Tak, ale proponować mu przybycie na noc, może być dość niefortunne... może w tak szczwanym lisie obudzić podejrzenie...
— Zaproś go więc na obiad, a po obiedzie zabierzemy go do Petit-Castel.
— Kiepski koncept!... odpowiedział Jakób wzruszając ramionami. Nie można aby go ktokolwiek widział tutaj za dnia, jeżeli światła dziennego nie ma on już oglądać więcej...
— Prawda.
— Mam pewną myśl, ale aby ją w czyn zamienić, potrzeba mi będzie współpracownictwa Angeli... Możemy wszak, jak powiadasz, zaufać jej bezwzględnie?...
— Możesz na niej tak jak na mnie polegać... Biorę za to wszelką odpowiedzialność na siebie... Nie zna ona żadnych głupich przesądów i pragnie widzieć nas bogatymi, bo wierzy, że się z nią podzielimy, albo ja przynajmniej. Co do środków zbogacenia, wszystkie uznaje za dobre, byle tylko dość pewne były... W dniu, w którym okazałaby nam się potrzebną ręką dość silna do sprzątnięcia kogokolwiek — możesz jej śmiało użyć. Nie zawaha się ani na chwilę..
— To dobrze... zadzwoń no z łaski swojej.
Pascal nacisnął guzik dzwonka elektrycznego i alzatczyk się ukazał.
Jakób odezwał się do niego:
— Idź no, powiedz pani Angeli, że bylibyśmy jej bardzo wdzięczni, gdyby zechciała pofatygować się do nas...
W kilka minut potem ex-modystka weszła do gabinetu doktora.
— Dzień dobry kuzynie!... rzekła śmiejąc się i wyciągając rękę do Jakóba Lagarda. Czy to kuzyn mnie potrzebowałeś?...
— Tak jest kochana Angelo — odpowiedział mniemany Thompson.
— Czyż mogę mieć nadzieję, iż przydam się panu na cokolwiek?...
— Dam ci właśnie wielką ku temu sposobność. Bardzo mi dziś potrzeba twojej pomocy...
— Ah! ah!... zawołała przyjaciółka Pascala z pewnem uczuciem radości. Może zatem zaczniemy coś działać nareszcie?... Czasby już był wielki na to, jeżeli zwłaszcza nie macie zamiaru zepchnąć mnie na plan ostatni!... Siedząc z założenemi rękami, nic a nic nie wysiedzicie... daję wam na to moje słowo honoru... No ale o cóż to idzie?...
— Będziemy dziś mieli kogoś na obiedzie.
— No to już do Marty przecie należy nie do mnie...
— Marta nie może nic zgoła wiedzieć o obiedzie, jaki chcę wyprawić dziś wieczorem jednemu z przyjaciół moich...
— Więc to nie będzie tutaj w pałacu?...
— Nie... to tam będzie...
— W Petit-Castel?...
— Tak właśnie. Gdy przyjedziemy tam około siódmej wieczorem, powinnaś być zupełnie gotową... stół nakryty, okna pootwierane, jak gdyby dom był zamieszkany...
— To głupstwo. Kogo mam zabrać?...
— Nikogo...
— Ba... to znowu nie będzie tak łatwo!... Zaledwie starczy mi przecie czasu na przygotowanie potrzebnych zapasów... jeżeli je tam jeszcze znajdę. Nie zdaje mi się to takiem pewnem...
— Nie potrzeba ci się w nic a nic zgoła zaopatrywać w Petit-Castel. Weź powóz, każ się zawieźć do jakiego wielkiego składu spożywczego i kup tam wszystko co wypada. Niech będzie zupa żółwiowa, którą się tylko na miejscu odgrzeje, niech będą wątróbki z truflami, drób, nowalje, owoce i wszystko zresztą co może dogodzić smakoszowi. O wino nie kłopocz się wcale, jest go w piwnicy poddostatkiem...
—— Rozumiem... Bądź pan spokojny...
— Szczególniej zaś, dodał Jakób z pewnym na te wyrazy naciskiem, szczególniej nie chciej dziwić się niczemu, co tam zastaniesz na miejscu...
— Ja dziwię się jednej tylko jedynie rzeczy, a to temu mianowicie, że nie macie jeszcze dotąd w swoich rękach całej fortuny zmarłego hrabiego de Thonnerieux.
— Zrobimy właśnie dziś wieczorem jedno w tym kierunku staranie, kochana kuzyno...
— A zatem — odpowiedziała z cynicznym uśmiechem ex-modystka, a zatem będzie to obiad pożegnalny dla waszego przyjaciela.
— Coś w tym rodzaju...
— Doskonale!... Nie zaniedbam niczego z mojej strony... Dajcie mi klucze od Petit-Castel...
— Proszę kuzynki.
Jakób wydostał klucze z jednej z szuflad swego biurka, i doręczył je Angeli mówiąc:
— Czy zaraz wyjeżdżasz kuzynko?...
— W tej chwili.. Śniadanie zjem na mieście, aby nie tracić czasu... Ubiorę się, wyjdę, wezmę powóz, pojadę do magazynu spożywczego i ztamtąd do Petit-Castel. Zabiorę wszystko oprócz chleba...
— Potrzeba ci pieniędzy?...
— Nie... mam jeszcze... Potem się policzymy...
— Nie oszczędzaj mnie tylko...
— Bądź i o to spokojny.
— Jeszcze słówko... Marta z pewnością będzie ciekawa wiedzieć, gdzie się udajesz... Wynajdź że sobie jakiś pretekst...
— Powiem jej oto, że jadę do Wersalu odwiedzić jednę z przyjaciółek moich i, że może nawet zanocuję u niej. To przecie powód zupełnie naturalny!...
— O! widzę, że nie jesteś w ciemię bita... Do widzenia kochana kuzynko!..
Do wieczora!..
— Do wieczora!... A przyrzekam ci obiadek, po którym palce jak to mówią oblizywać!...
Angela ucałowała Pascala, uścisnęła Jakóba za rękę i wypadła jak szalona.
— Ona pragnie tylko działać, jak widzisz — zauważył ex-sekretarz hrabiego de Thonnerieux.
— Tak... jestem zachwycony... To świetny naprawdę nabytek... Pomyślmy teraz o Fauvelu... Ile nam potrzeba czasu, aby przejechać naszym powozem, prostą drogą z Paryża do Petit-Castel?...
— Pięć kwadransy...
— Potrzeba zatem uprzedzić starego lisa, że o kwadrans po piątej poślemy po niego...
— Uprzedzić... a to w jaki sposób?...
— Listownie...
— Nie. List byłby olbrzymiem głupstwem. Mogliby go odnaleźć i masz dyabła nie tracza. Alzatczyk pójdzie...
— Dobrze, ale jeżeli chcesz posłuchać mojej rady, naznacz mu spotkanie w którejkolwiek kawiarni, gdzie zaczekamy na niego.
— Masz racye... To lepiej niż posyłać przed jego dom nasz ekwipaż.
— Jeszcze uwaga... Alzatczyk zobaczy tego poczciwca... To już będzie wcale nie dobrze.
— Prawda, ale jakże zrobić?...
— Fauvel, jak mi mówiłeś, mieszka na trzeciem piętrze...
— Tak i ma na drzwiach swój szyldzik...
— A zatem ja tam pójdę, udam się doń bez opowiadania się odźwiernemu i uprzedzę go, że wieczorem, o piątej, wstąpimy po niego i zabierzemy do którejkolwiek kawiarni, do której wszakże wstępować nie będziemy wcale potrzebowali... Dość będzie dać znak naszemu człowiekowi. Zostaw mnie przeprowadzenie tego wszystkiego i bądź spokojny, że się na żadne a żadne niebezpieczeństwo nie narazimy...
— Kiedy pójdziesz?
— Już idę... Powrócę na śniadanie.
— Idź zatem... a spisz się dobrze.
Pascal ubrał się pospiesznie i poszedł na ulice Guénégaud; punkt o dziesiątej znalazł się u celu podróży i zadzwonił do drzwi Antoniego Fauvela.
Antykwaryusz poszedł otworzyć i zapytał młodego człowieka, którego nie poznał wcale, co sobie życzy od niego?...
— Jestem sekretarzem doktora Thompsona — odpowiedział Pascal — i on mnie tutaj przysyła...
— Racz pan wejść, szanowny panie, powiedział antykwaryusz, usuwając się dla zrobienia miejsca gościowi. Domyślam się co pana sprowadza. Doktór jest rozsierdzony na mnie, więc i pan przychodzisz jeszcze z wymówkami...
— Z wymówkami? — powtórzył Pascal. Niech mnie Bóg broni, łaskawy panie. Zkąd pan przyszedł do podobnego przypuszczenia...
— Obiecałem był wczoraj dostarczyć panu Thompsonowi zamówione przezeń dzieło, a tymczasem nadzwyczajne, a nieprzewidziane przeszkody, nie pozwoliły mi dotrzymać danego słowa.
— Ani wspomniał o tem opóźnieniu...
— O co idzie zatem?
— O radę pańską, o którą prosił już pana...
— Ah!... bardzo dobrze... Przypominam sobie... Chodzi o bibliotekę trafiającą się do nabycia gdzieś w okolicy Port-Créteil. Czy już dzień na ekspertyzę został oznaczony?....
— Odbyć się ma jutro rano.
— Brawo!.. to się złożyło doskonale. Jestem gotów oddać się cały do rozporządzenia pana doktora Thompsona, mego szanownego klienta. Pan doktór mówił mi, że w wigilię wieczorem pójdziemy do jego willi i tam oszacujemy...
— Trwa właśnie ciągle przy tym zamiarze i kazał mi zaprosić pana dziś na obiad do Petit-Castel.
— Jestem gotów do usług... O której godzinie mam się stawić?...
— O piątej punktualnie...
— A gdzie?...
— Może pan życzy sobie aby doktór tutaj wstąpił po pana?...
— O, nie!... Mam parę jeszcze interesów, które z południa zatrzymają mnie po za domem... O wpół do piątej muszę być na bulwarze Strasburskim... Czy nie zgodziłbyś się pan abym oczekiwał na pana Thompsona w kawiarni „Dziewiętnastego wieku?“
— Jestem pewny, że i doktorowi będzie to bardzo na rękę...
— A zatem rzecz ułożona. Na kilka minut przed piątą będę siedział na tarasie...
— Doktór nie pozwoli panu czekać na siebie... punktualnym jest jak nikt chyba...
Pascal odszedł, a Fauvel wybrał się za interesami.
Przed wyjściem przywołał Gendrin’a, swego robotnika.
— Jutro niedziela — rzekł — i jak sądzę, nie myślisz o robocie na jutro.
— O, nie, proszę pana... Chciałbym pójść z żoną odwiedzić mego chłopczynę, któregośmy oddali mamce pod Melun na wychowanie. Gdyby pan nawet dziś mnie już nie potrzebował, to byśmy dziś jeszcze pojechali...
— Nie mam nic przeciwko temu — odparł Fauvel. Jedź sobie choćby zaraz, jeśli ci się podoba. Posunąłeś znacznie naprzód robotę, należy ci się zatem odpoczynek... Tylko pamiętaj, abyś w poniedziałek stawił się z samego rana... Muszę koniecznie wyjechać w poniedziałek na dni kilka i muszę ci wskazać co będziesz miał do zrobienia...
— Będę z pewnością przed ósmą.
— To dobrze. A może potrzebujesz co pieniędzy?...
— Gdyby pan raczył mnie wspomódz, to bym był bardzo wdzięczny. Mógł bym kupić co w takim razie dla pędraczka, zrobić jaki mały podarek dla manki, coby żonę moję uszczęśliwiło...
— To masz-że sobie sto franków.
Gendrin wziął niebieski papierek z rąk Fauvela i podziękował mu gorąco.
— No, zmykaj już sobie teraz — dodał antykwaryusz. — Potrzebuję wyjść, więc chcę zamknąć drzwi za tobą.
— Zaraz, proszę pana... wezmę tylko paltot i uciekam...
W pięć minut potem, Fauvel zasunął mocne zasuwy, w które drzwi od pokoju służącego były zaopatrzone.
W chwili, gdy sam wychodził z mieszkania, zatrzymał się nagle.
— A bodajże cię!... — mruknął — a toż zapomniałem dzieła przyrzeczonego dr.Thompsonowi...
Cofnął się, poszedł dostać z czarnego gabinetu: „Pamiętniki hrabiego de Rocheforta,“ wpakował je do kieszeni ubrania zwierzchniego i po starannem pozamykaniu wszystkich zamków, wyszedł.
Zatrzymał się przed izbą odźwiernego, aby mu powiedzieć, iż wróci dopiero jutro rano, ale zastał drzwi zamknięto i lokalik pusty zupełnie.
Trochę niezadowolony z tego powiedział:
— Poczciwa kobiecina poszła sobie pogawędzić trochę, ale mniejsza oto, ma przecie klucz swój własny. Jutro rano pójdzie jak zwykle uporządkować mi w pokoju i zobaczy, że nie powróciłem jeszcze.
I poszedł.
Rajmund Fromental, jak już wiemy, porozdzielał swych podwładnych po różnych bibliotekach Paryża.
Sam z dwoma agentami, których szczególnem zaszczycał zaufaniem, czuwał od dwóch dni w bibliotece narodowej.
W ciągu tych dwóch dni, nie zaszło nic ważniejszego.
Możnaby było przypuszczać, że złodzieje książkowi odgadli, że się coś święci niedobrego i cofnęli przezornie.
— Nie możemy zrażać się niepowodzeniem... — oświadczył Rajmund swoim ludziom. Będziemy dotąd pilnować, dopóki nie przyłapiemy łajdaków. Zdwoimy owszem czujność...
O dziesiątej rano w sobotę, w chwili, gdy otwarto gmach biblioteki przy ulicy Richelieu, trzej ludzie zmieniali jeden po drugim przy wejściu do sali pracy i zamieniwszy po parę słów z urzędnikiem siedzącym przy wejścia, otrzymywali od niego biuletyny osobiste.
Ci trzej ludzie, różnego wieku, ubrani byli przyzwoicie, ale bez najmniejszej przesady, jak zwykle ubierają się ludzie przybywający do biblioteki w colu poszukiwań naukowych, lub uzupełnienia swych studyów.
Wszyscy trzej mieli lornetki z sobą.
Każdy z nich miał też pod pachą teczkę wypchaną papierami.
Byli to: Rajmund, — Pradier i Bouvard.
Bouvard umieścił się w pierwszej ławce od wejścia z prawej strony.
Pradier zasiadł na lewo w ławie korespondentów.
Rajmund zbliżył się do estrady bibliotekarzy i porozmawiawszy coś z jednym z nich po cichu, zajął pierwsze miejsce na ławce pod sama estradą.
W ten sposób mógł był wzrokiem porozumiewać się z urzędnikami, co wśród okoliczności nadzwyczajnych, w jakich się znajdował, zastępowało mowę ustną w zupełności.
Według zwyczajów przyjętych w bibliotece i aby się nie zdradzić, nowo przybyli zachowywali się jak zwyczajni pracownicy, każdy zażądał biuletynu informacyjnego i każdy wypisał na nim tytuły dzieł, które otrzymać pragnął.
Dostarczono im te dzieła i zabrali się do ich przeglądania, udając, że robią wyciągi, a właściwie spoglądając to na prawo to na lewo i pilnie bacząc na wszystko, cokolwiek działo się w sali.
Ta sala zapełniała się powoli.
Około pierwszej z południa, było w niej ze dwustu pracowników różnego wieku, od uczonych starców wertujących wydania stare i nieznane do reporterów dziennikarskich; poszukujących tematów do artykułów i starych anegdot do odświeżenia.
Były także trzy czy cztery jakieś kobiety.
Pomimo tak znacznej liczby czytelników, panowała tu cisza najzupełniejsza, cisza naruszana jedynie szmerem kart przewracanych, piór ślizgających się po papierze i krokami dozorcy przesuwającego się pomiędzy ławkami i pilnującego porządku.
Cały ten tłum nie był bynajmniej nieruchomym.
Ciągle się ktoś to tam to owdzie uwijał, ten żądał wydania sobie książek, tamten zapytywał o katalogi.
Rajmund nie spuszczał z oka bibliotekarza, który odzywał się doń od czasu do czasu, ale żadnym gestem, żadnem spojrzeniem, nie pozwalał przypuszczać aby dzień dzisiejszy miał być od poprzednich szczęśliwszym.
Naraz Fromental zadrżał cały.
Wzrok bibliotekarza zatrzymał się na nim znacząco i po raz pierwszy, jakby mu mówił: Jest coś nowego!...
Fromental podniósł się i podszedł spokojnie ku estradzie.
Bibliotekarz rzekł półgłosem:
— Podano mi w tej chwili żądanie, o dostarczenie książki wyjątkowo rzadkiej, która od miesiąca zaledwie znajduje się w bibliotece... Powróć pan na swoje miejsce i nie spuszczaj mnie z oka ani na jednę chwile... Gdy książka zostanie doręczoną czytelnikowi, dam panu znak niezrozumiały dla nikogo, oprócz pana jednego; wystarczy panu odwrócić się nieznacznie, aby zauważyć osobistość podejrzaną.
— Opisz mi pan te osobistość.
— Człowiek młody, blady i szczupły.
— Blondyn?...
— Nie brunet i to bardzo mocny brunet... W ubraniu duchownego...
— Ksiądz!... — szepnął Rajmund. — To nie podobne do prawdy. To z pewnością nie złodziej.
— Naturalnie, że byłoby niepodobne gdyby to był ksiądz prawdziwy, ale jeżeli przebrał się tylko w ten sposób?...
— Prawda... które miejsce zajmuje ten jegomość.
— Numer 198.
— Dobrze. Nie zajmuj się pan mną więcej i zostaw mnie w spokoju.
Rajmund siadł z powrotem na swojem miejscu.
Wziął kapelusz, portfel, papiery i książkę, którą otrzymał niby do czytania i poszedł usiąść naprzeciwko młodego człowieka, młodego księdza prawdziwego czy fałszywego, na którego zwrócono mu uwagę.
Z tego miejsca był w możności widzieć, każdy najmniejszy ruch obserwowanego.
Usadowiwszy się, rozłożył przed sobą książkę i zdawał się być najzupełniej pochłonięty czytaniem.
Obok księdza, po jego stronie prawej, siedział człowiek około pięćdziesięcioletni z binoklami w szyldkret oprawnemi na nosie, ze wstążeczką Legii honorowej w dziurce od surduta.
Po lewej znów stronie tegoż księdza, znajdowała się kobieta lat około dwudziestu siedmiu, wcale nieładna i niedbale ubrana, jak większość kobiet przybywających za poszukiwaniami do biblioteki.
Trójka ta zdawała się być najzupełniej pogrążoną w czytaniu.
Kobieta i mężczyzna udekorowany, robili ustawicznie jakieś notatki.
Ksiądz przeglądał przewodnik, który trzymał w ręku.
W tej chwili, jeden z urzędników zażądał odeń biuletynu osobistego, wziął takowy i powrócił ku estradzie bibliotekarzy.
Bouvard i Pradier, którzy od czasu przybycia do czytelni, nie spuszczali oka z Rajmunda, widząc, że powstał i zmienił miejsce, zrozumieli, iż znaczy to:
— Baczność!... bo jest coś nowego!...
Jednocześnie zamienili też znaczące ze sobą spojrzenia.
Urzędnik przyszedł zwrócić księdzu jego biuletyn i przyniósł mu zarazem książkę zapotrzebowaną, którą przed nim położył.
Rajmund dostrzegł, że kobieta z lewej i mężczyzna udekorowany z prawej strony, zerknęli na tę książkę pożądliwie.
Mężczyzna udekorowany zrobił ruch, jakby chciał szukać czegoś w swoim portfelu i szepnął coś po cichutku tak, że Fromental, lubo nie mógł dosłyszeć tego, pomyślał sobie w duchu jednakże:
— Aha... to napewno ptaszki, na które poluję... Ciekawa rzecz, kto z trojga sprzymierzonych, wyniesie książkę? Oj, będę miał ładny kąsek!...
I zdwoił baczność.
Młody człowiek, w ubraniu duchownego, otworzył książkę i zabrał się do czytania, ale podczas tego czytania znalazł sposób, nieznacznego podsunięcia swego biuletynu kobiecie, która w zamian swój mu przesunęła, a jednocześnie zgniotła w ręku i schowała do kieszeni ten, który jej dopiero co został podsuniętym.
W kilka sekund potem, książkę, jaką czytała, położyła po przed księdzem.
Ksiądz zrobił to samo i oboje zabrali się do spisywania notatek z kartek oddzielnych.
Potem i ksiądz i kobieta wzięli do rąk książki, z tą różnicą, że ksiądz wziął tę, jaką otrzymała kobieta i przeciwnie, — To ta jejmość, wysunie się z pewnością pierwsza... — pomyślał Rajmund.
I myślał już opuścić swoje miejsce, gdy spostrzegł, że mężczyzna udekorowany, wyciągnął ze swego portfelu biuletyn czysty i wsunął go w rękę księdzu, który z kolei podał go znowu kobiecie.
Ta wzięła pióro i wypełniła blankiet.
Kości zostały rzucone.
Rajmund podniósł się, złożył na półeczce wszystkie przybory swoje, skierował się ku drzwiom wychodowym i zajął miejsce obok Bouvarda, siedzącego w pierwszej ławce.
— No i cóż?... zapytał ten ostatni.
— Mamy ich już!... Czy widziałeś gdziem siedział ostatecznie?...
— Widziałem... po za księdzem.
— To właśnie złodziej!...
— Czyż to możliwe?...
— Nieprawdopodobne a jednak prawdziwe. Mężczyzna udekorowany, siedzący po prawej i kobieta po lewej stronie, to godni jego wspólnicy. Kobieta ma przy sobie książkę skradziona... Ona też wyjdzie pierwsza prawdopodobnie... Ja pójdę za nią.. Ty, Bouvard, weźmiesz w opiekę tego ze wstążeczką i nie opuścisz go dotąd, dopóki się doskonale nie przekonasz gdzie mieszka.
— Rozumiem!... Rajmund powstał znowu, odszukał Pradiera i rzekł mu:
— Mamy ptaszków.
— Gdym zobaczył, że pan zmieniasz miejsce, zwątpiłem o tem... szepnął Pradier.
— Czy widzisz tam na tej ławce, tego młodego niby księdza, po za którym siedziałem?...
— Widzę...
— Skoro wyjdzie, nie straćże go z oczu ani na jedne chwilę...
Potrzeba koniecznie sprawdzić czy to jest jak się domyślam oszust przebrany i dowiedzieć się o jego mieszkania.
Rozumiem!... Dopilnuję go na pewno!...
Rajmund podniósł się po raz czwarty, powiedział kilka słów po cichutku do dozorcy umieszczonemu przy wyjściu, opuścił czytelnię — a potem gmach biblioteczny i zaczął się przechadzać po chodniku obok skweru Louvois, z oczami ku drzwiom głównym zwróconemi.
W jakie pięć minut najwyżej na twarzy jego wybiła się radość niezwykła.
Złodziejka ukazała się na ulicy.
Nie namyślając się wcale zwróciła na lewo i poszła w ulicę Richelieu.
Rajmund pozwolił odejść jej o dwadzieścia kroków i poszedł za nią.
Po dojściu do placu Karuzelu, złodziejka minęła le Pont des Arts, poszła ulicą Świętego Piotra do ulicy St. Jakóba, zwróciła na lewo w tę ulicę i weszła do kawiarni bardzo przyzwoicie wyglądającej.
Fromental zatrzymał się ze dwie minuty i następnie wszedł również do kawiarni.
Umieściwszy się w głębi sali przy stoliku ustawionym w cieniu, w samym kącie, złodziejka zapijała coś ze szklanki.
Rajmund usiadł na przeciwnej stronie sali, kazał podać sobie lampkę wina i wziął w rękę jakiś dziennik, aby dodać sobie kontenansu.
Gości było bardzo niewiele w zakładzie.
Jedni grali w kości, drudzy w karty, inni w domino.
Niektórzy paląc czytali.
Wypiwszy jednę szklankę, złodziejka kazała podać sobie drugą.
Upłynęło pół godziny w ten sposób.
Te trzydzieści minut wydały się nieskończenie długiemi Rajmundowi, który widział się u celu swych poszukiwań i czuł się już zupełnie wolnym niezadługo.
Nagle zatrząsł się cały.
Udekorowany jegomość z biblioteki ukazał się we drzwiach kawiarni.
Rzucił on uważnie wzrokiem dookoła siebie, zauważył swoję wspólniczkę, podszedł ku niej i usadowił się obok, odgrywając komedyjkę jakby spotkanie to było całkiem wypadkowe.
Bouvard zjawił się zaraz także.
Zobaczył Rajmunda i zbliżył się do niego.
— Mamy już dwoje zatem — odezwał się ojciec Pawła. — Usiądź naprzeciwko mnie, każ sobie podać cokolwiek i przybierzmy takie miny, jakbyśmy rozmawiali o najobojętniejszych w świecie rzeczach. Ja pilnuję łotrzyków.
— Proszę o kieliszek koniaku — wołał Bouvard w stół uderzając.
— Garson spełnił polecenie, a Rajmund kiwnął nań i zapłacił zaraz co się odeń należało, aby go nic nie zatrzymało gdy trzeba będzie pójść za złodziejką.
Abraham, ponieważ on to był tak doskonale przebrany, po kilku nic nieznaczących wyrazach na głos wypowiedzianych, zawiązał ze wspólniczką taką rozmowę tajemniczą:
— Twardo w kieszeni?...
— Ma się rozumieć — odpowiedziała kobieta — po tysiąc franków na każdego.. cała rzecz w tem... kiedy to odbierzemy?...
— Spodziewam się, że dziś wieczorem, o dziewiątej... Ja będę zaraz iść do mój kupiec... dawaj mnie nasza sztuka...
— Masz...
Powiedziawszy to, złodziejka wyciągnęła z kieszeni drogocenne dzieło i oddała Abrahamowi, z zapytaniem:
— Więc wieczorem... o dziewiątej?...
— Ja — odpowiedział żyd zawijając książkę w serwetkę. — Uprzedź Edmunda...
— Pójdziemy razem...
Rajmund spostrzegł książkę skradzioną, przechodzącą z rąk kobiety do rąk Abrahama.
— Pójdź za złodziejka — szepnął Bouvard’owi. Ja udam się za mężczyzną, aby wyśledzić pasera.
I wyszedł zaraz z kawiarni.
Abraham przyzwał garsona, zapłacił i wyszedł także.
Fromental obserwował go z zagłębienia drzwi.
Żyd poszedł ulicą Jakóba, następnie udał się na ulice Sekwany, a z tej na Guénégaud.
— Stawiam sto przeciwko jednemu, że zdąża do Fauvela — pomyślał Rajmund, przyspieszając kroku aby podążyć za złodziejem.
Nie mylił się naturalnie.
Abraham wszedł do domu, w którym mieszkał antykwaryusz, a za nim wszedł też tam i Rajmund.
Żyd udał się na trzecie piętro i zatrzymał przed mieszkaniem zajmowanem przez Fauvela.
Rajmund przeszedł obok niego, wszedł na piętro czwarte i tu się zatrzymał nadstawiwszy uszu.
Złodziej zadzwonił.
Nikt nie przyszedł mu jednakże otworzyć.
Zadzwonił mocniej poraz drugi ale znowu bezskutecznie.
— No... co to jest... jego nie ma?... powiedział żyd dosyć głośno, tak, że było słychać na czwartem piętrze. To dziwna rzecz!... Trzeba się wracać!.. No... co to może znaczyć?...
I zeszedł zirytowany.
Rajmund udał się zaraz zanim.
Znalazłszy się na ulicy, Abraham zwrócił się w stronę wybrzeża.
Gdy tu przybył, zdawał się wahać, jaką obrać dalszą drogę, ale wahanie nie trwało długo.
Poszedł w kierunku Pont-Neuf.
Dwóch strażników miejskich stało przy skręcie na ulicę Dauphine.
Rajmund zbliżył się do nich, okazał im swoją kartę i powiedział:
— Wzywam was o udzielenie mi pomocy. Oto złodziej, którego ścigam od dwóch godzin przeszło... Chodźcie za mną i uważajcie...
Żyd postępował zwolna, z głową na dół spuszczoną, jakby zamedytowany.
Fromental, za którym znajdowali się tuż dwaj strażnicy, dopędził go w kilku krokach i położył rękę na jego ramieniu.
Abraham odwrócił się nagle i zrobił minę jakby się bronić zamierzał, ale gdy rozpoznał twarz człowieka, którego widział dopiero co na schodach mieszkania Fauvela, a po za nim dojrzał kepi urzędowe strażników bezpieczeństwa publicznego, zrozumiał co się święci i pobladł śmiertelnie.
— Ani słówka... ani najmniejszego usiłowania ucieczki — rzekł doń Fromental z cicha. Pilnuję cię od chwili wyjścia Biblioteki narodowej... Nic ci więcej powiadać nie potrzebuję, wiesz już z pewnością doskonale o co chodzi...
Żyd zrozumiał, że jest zgubionym, nie chciał jednakże uledz tak bezwzględnie i próbował się tłómaczyć, strażnicy jednakże miejscy przerwali mu zaraz jego przemowę, pochwyciwszy go pod obie ręce tak energicznie, iż o bronieniu się ani mowy być nie mogło.
Lubo cała scena odbyła się spokojnie i cicho, przechodnie widząc kogoś zaaresztowanego, zaczęli się zatrzymywać. Jeszcze kilka minut, a tłum się dokoła zgromadzi.
— Idź dobrowolnie — odezwał się Rajmund, jeżeli się nie chcesz narazić na postronki...
— Boże Izraela, Abrahama i Jakóba, mruknął żyd, wznosząc obłudnie oczy ku niebu i oświadczył, że pójdzie spokojnie gdzie mu każą.
— Gdzie poprowadzić jegomościa?... zapytał jeden ze strażników.
— Do prefektury! — odpowiedział Rajmund.
W dziesięć minut potem, żyd został zdany komu należało, a Fromental udał się do gabinetu szefa służby bezpieczeństwa publicznego.
∗
∗ ∗ |
Była piąta wieczorem.
Elegancki pojazd zatrzymał się na bulwarze Strasburskim, po przed kawiarnią „XIX wieku.“ Fauvel oczekiwał tam już od kwadransa, siedząc przy jednym z małych stoliczków na tarasie i grog zapijając.
Dojrzał powóz i siedzącego w nim doktora Thompsona, a że miał zwyczaj płacić należność zawsze naprzód, podniósł się w tej chwili, aby pójść do niego.
— Dziękuję serdecznie kochanemu panu za jego punktualność wzorową — ozwał się Jakób, ściskając za rękę księgarza. Siadaj pan... bardzo proszę...
Fauvel zajął miejsce obok mniemanego Thompsona.
— Czy długą mamy drogę przed sobą — zapytał antykwaryusz.
— Nie... Za pięć kwadransy najdalej będziemy już na miejscu... Spróbujemy mojej madery, bo zdaje mi się, że wcale niezła... wypalimy cygara, a mam prawdziwe hawańskie, przejdziemy się po parku, o siódmej siądziemy do stołu — a sądzę, że i z obiadku będziesz pan zadowolony zupełnie. Po kawie znowu cygarko na świeżem powietrzu pod cieniem drzew, a o dziesiątej spać... Czy nie masz pan nic przeciwko temu programowi, kochany panie Fauvel?...
— Niepodobna aby się komukolwiek nie podobał.
— No to dobrze — a jutro ekspertyza.
— W poniedziałek będzie pan miał wszystko u siebie...
— A tę osobliwość przyrzeczoną, czy dostanę?...
— Pamiętniki hrabiego Rocheforta?...
— Tak właśnie.
— Chciałem zrobić panu przyjemność i zabrałem ze sobą...
— Uprzejmy z pana człowiek jak rzadko.
Powóz toczył się dobrym kłusem.
Stangret, którym był Pascal Saunier zmieniony do niepoznania przez przyprawione faworyty, dotarł bulwaru do place Bastylii, skręcił w ulicę Lyon i wjechał w aleje Daumesnil.
O szóstej minut dwadzieścia przybyli do Petit-Castel.
Pascal zszedł z kozła, otworzył kratę, pociągnął za dzwonek aby uprzedzić Angelę, a potem zajął znowu swoje miejsce i zajechał przed dom, przed którym Lagarde i Fauvel wysiedli.
Angela ubrana bardzo elegancko, ale mocno zaczerwieniona, bo w tej chwili dopiero oderwała się od komina, wyszła na spotkanie przybyłych.
Kochana kuzyneczko! — zawołał wesoło mniemany doktór Thompson, przedstawiam ci oto jednego z najznakomitszych bibliofilów, pana Fauvela, o którym nieraz już odemnie słyszałaś!... A ty łaskawy panie Fauvel, pozwól mi ze swej strony, zaprezentować sobie, kuzynkę moję panię Angelę. Cioteczna siostrzyczka moja, kobietka dzielna, a dobra, a życzliwa mi jak nikt na świecie. Dopóki nie urządzę się ostatecznie w pałacu moim w Paryżu, siedzi tu biedaczka sama jedna i nudzi się naturalnie okrutnie...
— Jakto — zawołał kłaniając się Fauvel, sama pani w domu wiejskim, oddalonym i w dodatku na brzegu rzeki!...
— A cóż to szkodzi szanowny panie. Mam przy sobie służącą, chociaż niestety zwichnęła sobie wczoraj nogę i dziś ani się ruszyć nie jest w stanie...
— I pani wcale się tu nie obawia?...
— Czegóżbym się miała obawiać, Wielki Boże?...
— Dzienniki zapełnione są opisami przeróżnych zbrodni, przytrafiających się w okolicach Paryża...
— Sądzę, że w tych opisach jest bardzo wiele przesady i dla tego nie wiele z nich sobie robię...
— Odważna pani nielada...
— Drzwi są wszystkie szczelnie pozamykane... Posiadam rewolwer, którym potrafię się posiłkować i bardzoby nie tęgo zapewne wyszli rabusie, którzy mieliby myśl nieszczęśliwą wybrania się do mnie z wizytą... Sypiam też najdoskonalej... jakto mówią na oba uszy...
— Jest pani prawdziwie dzielną.
— Przyjmuję kompliment jako kompliment, pomimo to dziękuję zań panu bardzo... Ale niechże się pan raczy rozebrać i rozgościć.
— Tak... powiedział Jakób, urządź się pan jak panu najwygodniej... Chcesz pan może kapelusz słomiany?... Jesteśmy na wsi przecie...
— Najchętniej — odpowiedział Fauvel.
Angela wzięła odeń palto, wydostała z jednej z szaf wielki kapelusz słomiany i podała go handlarzowi książek, który nie miał słów na wypowiedzenie swej za tę uprzejmość wdzięczności...
— Do stołu zasiądziem o siódmej, wszak tak kuzynko? — zapytał Jakób.
— Punktualnie o siódmej... — odpowiedziała ex-modystka – ażeby zaś zająć panów, tymczasem każę wam podać absynt i maderę, pod kasztany...
— Pamiętasz zawsze o wszystkiem kuzynko!... — zawołał śmiejąc się pseudo Thompson. — Uwielbiam cię, słowo honoru!...
W tej chwili zjawił się Pascal, wyglądający jak zwyczajnie, to jest bez przyprawionych faworytów i nie w furmańskiej liberyi.
— Drogi, kochany Rambercie, — odezwał się doń doktor, — ty pójdziesz także z nami na kieliszek madery lub absyntu.
Trzej panowie udali się do sali zielonej, gdzie czekała już na nich zakąska i butelki, zostawimy więc ich tutaj — a sami powrócimy do Pawła Fromentala, do jego domku nad brzegiem.
W dzień wyjazdu Marty; zobaczył przy niej, jak wiemy, jakiegoś mężczyznę, którego rysów, z powodu dość znacznej odległości, dobrze dojrzeć nie mógł, ale który wyglądał na młodego.
Mężczyzna ów podszedł do „Czarodziejki z nad Marny“ i pocałował ją w czoło, a potem młoda kobieta oddaliła się z nim razem, pod rękę, w sposób całkiem familijny.
Wtedy jakaś boleść ciężka, pognębiająca, boleść, jakiej nie znał nigdy dotąd zakradła się nagle do jego serca.
Pierwszy raz w życiu doznawał podobnej boleści.
Nazajutrz przez cały dzień od samego rana uwijał się w czółnie po Marnie, wzdłuż parku, spodziewając się zobaczyć Martę.
Nasi czytelnicy wiedzą już, że nadzieje ziścić się żadną miarą nie mogły, bo Marta w towarzystwie Jakóba Lagarda odjechała do Paryża.
Noc przepędził w gorączce i prawie nie spał wcale.
Z rana Magdalena ku wielkiej zgryzocie swojej zauważyła, że był daleko bledszym niż zwykle i że na policzki wystąpiły mu silne wypieki.
Przekonana z góry, że się niczego nie dowie, stara służąca nie zapytywała wcale o przyczynę, ale postanowiła: napisać do Rajmunda i donieść mu jak niekorzystną zmianę dostrzegła w jego synu.
— Wieś, zamiast pomódz, zaszkodziła... — mówiło sobie poczciwe kobiecisko — powietrze tutejsze zupełnie mu widać nie służy….. albo też ma może jakieś zmartwienie, do którego nie chce się przyznać... Bądź co bądź, nie może być tak jak jest żadną miarą!... Trzeba uprzedzić pana i niechaj co poradzi...
Skoro się tylko ubrał, — Paweł ustępując Magdalenie, która nie mogła znieść, aby na czczo wychodził, wypił filiżankę mleka i wyszedł z domu.
Tym razem nie podążył do swego czółna — udał się na drogę wysadzoną drzewami tuż nad samą rzeką, z wysokości której mógł widzieć wnętrze parku Petit-Castel.
Stanął na przeciwko małej łachy płynącej wzdłuż posiadłości Thompsona, przy brzegu której stała grupa kasztanów różowych.
Ztąd zapuścił wzrok w głąb alei zacienionych, prowadzących do Petit-Castel, które widział z po za liści.
Serce mu się ponownie ścisnęło.
Nie tylko aleje te przedstawiały obraz opuszczenia, ale wszystkie także okiennice w domu były pozamykane.
— Czyżby wyjechała?... — zapytywał się młody chłopak z goryczą.
Padł na trawę najzupełniej zgnębiony.
Pośród łąki, ciągnącej się na jakie co najmniej trzysta metrów, stało pięć czy sześć szycht drzewnych.
Pod jedną z takich szycht, jakiś człowiek łowił ryby na wędkę.
Zwrócony tyłem do Pawła nie zważał on wcale na to, co tam się po za nim działo.
Rybakowi nie wiodło się wcale.
Ryby zupełnie mu nie brały.
Zniecierpliwiony tem nareszcie, wyciągnął wędkę z wody, położył ją na szychocie, podniósł się i pogwizdując, zaczął skręcać papierosa.
Paweł, pogrążony w swojej zadumie z oczami w Petit-Castel wlepionemi, nic nie widział i nic nie słyszał.
Ale ocknął się nareszcie ze swych kontemplacyj, gdy w pobliżu imię jego wymówiono.
Zwrócił się wtedy w stronę szychty i spostrzegł Julka Boulenois nazywanego zazwyczaj La Fouine, który, odwróciwszy się dla zapalenia papierosa dojrzał go i poznał.
— Co to, co to, panie Pawle — wołał La Fouine. Jesteś pan tu i bez wędki w ręku, a to znowu do czego podobne?...
— A no, bez wędki istotnie... odpowiedział Paweł.
— I dla czegoż to u licha?...
— Znudziło mi się łapanie.
— Ho! ho!... to zupełnie niepodobne do prawdy!... zawołał młody chłopak wdrapując się na łąkę, aby pójść uścisnąć rękę syna Rajmunda. Jakto pan, który zdajesz się być takim stałym w swoich zamiarach, pan, z którego ja byłem dumny, jako z ucznia, pan, który powiadałeś, że przekładasz wędkę nad wszelkie przyjemności, pan tak zaraz ni z tego ni z owego, z dnia na dzień, z godziny na godzinę byłbyś w stanie uznać łowienie ryb za głupstwo i wędkę w kąt porzucić?... Wolne żarty kochany panie... To nie leży wcale w pańskiej naturze i wcale w to nie wierzę!... Czy pan nie jesteś słabym panie Pawle?...
— Nie, mój przyjacielu!... Dla czego pytasz mnie oto?...
— Boś pan jakiś mizerny i blady... Wyglądasz pan na zupełnie zdekonfiturowanego. A zmieniłeś się pan tak dopiero od onegdaj, odkąd pana nie widziałem. Czyżby pobyt nad brzegiem rzeki nie służył panu?... O jej... To także się przytrafia.
— Nie sądzę... odpowiedział Paweł.
— Jednakże jest coś panu... Nie jesteś pan wcale w zwykłym swojem usposobieniu... To widać przecież z oczów...
— Niedyspozycya bez znaczenia... niedomaganie chwilowe... nie potrwa to sądzę długo.
— Daj Boże... Potrzeba się panu rozerwać czem trochę. Nic tak nie pomaga jak rozrywka... Karpie nie chcą wcale brać dzisiaj...
Czy nie poszedłbyś pan ze mną na płotki i kiełbiki do małej łachy?...
— Nie... dzisiaj nie mogę...
— No to siadaj pan ze mną na szychcie i pogadamy...
Paweł zawahał się, ale naraz przyszła mu myśl do głowy, aby się La Fouina zręcznie o Petit-Castel wypytać...
Wiedząc, że młody rybak ani dniem, ani nocą nie opuszcza brzegów Marny, pomyślał sobie:
— Kto wie czy nie od niego najprędzej się dowiem czegoś...
— No... no... namyśl się pan... nastawał Julek Boulenois...
— Dobrze! niech tak będzie.
— Brawo... Chodź pan zatem, a uważaj, abyś się nie ześliznął. W pańskich bucikach łatwo to się może przytrafić i stoczyłbyś się pan pod szychtę jak płotka...
La Fouine szedł ciągle i mówił dostał się na szychtę i wyciągnął rękę do Pawła, który dotarł doń bez wypadku.
— Czy chcesz pan wędki?... zapytał Boulenois.
— Nie, będę się przypatrywał tylko...
— Jak się panu podoba.
— Czyś tutaj noc przepędził?
— Nie, alem tu przyszedł o świcie.
— I szczęście ci dopisało?...
— O co to, to wcale!... zajrzyj no pan do woreczka.
Paweł pochylił się nad szychtę, i wyciągnął woreczek siatkowy zanurzony na sznurku w wodzie.
— Widzisz pan... odezwał się La Fouine — oto cała zdobycz moja... dwa leszcze nieosobliwe i płotka... Gra stanowczo nie warte świeczki. Ale może się odmienić nareszcie...
Zarzucił wędkę na nowo.
Syn Raymunda opuścił woreczek siatkowy na poprzednie miejsce i zwrócił oczy ku Petit-Castel.
— O!... rzekł pół głosem Julek Boulenois... czuję, że się coś uwija koło robaka. Poznaję dużą rybę po sposobie brania. To będzie karp na pewno.
Paweł nic nie odpowiedział i patrzył ciągle w jedną stronę.
— Za czem pan tak śledzi u kaduka panie Pawle?... zapytał La Fouine zdziwiony tą cichością.
— Za niczem szczególnem, co prawda!... Czy nie znasz tej oto willi?...
— Której willi?...
— A tej na wprost oto...
— Znam jak najdoskonalej... To Petit-Castel... tak ją nazywają... Jedna z
moich licznych posiadłości.
— Jedna z twoich posiadłości?... powtórzył Paweł. Jakto?...
— Skoro spędzam noc na łowieniu i skoro się poczuję za bardzo już zmęczonym, wtarabaniam się tam zaraz pod drzewo i zasypiam jak w najpyszniejszem łożu... Tym sposobem jestem współwłaścicielem...
— Byłeś więc nieraz w parku?...
— I nieraz i nie sto razy... Nietylko nocą ale i we dnie także...
— A gdyby cię złapano?...
— Nie ma oto obawy. Pustka. Była to przed sprzedażą coprawda...
— A więc willa została sprzedaną?...
— Tak... w ostatnich czasach... jest temu dni piętnaście, albo może trzy tygodnie...
— Czy nie wiesz kto ją kupił?...
— Doprawdy, że nie... Wszystko co wiem, to tylko, że są tam dwie kobiety...
— Jakto!... zawołał Paweł dwie kobiety?...
— A no tak — dwie kobiety... jedna mogąca mieć lat trzydzieści kilka do czterdziestu, która musiała być bardzo apetyczną za młodu i która zaręczam panu, wcale jeszcze nie dała za wygranę.
— A... druga?... zapytał co żywo syn Raymunda.
— O! ta druga to bodaj czy ma więcej niż ośmnaście lub dziewiętnaście... Musi to być córka tego obywatela, z którym widziałem ją razu jednego na wyspie i którego poprzednio już tam także kiedyś spotkałem. O! panie Pawle — śliczności powiadam panu dziewczyna.... Wierz mi pan albo nie wierz, ale powiadam ci, te malowidła najświetniejsze w muzeach, malowidła przedstawiające najpiękniejsze księżniczki i królewny, to poprostu głupstwo przy niej. Te wszystkie najpiękniejsze nie warte są rozwiązywania rzemyka u jej trzewiczków...
— I tę ślicznotę... spotkałeś był w restauracyi na wyspie z tym człowiekiem?...
— Tak... Jest to nowy właściciel willi... jak mi się zdaje.
— Czyś jest pewnym, że ta młoda osoba mieszka w Petit-Castel?...
— Boże drogi... Toć ją tam nietylko widziałem, ale z nią rozmawiałem nawet...
— Ty!... A to zkąd znowu?...
— Poszedłem zapytać czyby ryb odemnie nie nabyli. Spotkałem dwie kobiety, starą i młodą w alei.. Pokazałem moje kiełbiki — młoda chciała je nabyć... wyczytałem to z jej oczu, ale stara kazała mi iść precz sobie. „Wiesz wszakże kochana Marto powiedziała, że obiad dzisiejszy gotowy, a do jutra rybki te zupełnie by się popsuły.“ No i nic nie zrobiłem...
— Aha, a więc na imię jej Marta... mruknął Paweł, który nie był w stanie pokryć swego wzruszenia.
— To więcej jak pewno, że jej Marta na imię!... Ale ba!... ale możnaby sądzić, że to pana bardzo obchodzi... Czy nie widziałeś jej pan przypadkiem?...
— O! tak... widziałem ją... widziałem!... odpowiedział młody człowiek z mimowolnym zachwytem. Piękną jest jak madonna, a śpiewy aniołów mogą być tylko równie dźwięczne jak jej głosik...
— Ho! ho! ho!.. powiedział śmiejąc się La Fouine i spoglądając na Pawła... to wcale się teraz nie dziwię, żem pana potrafił namówić na pogawędkę... ho! ho! ho!... Chciałeś pan o niej się coś dowiedzieć!... Ba!... i jak pan masz miłować się teraz w rybołóstwie, kiedyś pan całkiem co innego umiłował!...
Paweł zrozumiał, że się zdradził i cały pokraśniał.
Rybak ciągnął dalej:
— A ta inna rzecz którąś pan umiłował, to młoda dama z Petit-Castel. Oto dla czego jesteś pan taki smutny i zamyślony... Oto dlaczegoś pan taki blady... O! ja się znam na tem panie Pawle!... To klin w pańskiej głowie!... Wyrażając się dobrą francuzczyzną, jesteś pan pochłonięty przez panienkę...
Młody człowiek spuścił głowę.
— Chciałbym się koniecznie dowiedzieć, bąknął, czy to istotnie córka tego człowieka z którym ją widziałeś w restauracyi na wyspie...
— Co do tego, to objaśnić pana nie potrafię.
— Jesteś pewnym, że willa została sprzedaną?...
— Sprzedaną, albo wydzierżawioną... dowód w tem, że stała pustką, a teraz jest od niedawna zamieszkałą.
— Jej tam nie ma już jednakże... wszystkie wejścia są pozamykane, wszystkie żaluzye w oknach pospuszczane.
— Być może, że nowi dziedzice gdzieś sobie wyjechali...
— Czy nie możnaby się przekonać o tem?...
— Bardzo łatwo i to zaraz...
— W jaki sposób?...
— Sprowadź pan oto swoje czółno, popłyniemy do łachy, a ja wsunę się do willi pod pozorem, że mam ryby do sprzedania... Przecie powinienem tam znaleźć kogoś... Przez tego kogoś można się będzie dowiedzieć co potrzeba... a może dostać adres.. postaramy się...
— Udasz się sam do willi?...
— Rozumie się...
— Idę po czółno.
Paweł oddalił się i skierował ku swej przystani.
Nie upłynął kwadrans czasu, gdy już był z powrotem.
— Jestem!... zawołał do La Fouine’a... — Idę... tylko ryby muszę zabrać, bo to mój pretekst przecie... Inaczej mogliby mnie wziąć za złodzieja...
Złożył swój woreczek z rybami na przedzie statku, ujął w rękę wiosła i puścił się ku łasze do miejsca, z którego przed kilkoma dniami Paweł wręczał „Czarodziejce z nad brzegów Marny“ książkę, którą z rąk wypuściła.
Dopłynęli wkrótce tutaj.
La Fouine wysiadł i znikł niebawem w głębi parku.
Jego nieobecność nie trwała długo.
— No co?... — zawołał Paweł.
— A no miałeś pan racyę!... Ani żywego ducha... wszyscy wyjechali...
— Tak ci powiedziano?... — zapytał syn Rajmunda, bardziej jeszcze pobladły.
— Nie, alem widział to na moje własne oczy... nie ma ani kawałka stróża... pustka najzupełniejsza...
Możesz pan sam także zajrzeć, jeżeli masz ochotę.
Paweł podszedł do La Fouine’a i obaj przejrzeli wszystkie kąty willi.
Nie można było wątpić...
Wszystko było szczelnie pozamykane.
— Pojechali... — szepnął smutno Paweł. — I ona pojechała!... Co może być jednak za przyczyna tego nagłego wyjazdu?... Chyba, że to nie na długo... zaledwie przed trzema dniami prowadzono tu różne roboty... Marta wróci zapewne niebawem...
— To bardzo prawdopodobne a nawet zdaje się pewnem... — odpowiedział La Fouine. I ja zamiast psuć sobie krew jak pan robisz, czekałbym cierpliwie na ten powrót; przychodziłbym tu na ryby co rano i co wieczór, łapałbym to leszcze, to znów płotki lub kiełbie, aby sobie urozmaicić zabawkę. To byłoby najmądrzej panie Pawle, słowo honoru panu daje... To żadna racya, żeby nabijać sobie zaraz głowę tysiącem najrozmaitszych przypuszczeń i chudnąć gwałtownie dla dzierlatki... Potrzeba być koniecznie filozofem i gdybym śmiał.... to powiedziałbym coś panu...
— Co takiego?... — zapytał Paweł, spodziewając się, że La Fouine poda mu jaki sposób odnalezienia Marty.
— To najlepiej wyrazić przez porównanie... Jak jestem na rybach w dobrem miejscu... nie prawda... no, pan rozumiesz co chcę powiedzieć...
— Rozumiem...
— Jeżeli jednak jestem w miejscowości, w której ryby brać nie chcą, to co robię?... Proszę pana, odpowiedz mi na to...
— Przenosisz się gdzieindziej...
— Naturalnie!... I oto przykład do naśladowania... Jeżeli się nie wiedzie w danej miejscowości, puszczaj w trąbę tę miejscowość.
— Czyli radzisz mi, abym poszukał zapomnienia w innej miłości?...
— To się wie!... Wypływaj pan na pełne morze!... Kobiety to tak samo jak ryby... potrzeba się brać na sposoby, aby je ściągnąć w matnię... Jeżeliś zapuścił wędkę w jednem miejscu, a nie biorą, ruszaj gdzieindziej i probuj szczęścia gdzieindziej... Oto cała sztuka. Co pan masz przeciwko temu?...
— Wracajmy... — rzekł Paweł za całą odpowiedź.
Usadowili się w czółnie i La Fouine powrócił do szycht, nie chcąc stracić wyników pracowicie przygotowanej roboty.
Paweł opuścił go, uwiązał łódź w przystani i z sercem ściśniętem wrócił do domu i zamknął się w swoim pokoju.
Biedne chłopię cierpiało istotnie ogromnie.
Brakowało mu sił do tej walki — a filozofii, aby ją sobie wytłomaczyć.
Pogrążył się w rozpaczy.
La Fouine wziął się do łowienia ryb i w swoim charakterze filozofa (a miał się za takiego, z najlepszą w świecie wiarą), zaczął się zastanawiać nad wyznaniem, co się Pawłowi Fromentalowi wyrwało.
— Ej do wszystkich piorunów — mruczał — a to się biedny chłopak zaszłapał!... Okrutne to głupstwo, że nie można nigdy okiełznać tego paskudnego zwierzęcia, które się „miłość“ nazywa!... Skoro cię tylko raz trąci, wściekasz się i rady dać sobie nie możesz, nie mówiąc, że czasami możesz nawet klapnąć z tego powodu. Gdyby się to jemu przypadkiem przytrafić miało, słowo honoru, że wielka byłaby szkoda? Ogromnie lubię tego chłopca i gdybym mógł kiedykolwiek przydać mu się na co, usłużyłbym mu z przyjemnością. Ale co mnie to do dyabła obchodzi!...
W tej chwili przerwał medytacye z okrzykiem:
— Aha!... teraz to cię już trzymam w garści.
Odnosiło się to do ryby, którą wyciągnął i zręcznie z haczyka zdejmował.
— Teraz, gdy się znajdziesz w mojej siatkowej torbie, będę mógł napewno twierdzić, że zjem porządne śniadanie.
Ryba musiała być dosyć dużą, bo La Fouine z ciężkością wyciągnął ją z rzeki i po dosyć długiem usiłowaniu, na brzeg wydobył.
Był to przepyszny karp złoty, około pięciu funtów wagi.
— Dajże pokój, mój stary! — prawił La Fouine, przytrzymując skaczącą rybę — po co się szarpiesz napróżno, po co się wyrywasz, kiedy widzisz, że zapoznasz się niebawem z bulionem i czerwonem winem pana restauratora z wyspy... — Najmądrzej zrobisz, jeżeli będziesz siedzieć spokojnie.
Wsadziwszy rybę do torby siatkowej, wyskoczył na brzeg, pozostawiając wszystkie narzędzia rybackie w czółnie, które ukrył pod krzakami.
Odniósł rybę do kuchni, otrzymał pieniądze, zjadł pośpiesznie śniadanie, wsiadł w stare czółno, którego nikt nie używał, i popłynął z powrotem na brzeg lasku i wziął się znowu do łowienia.
Niezwykłe dopisywało mu dzisiaj szczęście.
Raz po raz wyciągnął jeszcze trzy karpie, które co do wielkości, wcale nie ustępowały pierwszemu.
Miał znowu zapuszczać przygotowaną starannie wędkę, gdy nagle przerwał sobie robotę, wytrzeszczył oczy i otworzył usta.
Po drugiej stronie Marny na skręcie alei w parku Petit-Castel, spostrzegł kobietę.
Była nią Angela.
Ex-magazynierka przybyła tu na żądanie Jakóba Lagarda i zanim zabrała się do swojej roboty, wyszła użyć przechadzki.
— Ano! ano!... mruczał La Fouine, jeżeli się nie mylę, to to jest ta damulka dojrzała, ale dobrze utrzymana, która nie pozwalała tej prześlicznej małej kupić wtedy ryb odemnie... — Więc nie wyjechali widocznie ci państwo, właściciele tego ustronia!... a raczej wyjeżdżali ale tylko na dni kilka!... Wywiem się, czy już powrócili i kto to wie, może jaką dobrą nowinę będę mógł zanieść panu Pawłowi...
Wskoczył do czółna, zabrał torbę z rybami i wiosłując zręcznie, skierował się ku Angeli, która się zatrzymała i przypatrywała mu ciekawie.
Przybywszy do brzegu, przystanął.
— Czy pani dziś ryb nie potrzebuje?... zapytał.
— A! to ty; coś już nam chciał kiedyś sprzedać swój towar?... — zapytała, poznając go Angela.
— A ja, do usług pani!...
— Cóż masz na sprzedanie?...
— Karpie...
— Duże?...
— Spodziewam się!.. — Najmniejszy waży przynajmniej ze trzy funty...
— A nie masz węgorzy?...
— Mam dwa dosyć ładne w rezerwoarze przy czółnie... — z tych węgorzy i jednego karpia, można mieć wspaniałą potrawkę!...
— Ile chcesz za to wszystko?...
— Dwanaście franków, dla tego tylko, że to dla pani...
— No to podpłyń bliżej sztachet i daj dwa węgorze i karpia.
La Fouine ujął wiosła i znalazł się wkrótce w miejscu wskazanem.
Wskoczył na schody z torbą ryb żądanych.
Angela czekała nań obok domu.
Drzwi i okna były narozcież pootwierane.
— Oto żądane trzy sztuki, proszę pani... kto je będzie jadł, ten z pewnością pani powinszuje... zaniosę je do kuchni i jeżeli pani sobie życzy, to zajmę się oskrobaniem...
— A najchętniej...
Ex-magazynierka poszła przed Juljuszem Boulenois, a ten idąc za nią wypytywał niby najobojętniej:
— Państwo byli w podróży?...
— Dla czego?...
— Bo ja byłem tu wczoraj wieczorem z prześlicznym leszczem i zastałem pozamykane...
— Tak!... nie było nas wczoraj w domu...
— To też ja sobie pomyślałem... że zapewne pani pojechała z mężem do Paryża rozerwać się trochę...
— A któż to taki mój mąż?... — zapytała Angela, patrząc na rybaka podejrzliwie.
— No, ten piękny pan z brodą, którego tu widziałem.
— To nie mój mąż... mój kochany...
— Ah!... a ja myślałem... No ale napewno jest pani jego kuzynką... albo może gospodynią...
Angela nic nie odpowiedziała.
La Fouine ciągnął skrobiąc dalej karpia.
— A panna Marta, czy jest pani córką?...
— A ty zkąd wiesz, jak jej imię — wykrzyknęła ździwiona magazynierka.
— Cóż to takiego dziwnego!... Przecie pani tak ją nazywała przy mnie, wtedy, jak to pani nie pozwoliła jej ryb kupić odemnie...
— Może córka tego pana z brodą?...
— Być może...
— To ma się naprawdę czem pochwalić... bo takiej ślicznej panny... nie zdarzyło mi się widzieć na świecie!...
— Bądź no cicho gaduło i śpiesz się, bo ja nie mam czasu do tracenia...
— Zabieram się do węgorzy... — Tak więc państwo już powrócili...
— Widzisz przecie, że jestem!...
— Pani tak, ale panienka?...
— Co cię to może obchodzić, czy panienka jest czy jej nie ma?...
— Zawsze przyjemnie przecie patrzeć na taką piękną osobę...
— Takim jesteś amatorem pięknych buziaków? — powiedziała ze śmiechem Angela.
– I znawcą jestem... mogę się tem pochwalić...
— No to przywdziej żałobę mój chłopcze, bo nie zobaczysz już nigdy panny Marty...
— A! no! — więc wyjechała?...
— Wczoraj... — do Ameryki.
— Nie jest to tak bardzo blisko!... — wyjechała z ojcem?...
— Z jakim ojcem?...
— Ten pan z brodą... — zdawało mi się, że pani mówiła, iż to jej ojciec.
— To ci się źle zdawało... — To wcale nie ojciec, tylko krewny...
— Jeżeli pojechała do Ameryki, to muszę się naturalnie pocieszyć. — Z pewnością nie pojadę tak daleko, ażeby ją jeszcze raz zobaczyć... — Pani przepędzi tu całe lato?...
— Nie... ale będę tu przyjeżdżać czasami dla wypoczynku...
— Wybornie!... a mieszkać pani będzie w Paryżu?...
— Nie, w Chinach...
— W Chinach?... — powtórzył Julek Boulenois — pani sobie ze mnie żartuje!...
— I dopiero teraz się na tem poznałeś? — zapytała ex-magazynierka, wzruszając pogardliwie ramionami. — No dosyć już tych wszystkich wypytywań! — Jesteś za bardzo ciekawym mój kochany, a ja tego wcale nie lubię!... — Odpowiadałam ci, bo mnie to bawiło, ale dosyć już tego!...
— Niech się pani łaskawa nie gniewa! — rzekł La Fouine pokornie. — Jeżeli panią o co pytałem, to tak tylko, aby trochę pogadać i nic więcej! — Niech pani wyjeżdża do Paryża albo do Chin, to mi zupełnie wszystko jedno... nic mnie to zgoła nie obchodzi!... — Ja staram się o to tylko, abym sprzedał moje ryby...
Pani je odemnie kupiła i oto gotowe do rądla... — Niech mi pani raczy zapłacić i idę sobie w swoję drogę..
— Oto twoje pieniądze.
— Czy pani nie będzie łaskawa co do rzucić za oskrobanie karpia i odarcie ze skóry węgorzy...
Angela śmiać się zaczęła.
— No masz dwadzieścia sous jeszcze.
— Bardzo dziękuję pani... — Może się dowiedzieć jutro, czy pani nie będzie czego potrzebować?...
— Nie. — Jutro nie będziemy tutaj, bo pan doktór jutro wyjeżdża...
— Al to doktór ten pan z brodą?... — zawołał Juljusz Boulenois z widocznem zaciekawieniem — a spostrzegłszy, że Angela zagryzła wargi, dodał spiesznie:
— Jeżeli go spotkam kiedy, muszę go o jedne rzecz poprosić...
— O co takiego?...
— O lekarstwo, któreby mnie uwolniło od mojej macochy...
Ex-magazynierka nie była w stanie zachować poważnej miny.
Po raz drugi zaczęła się śmiać na głos cały — a La Fouine tymczasem wyszedł i powrócił do czółna, w którem pozostawił wędki.
— No, no... — mruczał — biedny pan Paweł... dopiero sobie krwi napsuje. — Jego ukochana pojechała do Ameryki! Nie... nie zawiozę mu tej nowiny, bo bym mu za dużo zrobił zmartwienia! —O! to mądry ptak, ta jakaś jejmość tutejsza! Od razu zrozumiała, żem ją chciał pociągnąć za język! Nic nie szkodzi... — wiem, com chciał wiedzieć, to i dosyć…..
Ukręcił papierosa i wziął się znowu do roboty — a szczęście wyjątkowo mu sprzyjało.
— Niezadługo wyciągnął znowu piękną sztukę.
— O ho! — mruknął — widocznie miejsce tu wyborne... — trzeba tu powrócić na noc, a bodaj, że się czasu nie straci na próżno!...
∗
∗ ∗ |
Zostawiliśmy pseudo-Thompsona, jego pseudo sekretarza i księgarza Antoniego Fauvela, pod cieniem drzew, przy zakąsce przed obiadowej.
Rozmowa była nader ożywiona.
Antykwaryusz w wybornym był humorze.
Świeże wiejskie powietrze i zapach kwiatów, tego człowieka żyjącego w atmosferze starych papierów, upajały prawdziwie.
— Masz pan przepyszną posiadłość, kochany panie doktorze! — wykrzyknął nagle. — Czy nie raczył byś pan pokazać jej szczegółowo?...
— Najchętniej... zaraz ją zwiedzić pojedziemy — odpowiedział Jakób Lagarde.
Trzej panowie powstali i zaczęli się przechadzać po cienistej alei nad brzegiem Marny.
Fauvel co chwila wydawał okrzyki zachwytu.
Wyszli nad brzeg większej odnogi Marny.
Antykwaryusz wskazał ręką na stronę przeciwną.
— Spojrzyjcie no tam, na wprost, panowie — rzekł — to jakiś rybak, co zna swoje rzemiosło! — z pewnością nie powróci on z niczem z połowu...
Jakób i Pascal spojrzeli we wskazanym kierunku i zobaczyli La Fouine’a, zajętego wyciąganiem z wody dużego karpia, który się silnie szamotał.
Pascal poznał odrazu Juliana.
— A! — odezwał się — to filozof z restauracyi na wyspie...
— Jakto filozof? — zapytał Fauvel. ― Nie można by go posądzać o to, patrząc na jego łachmany.
Jakób Lagarde zabrał głos i odpowiedział, wpatrując się bystro w antykwaryusza.
— To bardzo oryginalna osobistość... Chłopak to dziewiętnastoletni, który ma podobno odziedziczyć znaczną fortunę... Opowiedział on mi kiedyś swoję historyę i z powodu tej właśnie historyi przezwaliśmy go filozofem...
— Odziedziczyć ma znaczną fortunę! powtórzył Fauvel. — Nie wygląda wcale na sukcesora! — Po kim że u dyabła może otrzymać spadek?... — Czy miał w rodzinie swojej ludzi bogatych?...
— Wcale nie... — Majątek, jakiego się spodziewa, ma mu się dostać od osoby zupełnie ma obcej... od jakiegoś hrabiego de Thonnerieux...
Fauvel usłyszawszy to nazwisko, zadrżał pomiwoli.
Drżenie to spostrzegł Jakób Lagarde i pomyślał:
— Stary łotr, zna tajemnice „Czerwonego Testamentu.“
A głośno dodał:
— Hrabia de Thonnerieux, jeżeli można wierzyć temu, co młody rybak nam opowiadał, chciał obdarzyć majątkiem sześcioro dzieci urodzonych tego samego dnia co jego córka, w okręgu w którym mieszkał...
— To bardzo ciekawe — odrzekł antykwarysz, zapanowawszy nad sobą — ale ja jednakże powtarzam to, co już powiedziałem przed chwilą... Patrząc na tego poczciwca w łachmanach, łowiącego ryby na wędkę, trudno by się domyśleć, iż to kapitalista przyszłości!...
Fauvel mówił z uśmiechem na ustach.
La Fouine, pakując do siatkowej torby złowionego przed chwilą, karpia, spostrzegł trzech mężczyzn stojących na przeciwnym brzegu rzeki, na skraju parku i nieznacznie ich obserwował.
— Aha! — mruknął jegomość z brodą, to doktór ze swymi gośćmi... Panny Marty nie ma z nimi... prawdą jest zatem, że wyjechała. Nie miałem zresztą żadnej co do tego wątpliwości, podstarzała damulka nie potrzebowała mnie obełgiwać... A to po co?...
Jakób Lagarde zaproponował Fauvelowi powrót do mieszkania.
Angela ukazała się w tej chwili.
— Przyszłam zaprosić panów do stołu — rzekła — obiad już podany.
— Proszę cię o trzy minuty zwłoki, kochana kuzynko — odpowiedział Jakób.
— Dobrze... byle nie dłużej tylko.
— Pójdę tylko przebrać się lżej cokolwiek — a ty podczas mojej nieobecności, racz zabawić szanownego pana Fauvela.
— Idź więc, a spiesz się...
Doktór poszedł do pałacyku — Pascal wezwany mrugnięciem, udał się zaraz za nim.
Przeszli przez salę jadalną, w której stół zastawiony był bardzo apetycznie i weszli do kredensu.
— Prędko! zawołał Jakób — przysuń stół do otworu wyżłobionego w murze.
Pascal spełnił żądanie i postawił mały stoliczek pod otworem rury, o której mówiliśmy powyżej, Jakób zaś wyjął tymczasem pudełko ze skrzyni, jaką przywiózł był wczoraj, postawił je na stoliku i otworzył.
W pudełku znajdował się pulweryzator, kupiony w składzie przy ulicy Barbette...
Umieścił go na pudełka i wprowadził rurkę pionową w otwór tuby przechodzącej po przez ścianę.
— Co to ma znaczyć? — zapytał Pascal.
— To sen dla Fauvela.
— Czy ten sen nieprzespany?...
— Nie — ale... przygotowawczy przynajmniej.
Uważaj no tylko... masz tu oto flakon... napełniony keroseleną, substancyą ulatniającą się jak chloroform. Substancya ta pod działaniem jednej z kulek gutaperkowych zakończających rurkę przyrządu, rozwieje się w parę... mgłę leciutenką... Ta mgła posłuszną poruszeniom kulki — znajdzie ujście po przez tubę i doszedłszy do Fauvela, pogrąży go w sen głęboki... a wtedy rozumiesz?...
— Czy nie domyśli się tylko czego?...
— Bądź zupełnie spokojny... wszelkie środki ostrożności przedsięwzięte — keroselena zmieszana jest z perfumami... Uśnie sobie jak na kwiatach... Pod koniec obiadu uważaj bacznie na mnie i bądź gotów na każde skinienie moje...
— Będę z pewnością gotów...
— Czy świece są w pokoju?...
— Są...
— A zapałki?...
— Są także...
— Drzwi od sali jadalnej zamknij zaraz na klucz...
— Już zamknięte.
— Żeby usprawiedliwić naszę nieobecność; przebierzmy się i wracajmy co prędzej do Fauvela...
Za chwilę ubrani elegancko, dwaj wspólnicy udali się do antykwaryusza i Angeli.
— Jesteście już!... to bardzo dobrze — proszę zatem do obiadu...
Jakób poprowadził Fauvela i niedługo wszyscy trzej zajadali smaczno.
Angela nie siadła z nimi, wymówiwszy się chorobą służącej, a zatem potrzebą dozorowania kuchni.
Fauvel jadł za czterech, a pił jak najęty — trzymając się zasady wyłożonej w tej starej piosnce:
Napełniaj szklankę co duchu.
A jeszcze ją prędzej opróżnij!...
Głowę miał dobrą a wyborne wina jakie spijał umysł mu rozjaśniało.
O ósmej, Angela zapaliła świece w kandelabrach i z powodu, że wiatr się niby zrywa — pozamykała nietylko okna, ale i okiennice zarówno zewnętrzne, jak wewnętrzne, w które jak wiemy, okna były zaopatrzone.
— No, teraz jesteśmy całkiem u siebie rzekła — możemy rozmawiać, możemy śmiać się swobodnie — możemy nawet podchmielić sobie trochę — nie lękając się ciekawych...
Czuję się bardzo wesołą dzisiaj...
Kuzynku dajno szampana!...
Jakób ponalewał w tej chwili kieliszki. — Po pierwszej butelce, poszła niebawem druga i trzecia...
Fauvel czuł się zupełnie zadowolonym tak miłego towarzystwa — i zaczynał być coraz rozmowniejszym.
Pseudo Thompson dał znak Angeli.
— Pójdę zobaczyć czy gotów pokój dla naszego gościa — powiedziała zaraz ex-magazynierka powstając.
Zostawiwszy panów przy stole, pobiegła, aby pozamykać pozostałe okna i okiennice na parterze.
Petit-Castel zdawał się znów opuszczony jak z rana. W parku panowała cisza zupełna, kiedy niekiedy dolatywał tylko z oddali turkot powozu lub szczekanie psa.
— Niech pana nie zasmuca chwilowa nieobecność mojej kuzynki szanowny panie Fauvel, zawołał śmiejąc się Lagarde... i ponalewał znowu szampana... Ale — dodał zaraz, otóż zapomnieliśmy zupełnie o „Pamiętnikach hrabiego Rocheforta“, które pan przywiozłeś z sobą.
— A przywiozłem — odpowiedział księgarz — i oto one... dodał zaraz wyciągając z kieszeni książkę, którą podał Jakóbowi.
— „Pamiętniki hrabiego Rocheforta“ rzekł Pascal, wtrącając się do rozmowy, to dzieło rzadkie i ciekawe, to kopalnia dla powieściopisarzy i dramaturgów... Dumas znalazł w nich temat do „Milady“ z „Muszkieterów“ ze znamieniem lilii na ramieniu... Będzie to prawdziwa ozdoba biblioteki pana doktora...
— Zkąd pochodzi ta książka?... zapytał Jakób promieniejącego Fauvela.
Mówiłem już panu żem kupił to na wyprzedaży — razem ze stosem innych szpargałów...
Wolne żarty! — odparł Jakób wesoło...
Zmieszany tem trochę księgarz, spojrzał uważnie na Thompsona.
— Nie rozumiem dla czego pan wątpisz o tem... przysięgam panu...
— Nie przysięgaj — przerwał Jakób śmiejąc się ciągle. — Jeżeli ci to sprawia przyjemność to i owszem, będę ci wierzył... Żałuję bardzo jednakże, że nie mogę posiadać dwóch innych unikatów, które przyrzekłeś mi przed kilku dniami...
— O jakich unikatach mówi pan doktór?...
— O „Życiu Ojca Józefa“ i „Czerwonym Testamencie“...
— Niestety, nie mogę ich panu dostarczyć bo mnie zawiedziono, rzekł Fauvel wzdychając... Nie wątpisz pan, że byłbym bardzo szczęśliwy... gdybym mu mógł dogodzić...
Jakób odwrócił głowę, wlepił w Fauvela przeszywające spojrzenie i głosem coraz bardziej szyderczym powiedział:
— Blagierze!...
Antykwaryusz zadrżał od stóp do głów i poczuł, że się coś święci niedobrego.
— Co to jest?... rzekł z widocznem zaniepokojeniem.
— Czy pan przypuszczasz zatem, żem jest w posiadaniu tych książek?...
— Ja bynajmniej nie przypuszczam, jam jest jak najbardziej o tem przekonany... jak najbardziej, powtarzam ci to głośno i raz jeszcze...
Fauvel struchlał, ale nie chciał dać tego poznać po sobie i usiłował się uśmiechać.
— No... no... no... bąkał... rozumiem dobrze, że pan żartujesz...
— Ja wcale a wcale nie żartuję... odpowiedział chłodno Jakób.
— A zatem co pan chcesz właściwie powiedzieć?...
— To tylko co już powiedziałem... Posiadasz w swoim ręku i „Życie Ojca Józefa“ i „Czerwony Testament“ i bardzo wiele innych dzieł rzadkich a drogocennych, wykradzionych z bibliotek publicznych, bądź osobiście przez ciebie, bądź przez wspólników twoich...
— Panie, panie... zawołał Fauvel powstając i tłumiąc gwałtowne zaniepokojenie.
Pascal i Jakób pozostali przy stole, Pascal jako widz niby bardzo zajęty tą sceną, Jakób jako traktujący rzecz najzupałniej obojętnie.
— Uspokójże się tylko, kochany panie Fauvel, odezwał się mniemany doktór Thompson do wystraszonego antykwaryusza, bo nie masz się czego obawiać... Nie myślę panu zrobić nic złego, bądź oto spokojnym zupełnie. Tak jest, posiadasz pan w swojem ręku książki, których tytuły wymieniłem, tak samo jak posiadasz — te oto „Pamiętniki hrabiego Rocheforta“. Odstąpiłeś mi te ostatnie, gotów mi jesteś odstąpić wiele innych, ale nie oddasz mi za żadną cen „Czerwonego Testamentu“... No ale siadajno, bardzo cię proszę i wypij no jeszczo jeden kieliszek szampana... Jesteśmy u dyabła przyjaciółmi, znamy się już doskonale, a niebawem jeszcze się lepiej poznamy...
Antykwaryusz padł na krzesło zgnębiony.
Rozpacz malowała mu się na twarzy.
— Czy naprawdę nazywasz się Fauvel — zapytał Jakób — czy to pseudonim tylko, czy to nazwisko dla ostrożności jedynie przybrane?...
— Jestem Fauvel — odpowiedział księgarz głosem wzruszonym.
— I jesteś krewnym, bliskim krewnym niejakiej z Fauvel’ów, wdowy po adwokacie Labarre?...
— Ta kobieta, to moja siostra.
— A zatem młody człowiek, o którym wspominałeś mi kiedyś, i którego chciałeś mi powierzyć w kuracyę, jako syn siostry, jest siostrzeńcem twoim?...
— Naturalnie.
— No, więc w takim razie, nie myliłem się bynajmniej w przypuszczeniach moich...
— W jakich przypuszczeniach?... wybąkał Fauvel.
— W tych, które miałem honor wypowiedzieć przed chwilą. Oświadczam to raz jeszcze, że posiadasz pan u siebie „Czerwony Testament“...
— Zaprzeczam stanowczo!...
— Nic a nic mnie to nie obchodzi!... Fakta mówią mi całkiem co innego. Aby nie oddać mi tej książki, wymyśliłeś historyjkę zarówno głupią jak nie prawdopodobną, a zaraz ci powiem także, dla czegoś uciekł się do kłamstwa. Przeglądając kartki aby powywabiać z niektórych stempel Biblioteki narodowej, natrafiłeś na litery i wyrazy popodkreślane atramentem czerwonym... Odkrycie to nie mogło nie wzbudzić ciekawości w takim jak ty starym opryszku i zacząłeś dochodzić, coby znaczyły to podkreślenia tajemnicze. Wsparty wyrazami wyrżniętemi na medalu ofiarowanym twemu siostrzeńcowi, odnalazłeś naturalnie klucz do rozwiązania zagadki. Rozjaśniłeś w ten sposób ciemności, jakiemi zapis swój otoczył zmarły hrabia de Thonnerieux, dowiedziałeś się, gdzie są pochowane fundusze przeznaczone przez nieboszczyka dla sześciorga dzieci, urodzonych w tym samym dniu co jego córka — i postanowiłeś zagarnąć te skarby, co nie byłoby bardzo szlachetnem, ale byłoby za to niezmiernie sprytnem... No, kochany panie Fauvel, proszę cię o trochę szczerości... Wiesz przecie, żem jest najlepszym twoim przyjacielem!... Nie żyj, nie kręć, nie udawaj i przyznaj się otwarcie... Czy nie prawda, że tak jest jak powiedziałem?...
Antykwaryusz wysłuchał Jakóba Lagarda z jak największem osłupieniem.
Podniósł nerwowo ręce i oparł się na stole....
Twarz pokryła bladość śmiertelna, oczy latały błędne, wargi drżały febrycznie... Nie był w stanie zdobyć się na żadnę odpowiedź.
— No, czy nieprawda? że tak jest jak powiedziałem — powtórzył mniemany Thompson. Ale zaraz dopowiem ci jeszcze i resztę... Zauważ sobie przedewszystkiem, że nie myślę cię bynajmniej szykanować i że twoje zamiary uważam za najzupełniej naturalne... Na nieszczęście jednakże dla ciebie i twoich świetnych projektów, my tak samo jak ty, odkryliśmy zagadkę i tak samo jak ty, mamy chęć na tę fortunę.
Fauvel, który wydawał się zgnębionym, obezwładnionym, nie zdolnym do żadnego poruszenia, zerwał się nagle, jakby trup zgalwanizowany pod działaniem maszyny elektrycznej.
Wyciągnął rękę do Jakóba Lagarda i zawołał:
— A... więc to pan skradłeś testament hrabiego de Thonnerieux!...
— Naturalnie!... tak samo, jak pan skradłeś „Czerwony Testament“ — odpowiedział doktor. Testament Czerwony, o którym dowiedzieliśmy się z ostatniej woli hrabiego de Thonnerieux i który obejmuje wiadomość, gdzie są pieniądze przechowane... Ty nas uprzedziłeś, ale ty też z wyjątkową niezręcznością, naprowadziłeś mnie na ślad drogocennej książki, o posiadaniu której przez ciebie, nigdybym się domyśleć nie potrafił... Jesteś zanadto rozumnym i praktycznym, abyś był mógł przypuszczać, że pozwolimy sobie za jaką bądź cenę wydrzeć cztery miliony franków...
— Cztery miliony!... — krzyknął antykwaryusz, a oczy zaświeciły mu blaskiem niezwykłym, czy to aż cztery miliony tego?...
— A-no tak... cztery miliony, a może i więcej trochę... Zrozumiesz też teraz zapewne, kochany przyjacielu, że dla zdobycia takiego grosza, nie żal było poświęcić obiadku, jakiśmy mieli ci oto zaszczyt ofiarować..
Antykwaryusz powtórzył po raz trzeci z pewnym rodzajem zachwycenia:
Cztery miliony!...
A potem dodał zaraz:
— A więc... idziemy do spółki... i odkrywam tajemnicę... Przecie poczciwiej znaleźć się niepodobna... czy prawda?...
Jakób Lagarde i Pascal Saunier przyjęli propozycyę Fauvela wybuchem śmiechu, który ściął krew w żyłach księgarza.
— Do spółki — zawołał Pascal — a to z pana, jak widzę, strasznie jeszcze naiwny człowiek, kochany panie Fauvel.
My współek nie lubimy i nie chcemy... Spadek po hrabim Thonnerieux do nas wyłącznie należy.
— Kiedy tak, to nic nie będziecie mieli — odparł Fauvel wzburzony.
— Tak pan sądzisz?...
— Takie jest moje niewzruszone przekonanie, mam bowiem w swoich rękach książkę, bez której nic zrobić nie potraficie... Ja tylko jeden na świecie posiadam tę tajemnice... ani wy, ani nikt inny nic bezemnie nie zrobicie...
Pseudo Thompson wzruszył ramionami.
— Nie udawaj głupiego i nie chciej z nas robić głupców, kochany panie Fauvel, mój najzacniejszy przyjacielu, rzekł z zagadkowym uśmiechem i głosem, którego słodycz wcale obiecującą nie była. Nie zechcesz, jestem najzupełniej pewny zmusić, nas do tego, abyśmy potrzebowali zgładzić jednego po drugim wszystkich obdarowanych przez pana de Thonnerieux, dla zdobycia ich medalów... Te medale razem zgromadzone, dałyby nam, jak wiesz, te same objaśnienia, jakie się, w Czerwonym Testamencie znajdują.
Fauvel zadrżał.
Że jego okrutny interlokutor nie zawahałby się zrobić tak jak powiedział, o tem w tej chwili nie wątpił już bynajmniej.
Głosem złamanym zapytał zatem.
— No. a cóż ze mną myślicie zrobić?
— Jakto nie domyślasz się tego poczciwcze? — zawołał Jakób.
— Nie.
— Zadziwiasz mnie doprawdy!... Dziecko jesteś czy co?... Ale mniejsza, powiem ci teraz co z tobą zrobić zamierzamy... Wychodząc z mieszkania zabrałeś naturalnie klucze od niego ze sobą... Masz je tu u nas w którejkolwiek pierwszej lepszej kieszeni. Weźmiemy je otóż i udamy się zaraz jutro rano do Paryża, około 1-ej z południa zajdziemy na ulicę Guénégaud, obszukamy cały lokal pocichutku a tak dokładnie, że za skutek wyprawy z góry ci poręczamy i powrócimy z książką, która nam jest potrzebną...
— Ale ze mną? — wybąknął Fauvel po raz drugi, ale ze mną co zrobicie?
— Ty pójdziesz spać tymczasowo...
Słowom tym wypowiedzianym z pewnym akcentem szczególnym, towarzyszył także pewien gest, który przeraził antykwaryusza.
Paweł i Jakób powstali.
Pierwszy otworzył drzwi prowadzące z pokoju jadalnego do przedsionka i udali się tam obaj.
Gdy Fauvel namyślał się czy iść za nimi, drzwi się zatrzasnęły, jednocześnie klucz się obrócił w zamku.
To wyjście zostało zatem dla niego straconem.
Posunął się ku drzwiom innym ale i te oparły się wszelkim usiłowaniom uwięzionego.
Wtedy przejęty zgrozą, zaczął wrzeszczeć na głos cały:
— Ratunku!.. ratunku!.. pomocy!...
Wiemy już, że na zewnątrz głos się wcale nie wydobywał.
Wyszedłszy sali jadalnej, Jakób i Pascal spotkali się z Angelą.
— Prędzej na dól! — zawołał Jakób.
Poprowadzeni przez ex magazynierkę trzymającą światło w ręku, obaj wspólnicy pobiegli do wiadomego im pokoju.
Tu dochodziły ich jakby szmery jakieś oddalone, krzyki, i wołania antykwaryusza, który walił z całych sił pięściami w ściany, w drzwi i okiennice wewnętrzne.
Jakób zbliżył się do aparatu, ustawił go na stole, wziął w prawą rękę jednę z kul kauczukowych wydrążonych i ścisnął ją silnie.
Pulweryzator zaczął działać w tej chwili.
Keroselina zamieniona w parę, przeniknęła w rurkę metalową a po przez tę do sali jadalnej i tu zmieszała się z powietrzem, którem oddychał Fauvel.
Człowiek ten mający wygląd człowieka który zmysły postradał, latał jak wściekły tam i z powrotem po pokoju, z włosami rozczochranemi, z policzkami rozpalonemi, z oczami miotającemi pioruny.
Naraz stanął jak wryty.
Poczuł jakiś zapach szczególny i doznał jednocześnie jakiegoś szczególnego uczucia.
Powieki, pomimo stawianego oporu, gwałtownie mu na oczy zapadały.
Zdawało mu się, że podłoga z pod nóg mu ustępuje.
Machinalnie wyciągnął ręce poszukując jakiegoś przedmiotu, o który mógłby się oprzeć i w ten sposób podtrzymać.
Nie napotkał nic takiego i poczuł nagle. że leci w przepaść jakąś.
Upadł istotnie lecz do izby, w której znajdował się Jakób z Pascalem i Angelą, nie doszedł wcale odgłos upadku.
Lagard naciskał jedną ręką banię kauczukową, w drugiej trzymał zegarek i liczył minuty.
W chwili w której Fauvel upadł jakby bryła jaka zawołał:
— Dość tego... Śpi już jak zabity...
Zegar w pokoju stołowym wybił właśnie godzinę dziesiątą.
Punktualnie o tej godzinie, naczelny prokurator rzeczpospolitej, w towarzystwie naczelnika służby bezpieczeństwa publicznego, Rajmunda Fromentala i kilku agentów, znalazł się po przed domem nr. 9, na ulicy Guénégaud.
Drzwi wchodowe były zamknięte.
Jeden z agentów zadzwonił.
Otworzono natychmiast i przedstawiciele prawa wkroczyli po cichutku w bramę słabo oświetloną, rozkazując ją zamknąć zaraz za sobą.
Odźwierna była sama jedna w swojem mieszkaniu.
Zobaczywszy tylu mężczyzn, wydała okrzyk przestrachu łatwy do zrozumienia.
Co to za ludzie jacyś i czego oni chcieć tu mogą?...
Niepewność pod tym względem trwała bardzo niedługo.
— Czy tu mieszka pan Fauvel?... zapytał naczelnik policyi departamentu Sekwany.
— Tu proszę pana... odpowiedziała zapytana.
— Czy jest w domu?...
— Nie mogę objaśnić panów bo nie wiem... Zdaje mi się jednakże, że go nie ma...
— Na którem piętrze zamieszkuje?...
— Na trzeciem w tym oto budynku naprzeciwko.
— Zaraz tam idziemy.
— Ale ba!... nie macie się panowie po co fatygować... Pan Fauvel nikogo wieczorem nie przyjmuje! Choćby był nawet to nie otworzy…..~
— Moja pani, odezwał się urzędnik, ja jestem prokuratorem rzeczpospolitej i przychodzę tu, aby być obecnym przy rewizyi, jaka ma być dokonaną w mieszkania tego lokatora.
— Rewizya... powtórzyła odźwierna przerażona. Czyżby poczciwy pan Fauvel został o co niedobrego posądzonym?...
— Oskarżonym jest o winy bardzo ciężkie... Czy on jest czy go nie ma, musimy zrewidować jego mieszkanie... Ponieważ schody nie szczególnie są oświetlone, weź pani świecę i chciej nas poprowadzić!...
— Ale, proszę pana...
— Na nic wszelkie gadania... Rozkazuję w imieniu prawa!...
Podczas gdy biedna kobiecina prawie nieprzytomna z przestrachu, poszukiwała lichtarza i znalazłszy go nareszcie — zapaliła drżącą ręką, naczelnik służby bezpieczeństwa publicznego wydał jednemu z inspektorów policyjnych instrukcye jakieś, które zakończył temi słowy:
— Czy pan zrozumiałeś?... Pozwolisz pan wchodzić wszystkim przybywającym do domu, ale nie pozwolisz pan wyjść z niego nikomu, pod żadnym bezwarunkowo pozorem.
— Dobrze, panie naczelniku.
Odźwierna wzięła świecę, wyszła z loży i chciała zamknąć za sobą.
— Niech drzwi pozostaną otwarte — odezwał się naczelnik służby bezpieczeństwa publicznego... Nie potrzebujesz się pani niczego zgoła obawiać... jeden z moich ludzi zastąpi cię przez czas, który spędzisz z nami...
— Dobrze proszę pana...
— Czy są schody inne, boczne, w tym domu?... zapytał prokurator rzeczpospolitej.
— Są panie.
— Którędy się na nie wchodzi?...
— Tamtędy panie.
Powiedziawszy to odźwierna, wskazała niewielkie drzwi umieszczone w korytarzu tuż obok jej loży.
— Czy są oświetlone o tej porze?...
— Nie, proszę pana.
— Panie naczelniku służby bezpieczeństwa publicznego, racz pan postawić tam paru ludzi zaopatrzonych w latarki służbowe.
Na znak naczelnika dwóch agentów stanęło zaraz przy wejściu na schody, urzędnicy zaś i towarzysząca im służba niższa, udali się schodami głównemi na trzecie piętro do mieszkania Fauvela.
Zadzwoniono.
Czytelnicy nasi wiedzą, że antykwaryusz miał najlepszy w świecie powód do nieotworzenia, w tej chwili bowiem w stanie zupełnej nieświadomości leżał w sali jadalnej willi Petit-Castel.
— Czy pani przypuszczasz, że lokatora nie ma w domu?... — zapytał prokurator rzeczpospolitej.
— Ja proszę pana, jak to już raz powiedziałem, nie umiem dać na to żadnej odpowiedzi. Pan Fauvel nie lubi wdawać się w żadne a żadne rozmowy, a choć mu posługuję, nigdy mi się ze swych zamiarów nie zwierza... To człowiek okrutnie skryty...
— Potrzeba zrobić wezwanie... — odezwał się prokurator do naczelnika bezpieczeństwa publicznego, który w swoim charakterze komisarza policyjnego, wypowiedział zaraz głosem donośnym sakramentalne:
— W imieniu prawa, proszę otworzyć!...
Ponieważ nikt nic nie odpwiedział, prokurator rzekł:
— Proszę posłać zaraz po ślusarza.
— Jeżeli chodzi o otworzenie drzwi, proszę pana, to nie potrzeba — powiedziała odźwierna. — Ponieważ ja panu Fauvel posługuję, mam więc klucz swój drugi.
— W loży?...
— Nie, proszę pana, w kieszeni.
— No to dalej... otwieraj...
Odźwierna nachyliła się, wydobyła z głębi kieszeni pęk kluczy, wyszukała jednego z pomiędzy nich i włożyła w zamek.
Drzwi zaraz się otworzyły.
Prokurator wszedł do mieszkania w towarzystwie Rajmunda Fromentala i czterech czy pięciu agentów i obszedł Wszystkie pokoje od sali stołowej do sypialni.
Fauvela nie było w domu.
— Wróci prawdopodobnie zaraz — powiedział prokurator rzeczpospolitej — więc będziemy czekać na niego i robić co do nas należy... Gdzie mieści się księgarnia czy magazyn?... — dodał zwracając się do Fromentala.
— Tutaj, panie prokuratorze — odpowiedział ojciec Pawła i wskazał na drzwi prowadzące do gabinetu księgarza.
— Zamknięte na klucz... — objaśnił naczelnik służby bezpieczeństwa publicznego, po przekonaniu się, że nie można otworzyć.
I zwrócił się zaraz potem do odźwiernej.
— Czy klucza od tego zamku, nie masz pani?...
— Nie proszę pana... Tam mi wcale wchodzić nie wolno...
— No to może wysadzić?...
— Nie da się... — powiedział Rajmund, ale wszakże ten oto pan, ma wytrychy ze sobą.
Na dany znak, zbliżył się agent wskazany i zabrał do roboty.
Robota to była i trudna i długa, ale udała się nareszcie.
My znamy już gabinet Fauvela.
Lampa, zupełnie do zapalenia przygotowana, stała na stole.
Zapalono ją, odesłano odźwierną martwą raczej niż żywą, a sekretarz prokuratora usadowił się przy biurku, aby pisać protokół rewizyi, którą zaraz odbywać miano.
— Książki mają być najdokładniej przeglądane jedna po drugiej — odezwał się prokurator, wskazując na zawalone półki, meble i podłogę — potrzeba koniecznie znaleźć choćby z parę tomów, pochodzących z biblioteki narodowej.
Agenci i naczelnik służby bezpieczeństwa publicznego, zabrali się bezzwłocznie do poszukiwań.
Rajmund, przepatrywał wszystkie kąty mieszkania i zastanawiał się.
— Panie prokuratorze naczelny — odezwał się, po upływie paru minut — zdaję mi się, że zabraliśmy się do roboty całkiem próżnej... Nieprawdopodobnem mi się wydaje, aby dzieła skradzione, mogły się znajdować na widoku... Fauvel, to gracz wytrawny, to łotr wyjątkowo sprytny, nie popełniłby z pewnością takiej nieostrożności, aby materyalne dowody swojej winy, na oczach pozostawiać... musi on mieć tu jaką skrytkę i najlepiej zrobimy, jeżeli się zajmiemy odszukaniem takowej...
— Szukajcie zatem...
Mówiąc to, Rajmund Fromental podszedł do drzwi prowadzących do introligatorni i udał się do niej z agentem niosącym światło w ręku.
Na niewielkim stole, pośród przerozmaitych foliałów i mnóstwa kubków, zauważył ojciec Pawła, książkę jakąś otwartą.
Wziął ją, obejrzał, wydał okrzyk radosny, powrócił do prokuratora i podając mu co znalazł, zawołał:
— A oto dowód niezbity!... Życie ojca Józefa... jedno z dzieł zrabowanych ostatnio z Biblioteki narodowej. Patrz no pan, panie prokuratorze... patrz no pan!...
Prokurator wziął książkę z rąk Rajmunda i zaczął ją ze swej strony uważnie przepatrywać.
Na wielu stronicach, były pieczątki biblioteczne.
— Masz pan racye! — rzekł-dowód to jak najbardziej stanowczy!... Fauvel jest zatem paserem... Musi on mieć pełno tutaj książek pochodzących z kradzieży... Trzeba koniecznie wynaleźć wszystkie...
Rajmund powrócił do introligatorni, ale po paru minutach wyszedł z niczem.
— Nic a nic więcej!... — zawołał gniewnie. — To... przypadkiem... przez zapomnienie tylko się tam pozostało... Istnieje jakaś skrytka bezwarunkowo... Ale gdzie?...
— Utrzymujesz pan zatem nieodwołalnie, że istnieje jakaś skrytka, jakieś schowanie?... — odezwał się prokurator rzeczpospolitej, posłyszawszy ostatnie wyrazy.
— Tak jest panie prokuratorze, jestem o tem jak najbardziej przekonany, odpowiedział Rajmund — logika i zdrowy rozum mi to dyktują!... Jak możną przypuścić, aby taki jak Fauvel egzemplarz, nie miał jakiegoś kąta tajemniczego, jemu tylko znanego, jakiegoś kata, w którym przechowuje papiery osobiste, książki kompromitujące i pieniądze, ponieważ jest jak powiadają człowiekiem bogatym?... Racz pan zwrócić uwagę, że z wyjątkiem „Życia ojca Józefa,“ nic a nic więcej nie znaleźliśmy przecie... Dowodzi to, że nie szukamy gdzie trzeba...
— Potrzeba zatem zrewidować ściany i podłogi.
— Właśnie.
Rajmund miał w ręku laskę z gałką z kości słoniowej i okuciem żelaznem.
Rozsuwał laską tą książki na półkach poukładane, potem uderzał nią w ścianę i przykładał zaraz ucho do muru po każdem uderzeniu.
Naraz zatrzymał się i jakaś wielka radość wybiła mu się na twarzy.
Pod uderzeniem laski, odezwała się pustka w murze.
— Zdaje mi się, że już znalazłem ― rzekł. — Za tą ścianą jest zapewnie skrytka... prędzej, odsuwajmy deski...
Z pomocą dwóch agentów, zrzucił na podłogę książki, któremi ściana była za kryta i starał się odsunąć szafę biblioteczną.
Wysiłki były próżne — drzewo przymocowane było do ściany i nie chciało ustąpić.
Wtedy Rajmund zaczął przesuwać ręką po ścianie i niespodzianie poczuł zimno metalu.
Zawadził palcem o guzik miedziany zaledwie trochę wypukły i bezwiednie go nacisnął...
W tej chwili jedna ze ścian biblioteki odsunęła się i odsłoniła przejście do gabinetu tajemniczego.
Fromental wydał okrzyk tryumfu!
— Światła co prędzej! — zawołał i wpadł do czarnej skrytki, a za nim podążyli prokurator rzeczypospolitej i naczelnik bezpieczeństwa publicznego.
— Oto jest kufer okuty! — zawołał Rajmund — a oto półki pełne książek — nie mogłem się omylić!
Przysunął światło do półek:
— Same skradzione dzieła... Słuchajcie panowie... i czytał głośno tytuły najznakomitszych utworów, a w końca Testament Czerwony, zawierający zagadkowe tłomaczenie testamenta hrabiego Filipa de Thonnerieux.
Prokurator rzeczypospolitej rozkazał zabrać wszystkie książki i odstawić je razem z kufrem do sądu.
Rajmund był uszczęśliwiony.
— Po tej sprawie — mówił upojony nadzieją — niepodobna, abym nie odzyskał wolności. Nakoniec, będę panem siebie...
Sekretarz prokuratora spisał protokół — zostawiono dwóch agentów dla pilnowania mieszkania z rozkazem aresztowania Fauvela, odłożywszy do jutra przesłuchanie Abrahama, kobiety i fałszywego księdza, których Bouvard i Pradier odprowadzili do prefektury.
Raymund wrócił do swego mieszkania przy ulicy Saint-Louis-en l’Ile.
∗
∗ ∗ |
Opuściliśmy Petit-Castel w chwili, gdy Fauvel padł na podłogę i leżał jak nieżywy w sali jadalnej.
— Prędko, otwieraj drzwi jak najprędzej zawołał Jakób.
Angela zastosowała się do rozkazu — doktór tymczasem schował pulweryzator.
To uczyniwszy wszedł do pokoju, gdzie leżał nieszczęśliwy antykwaryusz i rozkazał Pascalowi przygotować windę.
Pascal otworzył szafę, w której się maszynerya znajdowała i zapytał:
— Co mam zrobić teraz?...
— Ustaw przyrząd, aby bez najmniejszego wstrząśnienia — przenieść gościa naszego do apartamentów dolnych...
Dwaj wspólnicy unieśli ciało nieruchome, podobne do trupa, złożyli na podstawie, która za przyciśnięciem sprężyny zagłębiła się w podłogę i opuściła na dół.
— Droga Angelo — zawołał doktór do ex-magazynierki — nic nie masz dziś do roboty, idź na stacyę i zmykaj do Paryża jutro się zobaczymy.
— A my Pascalu — biegnijmy na dół!…..
W kilka chwil Angela była w drodze do Paryża.
Jakób z Pascalem udali się do windy, gdzie naturalnie Fauvel leżał jak bez duszy.
— Co teraz z nim zrobimy? — zapytał Pascal.
— Położymy go na stole, będzie miał wygodniej jak w łóżku...
I uniósłszy handlarza książek za głowę i nogi, umieścili go na stole.
— Żyje jeszcze... powiedział Pascal przykładając rękę do serca Fauvela...
— Byłem tego pewny — nie miałem przecież zamiaru zabić go w ten sposób...
— Więc cóż teraz z nim uczynisz?...
— Muszę się zająć, aby nie zostawić śladu keroseliny w jego organiźmie, mogłoby mnie to skompromitować, na wypadek, gdyby sąd... rozumiesz...
— Nie rozumiem wcale.
— Zrozumiesz później... a teraz rozbierzmy go prędko.
— Za chwilę Fauvel był nagi.
— Jakób wydostał z szafy flakon mocno zakorkowany i nalał z niego ośm do 10-ciu kropli na kawałek płótna.
— Weź ten kompres — powiedział do Pascala i trzymaj pod nosem starego łotra. Trzeba żeby uśpienie przeciągnęło się.
Pascal zastosował się do rozkazu, Jakób tymczasem wyjmował z szafy kostium kauczukowy, przyniesiony w przeddzień razem z flakonem, wkładał na siebie i obuwał buty, o których wspominaliśmy.
Odebrał potem kompres z rąk Pascala i trzymając znów pod nosem Fauvela:
— Ubieraj się i ty co najprędzej — zawołał, wskazując mu drugie takie samo ubranie.
W parę minut Pascal był gotów.
— Teraz — ciągnął Jakób — weź duże naczynie miedziane z kuchni, przynieś je tutaj i postaw na taborecie przy mnie.
Młodzieniec zastosował się we wszystkiem do rozkazu doktora.
Pokój na dole przedstawiał niezwyczajny widok.
Dwóch ludzi ubranych dziwacznie, czarno, z blademi twarzami, stało nad ciałem zupełnie nagiem, rozciągniętem na stole; padające światło z góry, oświetlało obraz przerażający, straszny, straszniejszy niż słynna „Lekcya anatomii“ Rembrandt’a...
A jednakże nie był to jeszcze koniec...
— Prędzej — szepnął Jakób już czas...
— Wziął skalpel leżący na stole — poszukał palcami arteryi na szyi Fauvala, i naciął ją w podłuż, ze spokojem i zręcznością chirurga. Krew strumieniem się polała, spływając do miednicy. Pascal, świadek tego okrucieństwa, nie zadrżał nawet.
— Nie pojmuję po co tyle zachodów, rzekł dawny sekretarz hrabiego de Thonnerieux — wszak mogłeś go pozbawić życia odrazu za pomocą twojego aparatu?...
— Wiem, że mogłem lecz niechciałem...
— Dla czego?...
— Już ci mówiłem lecz nie zrozumiałeś mnie... Co myślisz że zrobiemy z trupem?... Wrzucimy go w wodę, lub pozostawimy gdzie przy drodze... W jednym jak drugim razie znajdą go i odstawią do Morgi, a tam poddadzą sekcyi... Cóżby się stało, gdybym nie usunął wraz z krwią śladów keroseliny?...
Keroselina jest produktem amerykańskim, nieużywanym prawie we Francyi, na kogóżby więc padło podejrzenie?... Na Thompsona, doktora amerykańskiego, mającego stosunki z Fauvelem handlarzem książek...
A tak — jak teraz postępuję — ani kropla krwi, a zatem ani odrobina keroseliny nie zostanie w trupie...
— Czy to nie logiczne?
— Rozumiem — odrzekł Pascal — ale cóż zrobisz z raną w szyi, zostanie ona i będzie dowodem zbrodni...
— Zaledwie ją znać będzie; przypuśćmy nawet, że ją odkryją, to i cóż, gubić się będą w domysłach, lecz nigdy prawdy nie dojdą.
Pascal przestał stawiać zarzuty, przypatrywał się tylko pilnie temu, co czynił jego wspólnik.
Ten ze zręcznością niezrównaną masował ciało Fauvela, naciskał żyły i do ostatniej kropli krew wysączał.
Nakoniec ciało przybrało kolor wosku przezroczystego, ani kropli krwi w niem nie pozostało.
Jakób Lagarde wyjął z kieszeni flakonik, wlał z niego kilka kropli na talerzyk, umoczył gąbkę w płynie i obmył nią ranę na szyi Fauvela.
Po kilku minutach pokazał Pascalovi miejsce gdzie była rana i rzekł: — Przypatrz się teraz dobrze...
Pascal dla lepszego obejrzenia wziął lornetkę i patrzał z miną najobojętniejszą:
— To zadziwiające — rzekł ― nic nie widzę, rana się zrosła...
— Nauka cuda czyni — odpowiedział Jakób z uśmiechem, lecz nie czas teraz na rozbieranie kwestyj naukowych, zostawmy to na później, a usuńmy ztąd natychmiast wszelkie ślady krwi...
— O! to najłatwiej... na podłogę ani kropla nie spadła, z miednicy wyleję w Marnę a ze stołu zmyję płótnem zwilżonem... Bądź spokojny, już ja to potrafię...
— Nie chwal się tylko sprzątaj — odrzekł Jakób, zacierając ręce.
W dziesięć minut później nie pozostało najmniejszego śladu zbrodni ohydnej, spełnionej w Petit-Castel.
Jakób i Pascal zdjęli ubrania kauczukowe, umyli je i schowali.
A co teraz zrobimy? zapytał Pascal...
— Zabierz klucze i papiery Fauvela.
Młody człowiek przetrząsł kieszenie Fauvela i zabrał, co się w nich znajdowało.
— Portmoneta pełna rzekł jest — w niej bilet bankowy na pięćset franków, drugi na sto i prócz tego sporo złota...
— Nie waż się ruszyć tego! — zawołał Jakób — zostaw, gdzie było... Weź tylko klucze i papiery... papiery spalimy, klucze nam otworzą drogę do naszego głównego celu, do „Czerwonego Testamentu“.
— Nie zapominajmy, że kapelusz i palto są w przedpokoju — ciągnął dalej Jakób.
— Bądź spokojny — nie zapomnę.
— A co zrobimy z ubraniem nieboszczyka?...
— Ależ ubierzemy go w nie natychmiast...
Antoni Fauvel ubrany kompletnie i położony na windzie, przeniesiony został do sali jadalnej, a pokój na dole przyprowadzono zaraz także do zupełnego porządku.
Jakób i Pascal udali się za trupem.
— Trzeba się pozbyć jak najprędzej tego gościa niemiłego — rzekł doktór wskazując na ciało.
Dwaj wspólnicy ubrali je w paltot i kapelusz, unieśli za głowę i nogi i złożyli na trawniku przed mieszkaniem.
— A co dalej? — zapytał Pascal.
Jakób odpowiedział zapytaniem:
— Czy możemy dostać się do Paryża, płynąc łódką z biegiem Marny?...
— Możemy.
— Więc szykuj łódkę... Włożymy w nią naszego poczciwca...
— Żeby go zawieźć?...
— Tak — ale jak najdalej ztąd, żeby zmylić policyę. Dotarłszy do Paryża, wrzucimy ciało do Sekwany — niech płynie z biegiem wody... Potem, powrócimy tu, zostawimy łódkę, a sami udamy się do Paryża powozem... Po takich manewrach, to gdyby sam dyabeł chciał coś odkryć, straci darmo czas i pieniądze...
Petit-Castel został zamknięty — ciało Fauvela włożone do łodzi i za chwilę New York City (tak się łódź nazywała) sunęła szybka po powierzchni rzeki.
Wybrzeża Marny były spokojne i okryte ciemnością, które zwiększała jeszcze mgła powstająca z wody.
Jakób i Pascal wiosłowali cicho, choć nie było podobieństwa, żeby ich kto śledził o tej porze.
W chwili, gdy północ biła na wieży nadbrzeżnej, znajdowali się na Sekwanie, pomiędzy Bercy i Charenton.
W miejscu tem rzeka jest szeroka.
Starali się przy tem być zawsze na środku, aby uniknąć spotkania.
Odpocznijmy trochę — rzekł Jakób, opuszczając wiosło...
— Oj, odpocznijmy — odrzekł Pascal — ręce mi zupełnie zemdlały...
Łódź pozostawiona sobie, płynęła z wodą, przybierając bieg ukośny... Pascal i Jakób zapalili papierosy, patrząc w milczeniu na czarne kontury Paryża, oświeconego bladem światłem księżyca.
Łódź zbliżała się do mostu Bercy.
Nagle Jakób zadrżał, przechylił się i ujrzał punkt czarny, zarysowujący się po za nimi na rzece.
Był to zapewne cień małego statku z światełkiem w pośrodku, jakby od latarki.
Jakób wyciągnął rękę w kierunku zjawiska i rzekł po cichu do Pascala:
— Co to za dyabeł być może?
Pascal obejrzał się, lecz zanim zdążył odpowiedzieć, głos ostry dał się słyszeć:
— Hej! łódź — podjeżdżać do rewizyi!...
— Do pioruna — rzekł Pascal, to jest statek celniczy, wysłany na rewizyę jakiegoś galaru, a taki statek jest zarazem biurem komory wodnej... idzie on w górę rzeki ale nas już mają na oku i nie z tym to z innym się spotkamy... strażnicy zechcą się zapewnić czy nie wieziemy kontrabandy... zobaczą trupa... Nie pomyślałem o tem....
— Co czynić teraz?
— Pozbyć się nieznośnego ciężaru, rzucając go do wody, zanim spotkamy się z celnikami, trzeba zawrócić na miejscu i uciekać na Marnę; — prędko, Jakóbie, podnieśmy ciało i rzućmy w wodę bez hałasu.
Wspólnicy schwycili ciało antykwaryusza i wrzucili w Sekwanę.
A był już czas po temu. Sto metrów zaledwie ich oddzielało od biura komory wodnej.
— Do wioseł prędzej! zawołał Pascal uciekajmy.
O drugiej godzinie nad ranem, łódź była już uwiązana w przystani, a Pascal zaprzęgał do powozu, do którego wsiadł Jakób — i udali się spiesznie do Paryża. Dzień się robił, gdy zajechali w podwórze pałacu, przy ulicy Miromesnil.
Alzatczyk zbudzony zabrał konia i powóz, a dwaj nędznicy poszli używać spoczynku.
O dziewiątej rano ubrani i wypoczęci zeszli się przy śniadaniu.
— Pójdziemy do Fauvela, nieprawdaż? zapytał Pascal.
— Ma się rozumieć. — Czy masz klucze?...
— Mam wszystko, co potrzeba.
— Idźmy więc...
O dziesiątej Pascal i Jakób byli już na ulicy Guénégaud. Cicha i mało uczęszczana w dnie powszednie ulica ta jest prawie pustą w święta.
Tej jednak niedzieli, chociaż pogoda piękna powinna była zachęcić mieszkańców do wycieczek zamiejskich, tłumno i gwarno było na ulicy.
— Co się tu dzieje?... mruknął Pascal... cóż to za zbiegowisko nieznośne...
— Przejdziemy w tłumie niepostrzeżeni, odrzekł Thompson — to jeszcze lepiej dla nas...
— Jestem innego zdania — odpowiedział ex-sekretarz zaniepokojony. — Chodnik przed domem Fauvela, cały zapchany... Spójrz tylko...
Jakób spojrzał i przekonał się, że jego spólnik miał słuszność.
Przeszło pięćdziesiąt osób zebrało się przed drzwiami Nr. 9, a kilku ludzi ze służby bezpieczeństwa na próżno starali się porządek utrzymać.
— Masz racyę — rzekł Jakób — coś nadzwyczajnego się tu dzieje... Ale co to być może?...
— Zaraz się dowiemy...
— Jakim sposobem?...
— Najprzód słuchając, co mówią, a potem pytając...
— Ostrożnie!...
— Bądź spokojny!...
Godni kamraci zbliżyli się do małej grupy — w pośrodku której, jakiś pan rozwlekle opowiadał o wypadku, a wszyscy go z przejęciem słuchali.
Na nieszczęście Jakób i Pascal przyszli na koniec opowiadania.
— Czy już uwięziony? — zapytał jakiś głos z tłumu.
— Ale gdzie tam... wcale nie... — odrzekł narrator — jeszcze nawet nie aresztowany, jak to wam mówiłem... czy nie zrozumieliście mnie?... A jednak jasno się wyrażam... Gdy policya zeszła do niego, wczoraj wieczorem o dziesiątej, nie było go w domu i dotąd nie powrócił.
— Oh! to był kuglarz — odezwał się jakiś handlarz z pomiędzy słuchaczów.
Spodziewał się rewizyi z pewnością... Znam od piętnastu lat starego łotra, zawsze podejrzewałem coś nieczystego w jego handlu — i byłem pewny, że dziś, jutro, zły koniec go nie minie. Dowodzi to, że się znam na ludziach.
Pascal dotknął ramienia handlarza i rzekł z najgrzeczniejszym ukłonem:
— O kim pan mówisz?... jeśli wolno zapytać...
— Mówię o Antonim Fauvelu.
Usłyszawszy to nazwisko, Jakób i Pascal zamienili szybkie spojrzenie.
Dawny sekretarz hrabiego de Thonnerieux pytał dalej:
— Któż to jest, ten Antoni Fauvel?...
— Handlarz starych książek... antykwaryusz, który mieszka pod Nr. 9.
— I pan powiada, że policya odbyła rewizyę u niego?...
— A tak, wczoraj wieczorem.
— O cóż był obwiniony?...
— Obwiniony był, o kradzież dzieł rzadkich w bibliotece narodowej.
— A czy były jakie poszlaki, potępiające go?...
— Pokazuje się, że były, ponieważ zabrano skrzynię wielką okutą i masę książek... Dwie dorożki pełne były tego... A oto patrz pan — jeszcze jedna wyjeżdża z domu Fauvela, pełną szpargałów i strzeżona przez dwóch policyantów... Zapewne jadą do prefektury. Od rana tak zabierają a wywożą!...
— Dziękuję panu za objaśnienie...rzekł Pascal — i biorąc Jakóba pod rękę odszedł z nim na stronę.
Obydwa byli bladzi — obydwa przerażeni...
Gdy się oddalili, młodszy się odezwał:
— Nie mamy szczęścia o jeden dzień za późno wzięliśmy się do dzieła! Policya ma lepszy węch niż my! Testament Czerwony wymknął się nam...
— Tak — odpowiedział Jakób głosem stłumionym. — Testament Czerwony nam się wymknął... ale miliony będą nasze!... Tem gorzej dla posiadaczy medalów!... Dla nas trochę opóźnienia, nic nie znaczy..
Rajmund Fromental, ścigając złodziei książek z Biblioteki narodowej, wykrywając paserów i oddając w ręce sprawiedliwości dzieła skradzione w Bibliotece narodowej, między któremi znajdował się Testament Czerwony, nie wiedział, że podpisuje wyrok śmierci na syna swego!...
Chociaż Jakób Lagarde i Pascal Saunier nie chcieli uznać się za zwyciężonych, przegrali jednak pierwszą stawkę — mając atuty w ręku i to im na chwilę odwagę zachwiało.
Nie trwało to wszakże długo...
Wiemy już, jaki sposób został jeszcze Thompsonowi do odzyskania skarbów; sposób okrutny, od którego na razie odstąpił, spodziewając się dojść do celu za pomocą śmierci Fauvela.
Przypadek zawiódł rachuby...
Fauvel zginął, zamordowany okrutnie, a zbrodnia okazała się nieużyteczną...
Trzeba było zaczynać na nowo... zgładzić, wymordować spadkobierców hrabiego de Thonnerieux, wydrzeć im medale, zestawić razem i dowiedzieć się o tajemnicy Testamentu Czerwonego.
Do Pascala należało teraz napędzać w sidła zręcznie zastawione spadkobierców, na których działać nie będzie można za pomocą urody Marty, z powodu ich położenia towarzyskiego.
Co do Fabiana do Chatelux, Pawła Fromentala i René Labarre’a tych pseudo-Thompson miał nadzieję do swoich ściągnąć salonów.
Pascal więc zajmie się: Juljuszem Boulenois, tak zwanym la Fouine, rybakiem zawziętym, którego znamy, Amedeuszem Duvernay, tapicerem i Martą-Emilią Berthier.
Ażeby tę ostatnią zgładzić, trzeba będzie udać się aż do Genewy, gdzie podług testamentu hrabiego de Thonnerieux znajdować się miała.
Dodajmy tutaj, iż hrabia de Thonnerieux nie wiedział o małżeństwie Periny Berthier i o tem, że córka jej przy brała także nazwisko Grand-Champ.
Dwaj zbrodniarze, zamknięci w gabinecie doktora, naradzali się i układali program działania na przyszłość.
— Mówiłeś zdaje się rzekł Pascal, te Amadeusz Duvernay, medalu nie nosi przy sobie?...
— Tak, mówiłem, że bojąc się go zgubić, oddał młodej dziewczynie, z którą mieszka i z którą po dojściu do pełnoletności zamierza się ożenić...
— Jak się nazywa ta dziewczyna?
— Wirginia... zanotuj to sobie...
— Ja zawsze i wszystko notuję...
Wyjął notatnik, zapisał naprędce imię dziewczyny i podnosząc głowę mówił:
— Nie widzę potrzeby zajmowania się Amadeuszem Duvernay...
— A to dla czego?
— Nie będąc w posiadaniu medalu, nie zawadza nam... Wirginię należy usunąć...
— Masz racyę, lecz tylko pozornie, gdybyśmy pominęli Amadeusza, to po zniknięciu kochanki, wszcząłby alarm i poszukiwania, nie tylko o nią, ale rozgłosiłby, że posiadała medal, że go na szyi zawieszony nosiła, tego tylko trzebaby było, aby obudzić czujność policyi i sprowadzić śledztwo, mogące nas zgubić... Precz ze skrupułami...
Nie zrobisz jajecznicy, jaj nie rozbiwszy... Energii mój kochany i to podwójnej nam potrzeba!
— Tej mi nigdy nie zbraknie, a skrupułów nie mam żadnych... Za tydzień ani Duvernay ani jego kochanka zawadzać nam nie będą...
— Liczę na twój spryt i odwagę... co do La Fouina...
— O! z tym to najłatwiej — przerwał Pascal.
— Ty będziesz się zajmował interesami po za domem, a ja tymczasem stanę się doktorem Thompsonem do szpiku kości, oddam się na usługi pacyentom, których sądząc z listów jakie otrzymuję, chmara będzie.
— Ukończywszy sprawy na miejscu, zapytał były sekretarz hrabiego, czy niezwłocznie pojadę do Genowy?...
— Zobaczymy. — Zajmiemy się Martą Berthier na samym końcu. Kto wie, może medale zebrane tutaj, wskażą nam gdzie skarb się znajduje, a wtedy usunięcie młodej dziewczyny stanie się niepotrzebnem.
— Bardzo to prawdopodobne, wreszcie zobaczymy... Więc od jutra zaczynasz przyjmować pacyentów?
— Od jutra, wszystkie dzienniki wieczorne już to opiewają...
— A kiedyż urządzisz przyjęcie, na które zamierzasz zaprosić książąt nauki i całą śmietankę towarzystwa?
— Najdalej za dni pięć. Pamiętaj, każ przygotować listy zapraszające...
— Już dawno są gotowe, trzeba tylko wpisać daty i porozsyłać.
— Wszystko dobrze idzie, spiesz się, bo czas to pieniądz. Przekonałeś się co kosztowało nas opóźnienie o kilka minut!... Kto wie, czy kamerdyner hrabiego, tak głupio posądzony o kradzież testamentu, nie posiada choć małej części tajemnicy... Przy badaniu gotów się wygadać przed sędzią i obudzić podejrzenia policyi...
— O to możemy być spokojni — odrzekł Pascal.
— Ciekawy jestem dla czego?
— Dla tej prostej przyczyny, że gdyby Wawrzyniec co wiedział, jużby dawno się wygadał, aby się tylko uniewinnić... Podejrzenie niedorzeczne lecz prawdopodobne, które na nim cięży, jest naszą tarczą ochronną...
— Rozumiem to dobrze, lecz idziemy po ślizkiej drodze, zewsząd grożą nam niebezpieczeństwa. Trzeba przewidzieć wszystko, wszystko uprzedzić... Zbytek ostrożności nikogo nie zgubi!... Czy masz dzienniki poranne?
— Mam wszystkie.
— Nic nie piszą o sprawie Fauvela?
— Ani słowa. Zapewne nic nie wyłowiono...
— Już trzy dni wpłynęło. Sekwana miała czas zanieść daleko śmiertelne szczątki... Będzie wszystko dobrze, tak się spodziewam...
Zapukano do drzwi i lokaj zawiadomił, że śniadanie podane.
Thompson i jego sekretarz, zeszli się z Angelą i Martą w sali jadalnej.
Od powrotu do Paryża wyraz smutku i melancholii, osiadł na ślicznej twarzyczce Marty.
Jakób to dostrzegł i pragnął poznać przyczynę, lecz biedna sierota odpowiadała wymijająco.
Nieświadomy ostatnich przygód Marty, przypisywał smutek jej — żalowi po stracie matki, którego czas jeszcze nie ukoił...
Jakób wpatrywał się w Martę z uwielbieniem, z zachwytem, oczu od niej oderwać nie mogąc... uczucie jakieś nowe, nieznane dotąd jeszcze, pełne rozkoszy i rozpaczy zarazem, budziło się w sercu tego potwora...
∗
∗ ∗ |
Rajmund Fromental — jak mówiliśmy przejęty był głęboką radością, gdy mu się udało oddać w ręce sprawiedliwości trzech złodziei książek Biblioteki narodowej; radość ta jednak nie była zupełna, sprawiedliwość wymagała, aby odszukał Fauvela, pasera, najgłówniejszego winowajcę, łotra, któremu kradzież najwięcej korzyści przyniosła.
Pomiędzy papierami, zabranemi u Fauvela, były wskazówki, że jest więcej wspólników. Koniecznie trzeba było odszukać antykwaryusza, który chcąc się ratować wyda ich, aby zyskać dla siebie pobłażliwość sędziów.
Przypuszczano, że miał jakieś podejrzenie, coś przeczuwał i uciekł ze strachu...
Na wszystkie strony wysyłano telegrafem rozkazy rozesłano rysopis jego do wszystkich miast, a także agentom zagranicznym francuskim.
Oddziały żandarmów przetrząsały okolice Paryża, śledziły, wypytywały; nie zaniedbano żadnego środka, aby odnaleźć Fauvela i skonfrontować ze złodziejem i złodziejką, trzymanymi w więzienia.
Fromental ciągle na nogach. zmęczony piekielnie, postanowił jechać do syna, aby choć trochę wypocząć.
W dniu, w którym zaczyna się ta druga część naszego opowiadania, odebrał list od Magdaleny.
Poczciwa stara sługa, nie chcąc zatrwożyć swego pana, nie pisała o swoich obawach, znać tylko było przymus w tym liście, a biedny ojciec Pawła przeczuwał, że coś złego się stało.
— Pojadę dziś zaraz do Créteil — pomyślał przeczytawszy list — odniosę raport naczelnikowi i poproszę o urlop na dni kilka... Nie odmówią mi przecie tej małej nagrody...
Wyszedł zaraz do prefektury i udał się do gabinetu szefa bezpieczeństwa, lecz ten zajęty był sprawami pilnemi i nie mógł go przyjąć w tej chwili.
Rajmund musiał czekać.
Dopókiż — myślał łańcuch ten ciągnąć będę za sobą — czyż nigdy nie zabłyśnie mi swoboda. — Serce ciągnie mnie do Pawła, jedynej mojej miłości na ziemi, a obowiązek czekać każe na pozwolenie.
Oczekiwanie trwało przeszło godzinę, która mu się wiekiem wydała.
Nareszcie naczelnik wezwał go do swego gabinetu.
— Kochany Fromentalu — rzekł wyciągając rękę na powitanie — szczęśliwym jest, że cię widzę... Mam ci dobrą udzielić nowinę...
— Dobrą nowinę?... wykrzyknął Rajmund drżąc cały.
Czyżby?... rzekł i nie był w stanie skończyć.
— Jeszcze nie... odparł naczelnik domyśliwszy się o co idzie — ale nie długo mam nadzieję, doręczę ci upragnione uwolnienie.
Tymczasem o co innego chodzi... z polecenia prefekta, a w nagrodę za trudy, przyznano ci 2,000 franków!... Oto przekaz do kasy.
— Ślicznie dziękuję panu, a nieskończenie wdzięczny jestem panu prefektowi — odpowiedział Rajmund chłodno, doznawszy okrutnego zawodu.
— Nie pieniędzy się spodziewałeś, czuję i widzę to dobrze — zauważył naczelnik, ale bądź cierpliwym jeszcze trochę... i licz zupełnie na mnie... Korzystaj z chwili i podawaj zaraz prośbę, ja cię zaś polecę kilku osobom wysokiego stanowiska... no i sam zrobię co trzeba, lubo widzi Bóg, jak mi żal tracić takiego jak ty pomocnika...
— Na pana, panie naczelniku, liczę najwięcej, odrzekł Fromental — i błagam cię dopomóż mi, bo syn mój jak mi się zdaje będzie musiał powrócić do Pa ryża. A wtedy znowu wszystkie obawy moje odżyją...
— Będzie musiał powrócić!... A to po co?... Czyż pobyt na wsi nie jest dlań korzystnym i czyż nie możesz go tam odwiedzać ile razy ci się podoba?...
— Otrzymałem dziś rano list od starej mojej służącej, która wypiastowała Pawła, i którą przy nim umieściłem. List to nie dość jasny i nie dość wyraźny, pozwala mi się jednakże domyślać, że stan zdrowia chłopczyny pogorszył się przez kilka dni w ciąga których go nie widziałem...
— No, no... czy się tylko nie próżno trapisz urojonemi przypuszczeniami...
— Daj Boże aby tak było... Bądź co bądź jestem zaniepokojony nadzwyczajnie i chciałem prosić pana naczelnika o urlop na kilka dni.
— Aj!... drogi, kochany Fromentalu, zawołał naczelnik z widocznem niezadowoleniem w głosie, w jakże niefortunną znowu chwilę występujesz z żądaniem.
— A jednakże, panie naczelniku... zaczął Rajmund ździwiony...
Naczelnik przerwał mu jego słowa.
— Niefortunnie wybrałeś chwilę!... powtórzył. Żądanie twoje nie może być żadną miarą uwzględnione...
— Ależ dla czego, nareszcie?...
— Bo naczelny prokurator rzeczpospolitej domaga się aby tobie koniecznie poruczyć odnalezienie Fauvela i spodziewa się, że zaraz najenergiczniej rozpoczniesz poszukiwania.
— Wiecznie zatem łańcuch i łańcuch! jęknął Fromental złamany.
— Trzeba spełnić obowiązek, to trudno...
— Ależ panie naczelniku, zapominasz pan widocznie, że ja ojcem przecie jestem, że moje dziecko może w tej chwili śmiertelną jest złożone chorobą... Jeżeli nie zajmę się nim zaraz, jeżeli nie przedsięwezmę środków do zapobieżenia złemu, może to skończyć się fatalnie!.. Powiedziano mi, że dni syna są policzone... że umrze... jeżeli nie zabiorę się do niego w tej chwili, jeżeli czuwać nad nim nie będę... Czyż możliwem jest, abym był w stanie w okolicznościach podobnych pełnić tę nużąca służbę, która cały czas mi pochłania, a wymaga energii i przytomności?... Błagam pana, panie naczelniku, ulituj się nademną... błagam pana jako także ojca, uwolnij mnie na trzy miesiące... Zapewniano mnie, że w ciągu tego czasu będzie można wyprowadzić Pawła z niebezpieczeństwa!...
Naczelnik bezpieczeństwa publicznego powstał i zmarszczył brwi.
— Panie Fromental — rzekł głosem suchym, nie mam stanowczo możności uczynić zadość życzeniu, które mi pan wyraziłeś. Jesteśmy wierzycielami pańskimi jak dobrze panu o tem wiadomo. Wszystek czas pański... zarówno dniem jak i nocą, wyłącznie do nas należy!... Ale nic a nic panu nie przeszkadza zajmować się synem i nam służyć jednocześnie!... Miłość ojcowska nie sprzeciwiała się nigdy i nigdy się nie sprzeciwi spełnieniu obowiązku. Uwalniam pana na dzień jeden. Skorzystaj z tego czasu, zobacz się z synem, a jutro o godzinie pierwszej z południa, zobacz się ze mną dla odebrania instrukcyj...
Rajmund zrozumiał, że wszelkie dalsze nastawanie byłoby całkiem bezskuteczne... że nic by z pewnością wskórać nie potrafił.
Miał w tej chwili do czynienia z innym zupełnie człowiekiem!...
Nie był to już ten co przed chwilą protektor łaskawy, który najprzyjaźniej gawędził z protegowanym, był to naczelnik.. zwierzchnik...
Nieszczęśliwy ojciec nie odpowiedział ani jednego słowa.
Rozumiał do czego obowiązuje go subordynacya służbowa i stłumił przemocą łzy, co się gwałtem do oczu cisnęły.
Twarz naczelnika nie wyrażała nic więcej nad determinacyę stanowczą, ale wargi szeptały:
— Biedny Fromental... uważa mnie za okrutnika... za potwora bez serca... ale jakże myli się straszliwie!.. Nie mogłem nie zrobić dlań więcej jak zwolnić go na dzień jeden... Mam przecie także swoje do spełnienia obowiązki!...
Rajmund Fromental wyszedł z prefektury, zataczając się jak pijany.
Dwaj młodsi agenci, którzy zobaczyli go wychodzącego, spojrzeli po sobie i jeden rzekł do drugiego ze śmiechem:
— A niechże go... jakże się zerżnął straszliwie... ledwie jest w stanie utrzymać się na nogach. No, dobrze by wyglądał, gdyby go tak zobaczył naczelnik...
Nieszczęśliwy ojciec, którego sądzono tak niesprawiedliwie, myślał sobie tymczasem:
— Nie istnieją zatem dla mnie prawa ojca!... nie wolno mi kochać mego syna!... nie wolno mi zająć się jego ocaleniem!... No, ruszaj... psie gończy...
zgłusz w sobie wszystkie uczucia podły niewolniku!...
Wskoczył w fiakr i kazał wieźć się jak najprędzej na dworzec drogi Venseńskiej, kupił bilet i w godzinę potem przybył do Port-Créteil.
Zobaczywszy go zajeżdżającego Magdalena wydała okrzyk radości.
— No, prędzej powiadaj mi co się z Pawłem dzieje?... — zawołał ojciec zaniepokojony.
— Oh! kochany panie, od czasu jak pan nie był u nas, zmizerniał i pobladł okrutnie...
— Cóż to za przyczyna u licha?...
— Alboż ja wiem nieszczęśliwa?...
— Pytałaś go jednakże?...
— Ma się rozumieć żem pytała.
— I cóż odpowiedział?...
— Mój drogi panie, jego pytać, toż to to samo, coby pytać jednej z tych wierzb, co stoją nad wodą. Na wszystkie pytania, on ma zawsze jedną odpowiedź: Zdaje wam się... nic mi a nic nie jest!... Nigdy żadnej innej odpowiedzi... ale pomimo to nie sypia.. a jada tyle tylko ile gwałtem do podtrzymania sił potrzeba... O! biedny panicz, aż przykro patrzeć na niego.
I poczciwa służąca zaczęła szlochać głośno.
— Zobaczymy, zobaczymy, moja dobra Magdaleno — powiedział żywo Rajmund — nie upadaj no tylko na duchu!...
— A czy to możliwe, proszę pana?...
— Potrzeba, aby tak było... Musimy koniecznie ukrywać przed Pawłem nasze obawy, bo to by z pewnością miało jak najgorszy wpływ na jego zdrowie... Gdzie się obraca w tej chwili?...
— A czy ja wiem?... Najprędzej nad brzegiem Marny.. Wysiaduje tam całemi godzinami z oczyma nieruchomo wlepionemi w brzeg przeciwny.
— Czy wysiaduje zawsze w jednem i tem samem miejscu?...
— Zawsze w jednem i tem samem.
— Gdzie mianowicie?...
— Na przeciwko Charenton.
— Dobrze, pójdę go tam poszukać... Powrócimy razem tutaj...
— Czy pan zje u nas śniadanie?…..
— I obiad nawet... pozostanę tu przez dzień cały i wyjadę dopiero jutro rano...
Paweł istotnie wysiadywał zawsze w jednem miejscu.
Jego oczy zwracały się zawsze w stronę parku Petit-Castel, zawsze się spodziewając ujrzeć pomiędzy jego drzewami śliczną postać Czarodziejki z nad Marny.
Przepędzał tak długie godziny, w zadumie, jakby pragnął łagodzić miłemi wspomnieniami ciężką, boleść, która go przytłaczała.
La Fouine’a nie widział już od dość dawna, od czasu mianowicie, gdy tenże dowiedział się od Angeli, iż Marta wyjechała do Ameryki.
Poczciwy chłopak nie chciał zakomunikować tej wiadomości młodemu Fromentalowi, a że sobie nie dowierzał, iż potrafi utrzymać język za zębami, postanowił nie pokazywać mu się wcale.
Ażeby uniknąć spotkania, nie przychodził na połów w tę okolicę od dni kilku i przeniósł się w stronę Joinville le Pont.
Paweł pozbawiony został zatem i tej jedynej przyjemności, jaką mu sprawiała rozmowa o jego miłości z jedynym w tym względzie jego powiernikiem.
A nic na świecie nie przynosi takiej ulgi, jak zwierzenie się z boleścią.
Syn Rajmunda nie chciał zdradzić się przed Magdaleną, a to zupełne, w jakiem był osamotnienie, podwajało jego strapienie.
Oczy miał mocno podsiniałe, na zarumienionej gorączkowo twarzy znać było i łzy przelewane i noce spędzane bezsennie.
W tej chwili wysiadywał także na brzegu, na tem samem miejscu, z oczami jak zwykle w Petit-Castel zapatrzonemi.
Rajmund Fromental idąc według wskazówek udzielonych mu przez Magdalenę, dostrzegł go z daleka w tej pozycyi i przyspieszył kroku.
Wkrótce, bardzo już mała przestrzeń oddzielała go od syna, ale ten, tak był w myślach swoich pogrążony, że nie słyszał wcale nadchodzącego, że nie dostrzegł cieniu, przesuwającego się obok po trawniku.
Rajmund przystanął nagle.
Blada, cierpiąca, posmutniała twarz jego dziecka, uderzyła go boleśnie.
— Co jemu jest takiego, temu chłopcu?...
— Im bardziej wpatrywał się w Pawła, tem smutniejsze opanowywało go ździwienie.
Piersi mu falowały gwałtownie.
Łzy płynęły po policzkach.
Naraz, nie mogąc się powstrzymać, wybuchnął głośnem łkaniem.
Zbudzony tak niespodziewanie ze swych marzeń, Paweł, odwrócił głowę i zobaczył ojca wyciągającego doń ramiona.
Zerwał się na równe nogi i z okrzykiem radości, pośpieszył ku przybyłemu.
Przez kilka chwil nie było nic słychać więcej, jeno szum rzeki i uściski ojca i syna.
Paweł pierwszy zapanował nad sobą.
Domyślił się odrazu, że poczciwe ojczysko przychodzi badać przyczynę jego smutku. Potrzebował więc odzyskać krew zimną, aby módz trzymać się ostro, aby módz ustrzedz drogą swoję tajemnicę, aby potrafić odwrócić wszelkie podejrzenia od tego, który bardziej niż ktokolwiek na świecie, miał prawo wiedzieć wszystko.
— O, kochany, dobry ojczulku!... zawołał całując Rajmunda w oba policzki, jakżem prawdziwie z twego przybycia szczęśliwy.
— A ja, drogie dziecię moję, jestem jednocześnie i szczęśliwy i zrozpaczony, odpowiedział Fromental, wpatrując się w syna uważnie.
— Zrozpaczony!... powtórzył żywo Paweł, a to dla czego mój ojcze?...
— Bo widzę żeś jest słabszym niż byłeś!... Nie omyliłem się, wcale czytając list Magdaleny...
— Więc Magdalena pisała do ojca?...
— Tak... to było jej świętym obowiązkiem... Poczciwa kobieta kocha cię całem sercem, więc tak samo jak ja w tej chwili, przeraziła się widoczną w tobie zmianą... Napisała do mnie, ale mi całej prawdy powiedzieć nie miała odwagi... Zażądała abym ja wybadał przyczynę złego... Pawle, synu mój, dziecko moje ukochane, co tobie?...
— Ależ nic a nic ojczulku... odpowiedział młody chłopiec z przekonaniem. I ojciec i Magdalena najniepotrzebniej się dręczycie...
Rajmund wzruszył ramionami.
— Najniepotrzebniej? — powtórzył.
— Tak jest, ojcze kochany.
— Wytłómacz że mi zatem, dla czego taka boleść wybija się na twej twarzy, dla czego takie masz wypieki na policzkach, dla czegoś daleko bledszy niż przed ośmiu dniami?... Oczy twe straciły resztę ognia jaki w nich gorzał do niedawna. Ty cierpisz moję dziecię...
Paweł usiłował się uśmiechać.
— Nie ojczulka — powiedział, ja wcale nie cierpię...
— Nie wierzę ci... nie wierzę... Nie chcesz mi powiedzieć prawdy aby mnie nie zmartwić, ale cały wygląd twój przeczy słowom — twoim...
— Więc ten wygląd mój, kochany ojcze, w błąd cię wprowadza bo naprawdę fizycznie jestem zdrów najzupełniej, przysięgam na to uroczyście...
— Fizycznie być może, ale w takim razie masz jakieś cierpienie moralne?...
Paweł poczuł, że serce silnie mu w piersiach skakać zaczęło, że coś go za gardło chwyciło.
— Przezwyciężył się atoli i wyszeptał:
— Cóżby to być mogło za moralne cierpienie, cóż mi brak naprawdę do szczęścia?...
— Ja tego wiedzieć nie mogę odpowiedział ojciec. Pomimo najczulszej jaką mam dla ciebie miłości, czyż mi podobna odgadnąć myśli twoje, przeniknąć twoje potrzeby lub żądania?...
— Mój najlepszy, mój najukochańszy ojcze... nie mów tego i wierz mi, że ci powiedziałem szczerą prawdę!... — zawołał Paweł. — Nie trwóż się na próżno... nie przypuszczaj bez potrzeby złego... Mam wszystko, czego pragnę... Robisz dla mnie więcej, niż możesz...
— W głosie młodego chłopca, gdy wymawiał te wyrazy, czuć było tę serdeczność, która zawsze Rajmunda do głębi duszy wzruszała.
— Pawle, ty nie jesteś otwartym ze mną — odpowiedział ojciec, patrząc prosto w oczy synowi.
— Ja... ojcze?... — bąknął Paweł.
— Tak, mój drogi... masz jakąś tajemnicę, którą przedemną ukrywasz... masz boleść, którą gwałtem tłumisz w sobie...
Paweł poczuł dreszcze w całem ciele.
— A więc... kochany ojcze... — odparł pospiesznie — ponieważ chcesz wszystko wiedzieć koniecznie, przyznaję ci się, że cierpię... ale to z nudów tylko... wyłącznie z nudów...
— Z nudów?...
— Naturalnie... Siedzę tu sam jeden z Magdaleną i zapadam nieraz w melancholię bez żadnej z goła przyczyny... Opanowywa mnie jakiś smutek... jakieś jakby zniechęcenie... Śmieszne to doprawdy i muszę pozbyć się tego!... Muszę pokonać tę słabość... będę się starał rozrywać... będę walczył... i zwyciężę... jestem zupełnie siebie pewny!... Wina to mojej wątłej konstytucyi... mego temperamentu nerwowego... Ale nie mam żadnej zgoła tajemnicy, kochany ojcze, nie dolega mi żadna boleść...
— Co za powód tego skrywania się upartego, pomyślał Rajmund tymczasem.
— I oto — zaczął znowu Paweł — jestem już w tej chwili bardziej ożywionym, bardziej wesołym... Nuda zaczyna mnie opuszczać... twoje odwiedziny, to najlepsze dla mnie lekarstwo... Przy tobie, tatusiu kochany, odżyłbym bardzo prędko... Wszakże przepędzisz z nami dzień dzisiejszy?...
— Przepędzę go z tobą moje dziecko!... pragnąłbym z całego serca pozostać dłużej, ale żadną miarą nie mogę...
— Nie skończyłeś zatem jeszcze zajęć swoich?...
— Nie... i bardzo jest prawdopodobne, że zajmą mnie daleko dłużej, niż przypuszczałem pierwotnie... Zmuszony jestem zrobić kilka jeszcze wyjazdów na prowincyę... Chciałbym jednakże, ażebyś ty udał się do Paryża na dni kilka...
— Do Paryża!... — powtórzył Paweł przerażony na raz myślą oddalenia się od Petit-Castel, w którem spodziewał się ujrzeć przecie kiedy swoją Czarodziejkę z nad Marny. Chcesz ojcze, abym się wyniósł ze wsi?...
— Chwilowo, tak... mój synu... Chcę cię mieć, koniecznie przy swym boku, aby się zająć tobą energicznie... aby rozproszyć twoje myśli czarne... aby smutki, jakie cię trapią, pokonać...
— Powiedziałeś wszak przed chwilą, ojcze, że masz kilka pilnych podróży przed sobą...
— Powiedziałem to i powtarzam, skoro jednak nudzisz się tutaj...
— Bodaj, że w Paryżu bardziej jeszcze nudzić się będę, gdy ciebie przy mnie nie będzie...
— Będziesz mógł odwiedzać tymczasem dobrych znajomych naszych... Będziesz mógł zaglądać do przyjaciela swego, Fabiana de Chatelux... będziecie chodzić razem... będziecie się zabawiać razem...
— Nie... nie... ojczulku... to na nic!... Wolę pozostać tutaj!...
— Samotność jednakże...
— Wolę samotność, niż wrzawę paryską...
— A to coś zagadkowego doprawdy!... — pomyślał Rajmund. — Nie chcę się rozstać z Créteil, gdzie nudzi się śmiertelnie... Dla czego to?... Stanowczo ukrywa coś przedemną!...
— To przecie całkiem naturalne, mój ojcze — zaczął znowu Paweł — że wolę sam z Magdalena być tu raczej niż w Paryżu, skoro ciebie tam nie będzie... Tu mam przynajmniej słońca i powietrza pod dostatkiem!... To byłoby bardzo nie dobrze, abym nie korzystał z pięknej pory i zamknął się w ponurem trochę mieszkanku naszem na wyspie Świętego Ludwika... Zastanów się tylko trochę, kochany tatusiu, a przyznasz mi z pewnością racyę...
— Zrobię, kochane dziecko, wszystko co ci się tylko podoba — odparł Rajmund — ale mam pewien projekt, który muszę przeprowadzić koniecznie.
— Jakiż to projekt ojcze?...
— Chcę się poradzić o ciebie!...
— Doktora?...
— Tak jest, pewnego bardzo sławnego doktora... pewnego specyalisty amerykańskiego, który przybył do Paryża, rozpoczął dopiero co konsultacye i już zdobył sobie wzięcie szerokie!... Widziałem się z nim i mówiłem mu o tobie...
— Ależ ojczulku, ty wmawiasz we mnie gwałtem chorobę...
— Choroby... nie... kochany Pawle, aleś jest w ogóle bardzo wątły i delikatny, jak dobrze sam wiesz o tem, nic więc chyba dziwnego, że pragnę, aby cię wybadano, że chcę, aby ci wskazano środki wzmocnienia organizmu. To najprostszy obowiązek dobrego ojca...
— Tyś jest najlepszym z ojców, drogi tatusiu!... zawołał Paweł, rzucając się w ramiona Rajmunda. — Chętnie chcę ci być posłusznym, a więc idę do amerykańskiego doktora...
— I przyrzekasz mi ściśle się do rad jego stosować?...
— Przyrzekam.
— Poddasz się wszystkiemu, co ci zaleci?...
— Najzupełniej.
—Będziesz brał lekarstwa, jakie ci zapewne przepisze?...
— Najskrupulatniej, bo mi oto chodzić będzie, aby tobie uczynić zadość...
— O, drogie dziecko, jakąż mi sprawiasz radość prawdziwą!...
— Więc w Paryżu samym mieszka ów doktor?...
— Tak jest... w Paryżu...
— Udam się do niego choćby zaraz i chodzić będę tyle razy, ile razy wypadnie potrzeba...
— Przyrzekam?...
— Przysięgam ci mój ojcze! Dziś więc po obiedzie, udamy się razem do Paryża, a jutro rano pójdziemy obaj do doktora, który oznaczy ci dnie przyjęć następnych...
— Będę punktualnym jak zegarek angielski. Widzisz ojcze, że nie przestrasza mnie myśl leczenia i że nie chcę ci się w niczem sprzeciwiać...
— Ja zaś nie chciałbym nadużywać władzy mojej nad tobą...
— Widzisz, że jej się poddaję z przyjemnością prawdziwą ojczulku!... Twoje odwiedziny zbawiennie na mnie podziałały...
Ale teraz idźmy co przejeść... bo mi głód dokuczać zaczyna.
Utrzymując, że jest głodnym, Paweł dopuszczał się kłamstwa, chodziło mu oto jednakże, aby wlać w ojca przekonanie, że cierpienia moralne na jego stan fizyczny nie tak źle znowu oddziaływały.
Obawiał się i oto zresztą, aby ojciec ponownie go badać nie rozpoczął, usiłował więc być wesołym.
Ale stary Fromental zanadto był człowiekiem wytrawnym, aby się dał zdurzyć pozorom.
Paweł nie był w stanie przekonać go o swej szczerości.
Biedny ojciec był stanowczo przekonany, że syn ukrywa przed nim jakieś cierpienie moralne, podkopujące jego delikatne zdrowie.
Dodajmy, że nie wątpił, iż wcześniej trochę, czy później trochę potrafi przeniknąć te ciemności.
Dzień na pogawędce upłynął bardzo prędko ojcu i synowi.
Magdalena czuła się szczęśliwą.
Zdawało się jej, że na niebie rodziny, którą przywykła uważać za swą własną, nie masz najmniejszej nawet chmurki.
Rajmund powiadomił ją o zamiarze poradzenia się doktora co do Pawła, a poczciwa sługa przyklasnęła temu projektowi z całej duszy.
Wieczorem z radością, prawie, odprowadziła obu kochanych panów do przystani, a żegnając się z nimi powiedziała do młodego:
— Do widzenia panie Pawle... do jutra... przygotuję panu doskonały co się nazywa obiadek...
Fromental i syn jego przybyli dosyć późno do Paryża, do mieszkania na ulicy św. Jakóba, gdzie młody człowiek, jak to wiemy, zajmował pokój zupełnie od pokojów ojca oddzielny, od którego klucz własny posiadał.
Znalazłszy się sam nareszcie, Paweł popadł w swoję zadumę zwyczajną.
Położył się do łóżka, ale spał niespokojnie, trapiły go jakieś bowiem widzenia okrutne.
We śnie przed oczami, zdala w pośród ciemności nocnych, przesuwało mu się ciągle Petit-Castel, otoczone staremi swemi drzewami.
Nagle w pośród tych ciemności zaczęło majaczyć drobne światełko jakieś.
Z tego światełka rozniecił się pożar gwałtowny, ogniste języki objęły całą willę i zmieniły ją niebawem w stos płonący. Runęło wszystko, a w pośród zgliszcz jakiś się cień biały zarysował.
Tym cieniem była Marta.
Marta skazana na śmierć najstraszniejszą, Marta wołająca ratunku, którego jej podać nie można było.
Paweł przebudził się nagle zlany cały zimnym petem, przerażony, drżący.
Skoro po pewnym czasie owładnął go ponownie sen febryczny, znowu ukazał mu się Petit-Castel w świetle zupełnie innem, ale tak samo okrutnem...
Nie z ogniem miał teraz do czynienia, ale z krwią.
Całe mury pokryte były czerwonomi plamami, jakby mury szlachtuza lub kośnicy, a po przez jedno z okien Marta ubrana w białą suknię, usiłowała wydobyć się z tego domu fatalnego. Ale daremnemi były wszystkie jej usiłowania... Paweł ocknął się znowu zimnym potem oblany, znowu przerażony i drżący.
Cała ta noc długa, była dlań męczeństwem... torturą... O brzasku dopiero zasnął na godzinę, czy dwie — i wzmocnił się cokolwiek.
Rajmund zaraz jak tylko rozstał się z synem, zamknął się u siebie i gorąco dziękował Bugu.
Uczucie dosyć skomplikowane usposobiło go do wdzięczności.
Pomimo najgłębszego przekonania, że niechętne oddalenie się Pawła z Port-Créteil, kryło w sobie tajemnicę jakowąś, cieszył się mocno z tego, iż syn jego pragnie na wsi pozostać koniecznie.
Przynajmniej poczciwe chłopię nie będzie świadkiem nocnych wycieczek swego ojca, nie będzie się im dziwiło, nie będzie ich potrzebowało podejrzewać.
Gdyby był przed tem powrócił do Paryża, sytuaya wcale by taką nie była, tak przynajmniej przypuszczać można było.
Fromental uwielbiał swego syna.
Nie mając nikogo więcej do kochania, złożył w nim wszystkie nadzieje swoje, całe życie swoje niepodzielnie.
Nagła zmiana jaką zauważył w wątłym z natury młodzieńcu, przeraziła go śmiertelnie.
Chwilę jakąś zdawało mu się, że widzi dziecko swoje na marach — i rozpacz go ogarnęła.
Napróżno starał się zasnąć — sen uciekał mu z powiek.
Zerwał się z łóżka, na które się był rzucił, otworzył drzwi od balkonu i wyszedł nań, przypuszczając, że świeże powietrze nocne orzeźwi go i uspokoi.
Ani spokój, ani sen, nie przyszły wcale jednakże.
Trząsł się jak w febrze, skronie miał rozpalone, w gardle zaschło mu zupełnie, w umyśle ciągle jakieś, coraz posępniejsze snuły się obrazy.
— Trzeba wyjść — szepnął — ruch tylko jeden potrafi pokonać to wzruszenie moralne, które mną owładnęło...
Ubrał się jaknajpospieszniej.
Pierwsze brzaski dzienne zaczęły przecierać ciemności.
Udał się w aleje i z głową smutnie zwieszoną, szedł naprzód gdzie go oczy niosły, usiłując rozważaniem nowego posłannictwa jakie nań włożono rozświecić gnębiące go myśli. Odnaleźć i oddać w ręce sprawiedliwości antykwaryusza Antoniego Fauvela, oto jego główne obecne zadanie.
Paryż spał.
Rzadko tylko, od czasu do czasu, spotykał Fromental jakiego zabłąkanego przechodnia nocnego, którego mijał obojętnie, nie zwracając żadnej nań uwagi.
Zajęty swojemi rozpamiętywaniami, postępował ciągle naprzód, bez celu.
W chwili gdy brzask wyraźniejszy zaczął występować na wschodniej stronie nieba, właściciel dużego statku ładownego winem, który wczoraj wieczorem nie zdążył dotrzeć do przystani, szedł zbudzić swoję załogę.
Urządzony pomost prowadził z brzegu do statku.
Właściciel ów przeszedł po tym pomoście i uderzając pięścią w drzwi kajuty, wołał ile mu sił starczyło, bo miał do czynienia ze snem ludzi spracowanych.
— Hej! chłopcy!.. wstawajcie!... Biały dzień już na niebie!...
Na skutek tego wołania, dał się słyszeć hałas jakiś.
Był to widocznie głos ludzi budzonych, bo drzwi kajuty zaraz się otworzyły.
Trzech tęgich dziarskich chłopów, poziewających, przeciągających się, przecierających oczy, ukazało się na pokładzie.
Czyśmy nie zaspali trochę panie patronie? — zapytał jeden z nich witając chlebodawcę.
— Nie, moi bracia, ale już czas przygotować się do drogi. O czwartej punktualnie wyruszymy, Podnosimy więc kotwicę?...
— Tak... przygotować wszystko... Jedna lina na galar, który stoi przed nami... wielka lina do łódki... wiosła... słowem co tylko trzeba... Trzecia już wybiła... Śpieszcie się...
— Nie ma strachu przecie patronie... staniemy na czas niezawodnie — odpowiedział flisak interpelowany, który zaraz też odezwał się do swych kolegów i zawołał: Hejże, staruszki, bierzmy się! Ty, Jolivet, popchnij naprzód czółno aby można zarzucić linę.
— Jedziemy, towarzysze — a tak pręciutko się prześlizgniemy, jak śliwka.
przez gardło...
Mówiąc to, Jolivet wyciągnął z kieszeni woreczek z baraniej skóry, wyjął z niego porządną porcyę tytuniu i wpakował w lewą stronę gęby.
— Już kaloryfer napełniony — rzekł, bierzmy zatem się do roboty.
Posunął się do tyłu statku chcąc go odczepić i puścić w ruch, gdy raptem zatrzymał się i krzyknął ze złością:
— A to co znowu, coś ty za jeden!?... wstawaj śpiochu, nie żenuj się! Cóż to bierzesz nasz statek za hotel, gdzie się zajeżdża o północy?...
Słowa te zwrócone były do człowieka rozciągniętego na łodzi i chrapiącego smacznie.
Człowiek ten rozbudzony nagle, zerwał się na równe nogi.
— He? Co to jest! Co się stało... bąkał przecierając oczy.
— Co się stało?... powtórzył Jolivet, przedrzeźniając... Kpisz czy o drogę pytasz?...
— Widzisz sam... mój stary... więc się nie potrzebuję tłómaczyć — uciąłem drzemkę...
— No to teraz — daj nogę — w tej chwili... zmykaj... pókim dobry.
— No, no, nie żołądkuj się tylko, nie przyszedłem zjeść twojej krypy — przyszedłem na połów w nocy z narzędziami — rybki nie brały i... zasnąłem...
— Dobrze, dobrze. — ale umykaj mości La Fouine...
— Patrzcie go... to on zna moje nazwisko zawołał rybak z łodzi.
— Jakto! to ty się tak nazywasz?... a to bardzo wygląda na ciebie... Nazwałem cię tak, boś podobny do kiełbika, ale nieznam cię ani z Adama, ani z Ewy...
Powiedziawszy to Jolivet zeszedł do łódki.
Patron statku zbliżył się do La Fouina, czyli do dobrego naszego znajomego Julka Boulenois w jego własnej osobie, i rzekł:
— Wiesz chyba dobrze mój chłopcze, że nie wolno jest wchodzić nocą na statki...
— Oj, oj... wiem o tem bardzo dobrze panie patronie, ale przyszła mi chętka zadrżeć z prawem dzisiejszej nocy.. A zresztą nic się złego przecie nie stało...
— Mógłby cię był zobaczyć strażnik, — i zapoznać z kozą...
— I z kozy musiałbym także wynieść się zaraz rano...
— No zmykaj... bo statek odbija...
— Rozumiem panie patronie i... ulotnię się w tej chwili... chyba, że mi pan pozwolisz pożegnać się z załogą i podziękować za gościnność...
— Dobrze — dobrze!... zawołał Jovilet wesoło, choć no mi tędy mój paryżaninie... to pomożesz nam podnieść kotwicę...
— Służę wam chętnie, mój stary, a znam się z tem wyśmienicie! Nie jednę już podnosiłem...
Podbiegł do przewoźników i pomógł im w robocie.
— Ho! ho... rzekł Jolivet... lubim widzę łowić rybki?...
— To jedyna namiętność moja!.. A jednakże... tutaj... nie prędko napewno zarzucę moję wędkę...
— Dla czego?...
— Bo to miejsce nic nie warte. To samo co wybrać się na połów na plac Zgody, i zasiąść na obelisku.
— Marna, to co innego!... W nią mi graj!.. Tam się czasu napróżno nie traci...
— Wracaj kiedy tak na Marnę radzę ci szczerze!...
— Możesz być pewnym że wrócę, tylko zatrzymam się może trochę w dole Sekwany, pomiędzy Suresnes a Argenteuil... bo bardzo lubię podróżować. Podróże ogromnie, rozwijają młodych ludzi — a ja dorastam właśnie...
— Stop! — krzyknął Jolivet — trzymaj tam węzeł liny...
— Spieszcie się chłopcy — bo wpadniemy na wir, za jakie dwadzieścia minut.
— Hejże do kotwicy... — odezwał się jeden z marynarzy. — Trzymajcie się wszyscy ostro, bo tu przejście niebezpieczne...
Jolivet zwrócił się w tył, gdzie była łódź przyczepiona i w którą zeszło trzech ludzi.
— Razem chłopcy!... — zawołał — razem zgodnie a ostro.
Trzej ludzie chwycili razem za linę.
Kotwica zagrzęzła na dnie błotnistem i zaledwie po licznych wysiłkach podnieść ją zdołano.
— A psia krew!... — krzyknął Jolivet, a to szelma, cięższa dziś niż kiedykolwiek.
— Prawda — potaknął ktoś drugi nigdy jeszcze taką nie była!...
— Może się jej jaka gruba ryba czepiła — zawołał la Fouine wesoło.
Ciągnięto tymczasem ciągle.
Naraz brzegi kotwicy ukazały się a na nich ciało ludzkie uczepione.
— Topielec! — zawołał Jolivet. — A niech go wszyscy dyabli, jaki ciężki!...
— Co tam macie? — zapytał patron.
— Topielec zawieszony na kotwicy.
Patron zaklął siarczyście.
— Włożyć go w statek — rzekł — a potem złożyć na brzegu. Nie możemy spóźnić się przez niego — tembardziej, że mu nic już nie pomożemy...
— Paryżanin zawiadomi o wypadku policyę i dostanie za to nagrodę.
— Dalej! — zawołał Jolivet — dalej! popchnąć razem!...
Flisacy zrobili ostatni wysiłek.
Kotwicę wraz z topielcem, wciągnięto nareszcie do statku.
— To jakiś stary człowiek — zauważył la Fouine — i nie bardzo dawno widocznie znalazł się w wodzie... Patrzcie no, patrzcie no tylko! Zegarek ze złotym łańcuszkiem, ma w kieszeni od kamizelki.
— A prawda... — powiedział Jolivet. Nie ruszajmy nic jednakże i złóżmy ciało na brzegu.
Trzej ludzie złożyli trupa na drodze prowadzącej do przystani.
Stróże bezpieczeństwa przechodzili nieopodal w tej chwili.
La Fouine przyłożył kulak do ust i zawołał:
— Hej! obywatele, chodźcie no tutaj!...
Stróże bezpieczeństwa, nie wiedząc, czy to do nich odnosi się to wołanie, przystanęli i spojrzeli ku brzegowi.
— Co tam takiego? — zapytał jakiś człowiek, który się do nich przyłączył i przystanął wraz z nimi.
Tym człowiekiem był Rajmund, który przypadkową, poranną swą a bezcelową przechadzkę, skierował w tę stronę.
La Fouine odpowiedział, podniósłszy głowę do góry:
— Hej... hej... panowie sierżanci miasta... przybywajcie... Wyciągnęliśmy topielca...
— Topielca?... — powtórzył Rajmund.
I wraz z sierżantami bezpieczeństwa publicznego, skierował się ku pochyłości, prowadzącej do brzegu.
Wioślarze zabrali się z powrotem do roboty.
Fromental i agenci zbliżyli się do trupa, którego twarz blada, oświecały pierwsze promienie słońca.
Spostrzegłszy Rajmunda, la Fouine nie mógł powstrzymać ździwienia i przypatrywał mu się z ciekawością:
— Fizjonomia tego faceta, nie jest mi bynajmniej obcą!... Gdzie ja go mogłem widzieć?...
Fromental pochylił się tymczasem nad trupem i zdawał się rozpoznawać jego rysy, nie zupełnie jeszcze zmienione.
Naraz wyprostował się i wykrzyknął prawie radośnie:
— Tak……. to on!...
— Pan znasz tego człowieka? — zapytał jeden z sierżantów.
— Znałem go.
— Będziemy mogli zatem spisać zaraz protokół.
— To do mnie należy... wy go po prosta podpiszecie tylko...
— Pan spiszesz protokół, a to jakim prawem? — zapytał jeden z policyantów.
— Prawem, jakie mi to oto nadaje — odrzekł Fromental, wyjmując kartę szczególnego formatu i koloru. — Ja zostałem wydelegowany do wyszukania i aresztowania tego człowieka...
Agenci skłonili się z uszanowaniem.
— Mucha! — mruknął la Fouine — ale ja go już gdzieś z tem wszystkiem widziałem. Tylko gdzie? — Nie mogę sobie przypomnieć żadną miarą...
— Jak i kiedy wydobyto tego człowieka? — zapytał Rajmund.
Właściciel statku opowiedział co zaszło i podał Fromentalowi kawałek papieru, na którym napisał kilka słów ołówkiem.
— Ja dłużej nie mogę z panami pozostawać, rzekł, oto moje nazwisko i nazwiska moich ludzi, a także adres mój dokładny... Statek nadchodzi, muszę odjeżdżać... Ten chłopiec dodał wskazując na la Fouina — był z nami i jest w stanie najdokładniej podać wszystkie potrzebne szczegóły.
— Dobrze... jedź pan sobie z panem Bogiem...
Patron wsiadł na statek i polecił ludziom, aby się skierowali ku parowcowi, który zbliżał się z hałasem, buchając ogromnemi kłębami czerwonego dymu...
Stanął sam u steru i popłynęli w górę Sekwany.
— Niechno który z was pójdzie do Morgi po nosze i ludzi — odezwał się Rajmund do agentów. Trzeba tam bezzwłocznie przenieść to ciało.
Jeden z policyantów poszedł natychmiast wypełnić rozkaz odebrany.
— Do Morgi nie zbyt daleko, nie trzeba będzie zapewne czekać zbyt długo.
Rajmund wpatrując się ciągle w twarz topielca, co raz bardziej w pierwotnem swem przekonaniu upewniał się.
— Nie mylę się rzekł. — To zpewnością zwłoki Antoniego Fauvela, antykwaryusza z ulicy Guénégaud... Zadanie moje spełnione, wyręczył mnie przypadek.
La Fouine bezskutecznie mordował swoję pamięć.
Nie mógł żadną miarą, przypomnieć sobie, gdzie i kiedy widział Rajmunda.
— A więc mój chłopcze — odezwał się ten ostatni — to podnosząc kotwicę znaleziono to ciało?...
— Tak jest panie.
— Czy masz w tej chwili co do roboty?...
— Nie proszę pana... nic a nic... wolny jestem jak ptak...
— To pójdziesz zemną do Morgi, gdzie spiszę protokół.
— Jeżeli się panu podoba...
— Zresztą bądź spokojny, otrzymasz nagrodę, jaką ci odstąpili marynarze...
— E! to najmniejsza proszę pana... nie chodzi mi tak bardzo o te piętnaście franków... Mam dobre rzemiosło z którego żyję.
Agent posłany do Morgi powrócił wkrótce z dwoma ludźmi niosącymi nosze...
Złożono na nich ciało i ruszono w drogę w kierunku mostu Archevacho.
La Fouine pozbierał swoje rybackie narzędzia i pospieszył za orszakiem.
Po przybyciu do Morgi, zaniesiono zwłoki do amfiteatru, aby je tu wystawić...
Dozorca nie pozwolił rozbierać trupa i przeglądać ubrania, bez obecności sądu.
Rajmund uznał tę ostrożność i zabrał się do spisania protokółu, na mocy zeznań Prospera Juljusza Boulenois, przezwanego la Fouin’em.
— Przede wszystkiem zapytał go gdzie mieszka.
Julek podrapał się w ucho i odpowiedział z uśmiechem:
— Po trochu wszędzie i nigdzie... Jestem kosmopolitą proszę pana. Najczęściej jednak znaleźć mnie można w restauracyj na wyspie Saint-Maur.
Zdziwiony tą odpowiedzią Fromental, spojrzał na zeznającego i zapytał znowu.
— Zajęcie twoje?...
— Łowię ryby na wędkę dla restauratorów i osób prywatnych.
— Pamiętajno sobie tylko, że ja nie żartuję — ofuknął Rajmund.
— Ja także szanowny panie... nie mam wcale ochoty do żartów, odpowiedział Boulenois.
— Odpowiadaj więc jak należy.
— Odpowiadam najszczerszą prawdę. Byłem stolarzem... zajęcie niepodobało mi się i zostałem rybakiem... Miałem do tego fachu prawdziwe powołanie... przynosi mi on daleko więcej, aniżeli hebel i piła... Zarabiam z łatwością tyle ile mi potrzeba na życie... Zapytaj pan restauratora z wyspy, najlepszego mojego klienta, to panu powie...
— Musisz mieć rodzinę?...
— O! naturalnie, że mam... Oto adres poczciwego mego ojca, Anastazy Boulenois, ulica des Recoltes Nr. 17.
Rajmund skończył protokół, ściągnął podpisy i uwolnił policyantów i młodego rybaka, który poszedł włóczyć się nad brzegami Sekwany, sam zaś wrócił do domu, z zamiarem zaczekania tamże do godziny, w której będzie można odnieść papier do prefektury.
Zbytecznem byłoby dodawać, jak szczerze błogosławił przypadek, który poprowadził go do przystani i pozwolił odnaleźć chociaż nieżywego nędznika, jakiego mu odszukać polecono.
Skoro Fauvel, nie żyje, jego zadanie skończone, może więc cieszyć się nadzieją, iż minister sprawiedliwości uwzględni jego żądanie i obdarzy nakoniec zupełną może wolnością.
W każdym razie nie odmówią mu teraz przynajmniej natychmiastowego urlopu, a tak go gwałtownie pragnął i potrzebował, aby przepędzić swobodnie kilku dni z synem i poczynić stosowne kroki celem poparcia prośby o ułaskawienie!
Godzina była bardzo jeszcze wczesna.
Paweł nie wyszedł jeszcze ze swego pokoju.
Do doktora amerykańskiego udać się mieli dopiero o pierwszej z południa, tu bowiem godzina naznaczona była na konsultacye, i publicznie ogłoszoną została we wszystkich gazetach i dziennikach.
Rajmund miał aż nadto dosyć czasu, do ułatwienia się w prefekturze i zobaczenia się z naczelnikiem służby bezpieczeństwa publicznego, nie chcąc jednakże zaniepokoić Pawła wyjściem tak wczesnem, napisał kilka słów tłomaczących to wyjście, i położył kartkę na stolika w przedpokoju, przez który młody człowiek musiał przechodzić, idąc do mieszkania ojca.
Gdy to uczynił, spojrzał na zegarek, i przekonał się, że była godzina ósma.
Wziął kapelusz i wyszedł.
Naczelnik, człowiek energiczny, czynny, niezmordowany, znajdował się już W swoim gabinecie.
Wprowadzony do niego natychmiast Fromental, przyjęty został zimno trochę, z powodu zapewne wczorajszego zajścia.
— Przybywasz pan po rozkazy? zapytał zwierzchnik.
— Tak panie... przynoszę i dobrą zarazem nowinę.
— Jakąż mianowicie?
— Mamy już antykwaryusza z ulicy Guénégaud, mamy przechowywacza książek kradzionych...
— Antoniego Fauvela!... wykrzyknął uradowany naczelnik.
— Tak, Antoniego Fauvela.
— Czy się dał wziąć bez oporu?...
— Niestety nie mógł się bronić.
— Jakto?...
— Nie żyje.
— Nie żyje?... powtórzył naczelnik.
— Utopił się lub został utopiony... oto jest raport objaśniający, w jaki sposób wyciągnięty został z rzeki w mojej obecności.
Mówiąc to Rajmund podał raport naczelnikowi a ten chciwie go przeczytał i zapytał zaraz potem:
— Czy przypuszczasz pan, że utopił się dobrowolnie?...
— Nie mogę na to pytanie dać panu żadnej odpowiedzi.
— Na ciele nie ma żadnych znaków pozwalających przypuszczać morderstwo?...
― Obejrzałem trupa jak najdokładniej.
— Fauvel więc sam pozbawił się życia?...
— Nie jest to pewne, ale jest bardzo prawdopodobnem... Dowiedział się, że jest grubo podejrzanym... boć odbyła się u niego rewizya, a przewidując rezultaty tej rewizyi, wolał skończyć ze sobą, aniżeli narazić na sąd i na pozbawienie praw i mienia...
— Zapewne, że i tak być mogło, jeżeliby jednakże dowiedziono, że miał przy sobie pieniądze, możnaby przypuszczać, że stał się ofiara rabusiów...
Rajmund potrząsnął głową przecząco.
— Co do tego, to nie. — Kradzież nie była przyczyną zabójstwa... Znaleziono przy nim zegarek i w jednej z kieszeni dobrze wyładowany pugilares.
— Czy zupełnie pewnym pan jesteś, że topielec jest Fauvelem, handlarzem książek?...
— Najzupełniej! — byłem u niego jak pan wiesz w wigilię rewizyi. Przypatrzyłem się dokładnie jego rysom... Poznałem je od razu i z pewnością się nie omyliłem...
— Niema w raporcie pańskim żadnej wzmianki, żeby znaleziono przy nim jakiekolwiek papiery...
— Bo nie znaleziono ich wcale... Zresztą jeżeli pan ma jakąkolwiek wątpliwość, łatwo się przecie przekonać.
— Jakim sposobem?...
— Konfrontując wspólników z trupem... można też zawezwać do Morgi siostrę jego, wdowę Laborre i siostrzeńca, wychowańca seminaryum świętego Sulpicyusza...
— To będzie zdaje się koniecznem... Na teraz poprzestaniemy na obejrzeniu zwłok przez jednego z lekarzów prefektury... Niech pan trochę na mnie poczeka... Pójdziemy zaraz do Morgi z doktorem...
W pół godziny później, naczelnik, Fromental i doktor, wchodzili z dozorcą Morgi do amfiteatru zakładu.
Zbliżyli się do ciała nie rozebranego jeszcze.
Doktór egzaminował twarz.
— Powiadacie panowie, że ten człowiek wyciągnięty został z Sekwany? zapytał.
— Tak jest panie konsyliarzu — odpowiedział Rajmund — wyciągnięto go na brzeg w mojej obecności.
— Ale nie umarł on z utopienia, mogę o tem zapewnić stanowczo. Widać to dokładnie z twarzy...
— Co! — wykrzyknął naczelnik publicznego bezpieczeństwa, więc ten człowiek nie utonął?..
— Nie! stanowczo nie!... Nieżywego już wrzucono do Sekwany!...
— Nie widać jednakże najmniejszych śladów gwałtu — zauważył naczelnik.
— Kto wie, czy niema ich pod ubraniem... Potrzeba obnażyć zwłoki.
Posługacze amfiteatralni rozebrali zaraz trupa, ciało Fauvela było matowej bladości, albo raczej wyglądało jakby ulepione z wosku.
Członki nie przedstawiały wcale trupiej sztywności.
Żadnej jednakże rany, żadnego śladu walki.
Doktór zmarszczył czoło i stał zamyślony.
Badał członki jedne po drugich.
Arterye zachowały giętkość jak za życia.
— To coś szczególnego doprawdy!... odezwał się po chwili.
— Co takiego panie doktorze? pytał naczelnik.
— Ciało to przebywało przynajmniej ze trzy dni w wodzie, a niema na nim śladów opuchnienia, ani zepsucia, jest tak wolne, jak gdyby tylko co po skonaniu... Nigdzie niema ciemnych fioletowych plam, jakie zwykle występują w pewnych miejscach po nastąpionej kongestyi. Skóra zupełnie przezroczysta... Dziwna rzecz... bardzo dziwna... Jest w tem coś nadzwyczajnego, coś z czego na razie nie można zdać sobie sprawy... Muszę zbadać mózg dokładnie...
— Rób co chcesz panie doktorze... ale powiedz mi co przypuszczasz?...
— Nie mogę nic odpowiedzieć, bo nie rozumiem z jakiem szczególnem mam do czynienia zjawiskiem... Tylko autopsja chyba rozwiąże mi te zagadkę...
Doktór wydał rozkaz asystującemu mu felczerowi i w krótce skalpel zagłębił się w piersiach, rozciągniętego na stole trupa.
Zdziwienie doktora przeszło wszelkie granice, gdy się przekonywał, iż w ciele zupełnie krwi nie było, iż ani jedna żyłka czerwonawa, lub sina nie odbijała od matowej białości ciała.
Kiedy wszystko zostało zrobione, doktora ogarnęło przerażenie po prostu.
Serce było próżne.
Wątroba nie zawierała ani odrobinki krwi.
Arterye i żyły zbadane najdokładniej przez lupę, okazały się tak samo próżne jak serce.
— Co to znaczy? — wykrzyknął doktór!...
To straszna jakaś tajemnica doprawdy!...
Zbadano wnętrzności.
— Człowiek ten ciągnął doktór, skończył życie wkrótce po podniesieniu się od stołu trawienie zaledwie rozpoczęte.
— Co to znaczy? — Zaraz... zobaczymy mózg jeszcze...
Odwrócono trupa i za pomocą małej piłki przepiłowano część czaszki.
W mózgu tak jak i wszędzie nie było krwi zupełnie. Żadnego śladu kongestyi...
— Coś niewytłomaczone... niepojęte!... mruczał zniechęcony doktór. — Gubię się doprawdy w tem wszystkiem!...
Nagle zadrżał gwałtownie...
Z tyłu szyi spostrzegł małe zadraśnięcie na dwa albo trzy centymetry długości, jeszcze bielsze od skóry.
— Co to jest? zapytywał sam siebie... Przyłożył palce do tego miejsca i lekko nacisnął.
Brzegi rany zadanej skalpelem Jakóba Lagarda, uchyliły się i przepuściły szczególniejszą jakąś wodę.
— Aha! — ot wykrzyknął doktór i jest rozwiązanie całej zagadki!... Patrz no pan z łaski swojej...
I dwoma palcami uchylił nietylko skórę, ale i ciało i pokazał otwór rozwarty.
— Ależ to rana!... zawołał naczelnik bezpieczeństwa publicznego. Czy czasem nie zranił się przypadkowo?...
— O nie... ugodzony został bardzo bardzo wprawną ręką... literalnie wytoczono krew z niego jak ze zwierzęcia... Nieszczęśliwy miał do czynienia z kimś dokładnie obzajmionym z anatomią, z kimś bardzo zręcznym w operacyach chirurgicznych!...
— Czy pewnym tego jesteś doktorze?...
— Najzupełniej jestem pewnym i jaknajbardziej przerażonym... Ja sam nie lepiej bym natrafił na arterye... nie lepiej bym dokonał cięcia podobnego!...
Któż to więc taki popełnił to zbrodnię?...
— I w jakim celu? — mruknął naczelnik policyi.
— Tylko wspólnik, obawiający się denuncyacyi, mógł mieć interes w zamordowaniu Fauvela... zauważył Rajmund.
— No więc ten wspólnik ukończył kursa medyczne i włada skalpelem jak profesor!... To moi panowie tajemnicza jakaś sprawa... Od czasu jak należę do prefektury, nie spotkałem nic podobnego... Czy jesteście panowie pewni tożsamości tego człowieka?...
— Zaręczam za to... odezwał się Rajmund.
W tej chwili dano znać naczelnikowi, że przywieziono złodziei książek, po których posłano do więzienia.
Kazał ich natychmiast wprowadzić.
Wszyscy trzej poznali od razu antykwaryusza z ulicy Guénégaud.
Wdowa Laborre i jej syn sprowadzeni również potwierdzili, że nieboszczyk był rzeczywiście Antonim Fauvelem.
Wątpliwość była niemożliwą.
Pani Laborre przygnębiona była morderstwem jakiego brat jej stał się ofiarą, młody zaś seminarzysta ukląkł przy stole i odmówił modlitwę za duszę wuja. — A biedna ta dusza potrzebowała pomocy bardzo!...
Siostra Fauvela, prosiła, aby jej pozwolono oddać ostatnią posługę bratu.
Odpowiedziano jej, że pochowanie nie będzie mogło mieć miejsca, bez pozwolenia prokuratora rzeczpospolitej, i że ją urzędownie zawiadomią, gdy pozwolenie to nastąpi.
Pani Laborre odeszła z synem.
Doktór zajął się pisaniem raportu o zrobionej autopsyi i swoich spostrzeżeniach.
Naczelnik bezpieczeństwa publicznego opuścił Morgę, ażeby pójść do prokuratora Republiki.
Rajmund wyszedł z nim razem.
Mógł swobodnie powrócić do domu, ale ta swoboda nie zadawalniała go wcale.
Pragnął otrzymać urlop kilkotygodniowy ale jak nam wiadomo niepowodzenie wczorajsze nie zachęcało go do wznowienia prośby.
Sytuacya zmieniła się jednakże. Misya jego była skończoną, bo sprawiedliwość dowiedziała się co stało się z Fauvelem, bo dowiedziała się, iż nie mogła go dostać w ręce żywego.
Tak więc, mógł mieć nadzieję, że jego zwierzchnik będzie dziś łaskawszym dla niego.
— Panie naczelniku — odezwał się — czy dzisiaj po chwilowem milczeniu szczęśliwszym będę niż wczoraj!...
— Szczęśliwszym?... powtórzył naczelnik — a to pod jakim względem?...
— Pod względem łaski, o jaką pana prosiłem.
— A! co do urlopu... Więc panu tak bardzo na tem zależy?...
— Bardzo, proszę pana, i jeżeli go o trzymam, będę pana niezmiernie wdzięcznym...
— Biorę więc na siebie zadowolenie pana, ale do pewnego tylko stopnia i z pewnemi zastrzeżeniami... Daję panu urlop na dni piętnaście, ale pozostawiam sobie prawo, przywołania pana, jeżeli w tym czasie, będziesz mi potrzebnym...
Więcej zrobić nie mogę.
Rajmund skłonił się uprzejmie.
— Robisz mi pan co możesz — i niech mi pan wierzy, że umiem to sobie cenić...
I rzeczywiście szczerze był wdzięcznym szefowi za te piętnaście dni, jakie mu pozwalał przepędzić przy synu.
Powrócił do domu, a naczelnik bezpieczeństwa poszedł do sądu.
W pałacu przy ulicy Miromesnil, byli Wszyscy od rana jak w gorączce.
Był to dzień wyznaczony na otwarcie gabinetu konsultacyjnego doktora Thompsona, a można było mieć nadzieję, że dzięki gorącym reklamom, zaciekawiającym do najwyższego stopnia publiczność, żądających porady, stawią się całe legiony.
Trzeba dodać, że profesorowie fakultetu medycznego i różne powagi naukowe, którym doktór amerykański poskładał wizyty i z którymi rozprawiał, uznali jego wysoką inteligencyę i rozległe wiadomości.
Nie zazdrościli mu wcale, pewni, że nie będzie im mógł szkodzić odbieraniem klijentów, poświęcił się bowiem wyłącznie leczenia bezkrwistości i zapewnił, że tem się tylko będzie zajmował.
Jakób Lagarde wierny przyjętej zasadzie, wymyślił jakieś lekarstwo, które podał do oceny fakultetowi, a uzyskawszy pochlebne uznanie, wyjednał sobie upoważnienie do osobistego przyrządzania tego środka, nie chciał bowiem swego sekretu powierzyć aptekarzom.
Inaczej mówiąc, monopol leku zachował dla siebie, ale zobowiązał się dostarczać go szpitalom, w takich ilościach, w jakich tylko żądać będą ordynujący lekarze.
Naturalnie lekarstwo, o jakiem mowa, lekarstwo którego składu nikt nie znał oprócz komisyi i którego skutków także jeszcze nie znano, w pośród publiczności uchodziło już za jakiś środek nieporównany, cudowny prawie.
Około południa, dwadzieścia z górą osób, oczekiwało już w salonie, przylegającym do gabinetu konsultacyjnego, do którego wpuszczano chorych po kolei.
Duży ów salon, umeblowany z przepychom, ozdobiony obrazami i rzeźbami wysokiej wartości, poprzedzony był przedpokojem, w którym chłopiec trzynastoletni w ubraniu pazia, podług mody angielsko-amerykańskiej, siedział za małem biureczkiem i rozdawał każdemu wchodzącemu numer porządkowy, ażeby uniknąć nieporozumień.
W głębi salonu znajdowały się drzwi zasłonięte ciężkiemi portyerami.
Drzwi te prowadziły do gabinetu, urządzonego w sposób zarazem elegancki i poważny, obitego materyą ciemnozieloną z ozdobami z hebanu, a takież same biblioteki inkrustowane bronzem stały przy ścianach.
Duże biurko w tym samym stylu — biurko doktora — umieszczono pomiędzy oknami, tak, aby najlepsze światło padało na chorych, gdy sam doktór znajdował się w półcieniu.
Dwoje drzwi w rogach gabinetu, prowadziło do pokoju zamienionego w rodzaj apteki, gdzie na półkach stały przeróżne słoje i flaszki, różnemi opatrzone etykietami.
Na środku stał tu stół zarzucony cały małemi pudełeczkami jednakiej formy, owiniętemi w prospekta i instrukcye drukowane w czterech językach.
Marta siedziała przy tym stole, nad wielką księgą regestrową oprawną w skórę zieloną, z narożnikami z posrebrzanego metalu.
Młoda dziewczyna w grubej zawsze żałobie, miała na sobie czarną suknię krepową z bardzo zgrabnie zrobionym staniczkiem.
Przezroczysta materya, ukazywała, albo raczej pozwalała się domyślać posągowej zgrabności i piękności ramion.
Przepyszne blond włosy sieroty, podniesione bardzo wysoko, zdobiły jakby złotą koroną małą jej główkę, a loczki spadające figlarnie na czoło, czyniły tę niezwykłą piękność, prawdziwie czarującem zjawiskiem.
Jakób Lagarde nie mógł jej się dość napatrzeć.
Dwadzieścia z górą osób jak powiedzieliśmy już poprzednio, oczekiwało na przyjęcie.
Były tam matki z dziećmi o bladych wychudłych twarzyczkach z zaczerwienionemi powiekami, z biednemi słowem istotami, które trawiła anemia, były kobiety światowe, zniszczone życiem, zawcześnie zwiędłe i złamane.
W jednym z rogów salonu, Rajmund Fromental, siedział obok swojego syna.
Prawie naprzeciw nich, jakaś kobieta, która wydawała się jeszcze młodą i ładną pomimo lat jakich czterdziestu, mówiła coś po cichu do wyrostka, o twarzy niezmiernie sympatycznej, ale bardzo bladej i wychudłej.
Młodzieniec ten miał na sobie ubranie duchownego.
Była to pani Laborre, która idąc za radą nieboszczyka swego brata, księgarza Antoniego Fauvela, przyprowadziła syna na poradę do specyalisty.
Pani Laborre, jak wiemy, nie bardzo kochała syna, bo się przy nim znacznie starszą wydawała, ale chciała, aby dożył do pełnoletności i doczekał końca procesu wytoczonego Jeromowi Villard, bo najpewniejszą była, iż kamerdyner hrabiego de Thonnerieux, powie nareszcie, co się stało z testamentem zmarłego pana.
Bo stałą myślą godnej wdowy — jak to już także wiemy, było chwycić w swoje ręce sukcesyę synowi przeznaczoną. Wobec tej myśli, zapomniała nawet o śmierci brata.
Zegar umieszczony na marmurowym kominku, wybił godzinę pierwszą.
W tej samej chwili drzwi od gabinetu otworzyły się i doktór Thompson stanął na progu.
Wszyscy powstali, aby mu się ukłonić.
Odpowiedział im lekkiem skinieniem głowy i uprzejmym uśmiechem, przeszedł wzdłuż salonu, otworzył drzwi do przedpokoju i powiedział po cichu jakichś kilka słów do pazia, rozdającego numery porządkowe.
Ubrany był jakby na bal miał zaraz jechać.
Miał no szyi biały krawat, na sobie czarny tużurek, szeroko roztwartą kamizelkę i śnieżnej białości bieliznę.
Ubiór ten, który rzadko kto umie nosić z dystynkcyą, nadawał się doskonale do jego wysmukłej figury, a ładna broda przycięta na sposób amerykański, nadawała mu pozór wcale niepospolity.
Przeszedł znowu salon i skierował się do gabinetu.
Rajmund z synem zastąpili mu drogę, Jakób od pierwszego spojrzenia poznał, że to ci sami ludzie, z którymi przed kilkoma dniami rozmawiał w restauracyi na wyspie.
— A! to pan odezwał się podając rękę Rajmundowi, którą tenże uściskał serdecznie — dziękuję panu za pamięć i zaufanie, jakiem mnie pan obdarzasz. Przypomniałeś pan sobie naszę rozmowę... ale i ja jej także nie zapomniałem. Który ma pan numer?...
— Pierwszy... — odrzekł z uśmiechem Rajmund — stawiliśmy się jeszcze przed dwunastą.
— Szczęśliwym jest, że będziesz pan pierwszym z moich klijentów i że nie będę potrzebował robić wyjątku, ażeby panów przyjąć natychmiast... To ten młodzieniec jest pańskim synem? — dodał, wskazując na Pawła.
— Tak panie... — odpowiedział Fromental.
— Poznaję go, chociaż tak krótko widziałem.
Paweł ukłonił się uprzejmie.
— Proszę panów do gabinetu... — powiedział następnie, uchylając ciężką portyerę i przepuszczając przed sobą ojca i syna.
Pseudo Thompson, dobrą miną i grzecznemi manierami, zdobył od razu sympatyę przyszłych klijentów swoich.
— Niech no panowie siadają tutaj bliżej mnie... musimy pomówić ze sobą. Zacznę od otwartego zaznaczenia, że od czasu jakem pana widział, zmienił się pan bardzo i to wcale nie na korzyść.
— Słyszę doprawdy z pewnem zdziwieniem ,że mnie już pan doktór widział — szepnął Paweł, bo ja wcale sobie nie przypominam, żebyśmy się gdzie ze sobą spotkali...
— Nie zauważyłeś mnie pan... ale ja widziałem pana lubo z daleka! I w pańskiej nieobecności powiedziałem nawet ojcu pańskiemu co panu jest potrzebnem i co należy przedsięwziąć dla wzmocnienia sił pańskich i zwalczenia tej anemii czyniącej znaczne postępy... Bo pan jesteś anemiczny kochany panie...
— To modna choroba panie doktorze, nawet bardzo elegancka choroba — odrzekł Paweł śmiejąc się.
— Pomimo całej jej elegancyi, mam nadzieję zadać jej cios, z którego się nie podniesie. Potrzebuję zbadać krew pańską, pozwoli mi pan zatem jej kropelkę?...
— Czy mam się rozebrać?
—O! niema potrzeby... Pozwól mi pan tylko swoje rękę...
— Którą?
— Którąkolwiek...
Paweł podał rękę lewą.
Pseudo Thompson ścisnął mu mocno jeden palec, a następnie złotą szpileczką ukłuł w sam czubek tegoż.
Kropla krwi ukazała się natychmiast.
Jakób zebrał ją na kawałek szkła, które podłożył pod mikroskop i zaczął się przypatrywać wcale nie jak szarlatan, pragnący imponować nieświadomym, ale jako człowiek uczony, poważny i zupełnie pewny siebie.
Pozostawmy go przy badaniach i przestąpmy próg pokoju sąsiedniego, w którym urządzonym był rodzaj apteki, w pokoju tym znajdowała się Marta.
Siedziała przy stole zastawionym pudełkami małemi i miała przed sobą księgę regestrową.
Nie zajęta niczem w tej chwili, młoda dziewczyna przeglądała jakiś romans pożyczony jej przez Angelę.
Słyszała jak doktór wszedł do gabinetu, słyszała jak z kimś rozmawiał, ale nie zwracała na to wielkiej uwagi.
— Wizyty rozpoczęte pomyślała sobie. I czytała dalej, oczekując, aż jaki klijent przyniesie receptę. Wpiszę ją zaraz do książki i odbierze zapłatę za wizytę.
Nagle zadrżała.
Głos który nie był wcale głosem Thompsona, doszedł jej uszu i chwycił za serce.
Zaczęła się przysłuchiwać z wielką uwagą.
Głos umilkł, a doktór znowuż coś zaczął mówić, ale teraz Marta słyszała każde słowo dokładnie.
Kiedy skończył pan Thompson, ten drugi głos, który ją uderzył, dał się słyszeć znowu.
Nerwowe drżenie poruszyło całem ciałem sieroty.
Teraz miała już pewność, że zna dobrze ten głos.
To głos rybaka z nad brzegów Marny, głos młodego człowieka, który jej podał książkę, z którym rozmawiała dosyć długo i o którym od tego czasu ani na chwilę myśleć nie przestawała; głos nieznajomego, który cudownym przypadkiem posłyszała znowu tu, tak blizko siebie na konsultacyi u doktora Thompsona.
Przyszedł się radzić.
Więc jest słaby!... więc się leczyć potrzebował?...
Serce Marty zabiło gwałtownie, ale tą razą z boleści i obawy.
Sierota starała się uspokoić, wmawiając w siebie, że to tylko podobieństwo głosów, ale nie mogła się przekonać.
Gdybym go mogła zobaczyć — szepnęła.
Wstała z krzesełka, zbliżyła się po cichu do drzwi i przyłożyła oko do dziurki od klucza.
Ale nie wiele mogła zobaczyć, bo właśnie w tej chwili doktór wezwał Rajmunda i Pawła do mikroskopu.
Mimo to młoda dziewczyna pozostała przy drzwiach i przysłuchiwała się niepewna, drżąca.
Doktór mówił do Pawła, wskazując mikroskop.
— Patrzaj kochane dziecię i opowiedz to co zobaczysz...
Młody człowiek przybliżył oko do mikroskopu i patrzył uważnie w podłożony kawałek szkła.
— No cóż? — zapytał doktor.
Paweł odpowiedział:
— Szeroka kropla wody, a w pośrodku kropelka czerwona...
— Stanowiąca zaledwie dwunastą część kropli... nieprawda?
— Prawda.. panie doktorze.
— A więc ta czerwona plamka krwi otoczona jest płynem bezbarwnym, który także krwią być powinien... Teraz już wiem jaką ilość tejże krwi zawierają twoje arterye i żyły... Siadaj no przy mnie pogadajmy.
Doktor zajął miejsce w fotelu.
Paweł obok niego.
Marta ciągle patrzała z sąsiedniego gabinetu.
Dotąd widziała tylko przesuwające się figury, teraz kiedy usiedli, mogła zobaczyć twarze...
Paweł właśnie się na wprost niej znajdował.
Zobaczywszy te wybladłe policzki i usta, te zaczerwienione powieki, Marta nie mogła się od łez powstrzymać.
— Tak!... to on niestety — szepnęła, ale co za zmiana!... Jaki on musi być niebezpiecznie chory!
— Musisz być pracowitym?... nieprawda moje dziecię? — zapytał doktór.
— Tak jest panie doktorze, lubię bardzo pracować.
— W ostatnich czasach musiałeś dużo się uczyć...
— Bardzo dużo...
— Kiedy idziesz prędko, czy nie doświadczasz bicia serca?
— Doświadczam mniejszego lub większego, w stosunku sił utraconych...
— Czy bywasz czasami smutny bez żadnego powodu, zmęczony, grymaśny i łatwo się irytujący?
— To mi się często zdarza... zanadto nawet często... panie doktorze...
— Najzwyczajniejsze to objawy anemiczności. Czy sen miewasz niespokojny?...
— Prawie co noc źle sypiam...
— Oddech masz przyspieszony, puls nierówny... kompleksya twoja nie zbyt silna, nadmiar pracy bardziej jeszcze i to od dawna rozwinął anemie, ale nie obawiaj się niczego... Podejmuję się wyleczyć cię zupełnie i to bardzo prędko. Byleś mnie tylko słuchał...
— Najskrupulatniej panie doktorze wypełniać będę rozkazy pańskie. Wszystko co mi każesz zrobić, zrobię bezwarunkowo...
— Nie wątpię, ale nie o twoje posłuszeństwo mi chodzi... ja chcę mieć zaufanie twoje...
— Zapewniam pana doktora, że mam największe do pana zaufanie...
— Potrzeba mi dowieść tego będzie.
— W jaki sposób?
— Odpowiadając mi otwarcie na moje wszystkie pytania...
— Jestem gotów...
— Zobaczymy!.. Zdziwiła mnie otóż bardzo zmiana w twojej powierzchowności i to w tak krótkim czasie, bo w jednym tygodniu... Pewny jestem, że ten gwałtowny upadek sił tak widoczny na twojej twarzy — nie jest wcale skutkiem anemii...
Rajmund spojrzał na doktora z równą admiracyą jak ździwieniem.
— On także — pomyślał sobie — także odgaduje jakąś tajoną boleść... To prawdziwie cudowny doktor!..
I zadrżał.
Marta wzruszona wstrzymywała oddech, ażeby słyszeć dokładniej.
— Moje kochane dziecię — ciągnął pseudo Thompson znowu, doktór jest przyjacielem, któremu wszystko się powierza tak jak spowiednikowi... Nie wolno nic ukrywać przed pierwszym, gdy idzie o uzdrowienie ciała, niewolno mieć tajemnicy w obec drugiego, gdy idzie o uzdrowienie duszy... Otóż ty coś ukrywasz przed twoim ojcem i przedemną. Masz jakieś cierpienie, zmartwienie może... Powiedz nam co to jest — otwarcie.
— Pan doktór myli się, mruknął Paweł niechętnie, nic mi nie jest... zapewniam pana, że mi nic nie jest...
Jakob Lagarde wstrząsnął głową.
— Nie przekonasz mnie moje dziecko... znam zanadto dobrze ludzi, aby czytać w ich sercach i duszach jak w jakiej otwartej księdze... obok choroby fizycznej, którą znam i którą z łatwością też mogę usunąć, jest tutaj jakieś cierpienia moralne, którego nie mogęź leczyć nie znając jego przyczyny. To cierpienie cię zabija.
— Proszę cię... błagam cię... panie doktorze zawołał żywo młody człowiek — nie wypytuj mnie o to...
Rajmund wtrącił się teraz.
— Kochany synu — wykrzyknął — cóż za zły duch popycha cię do tego upartego milczenia. Czyż nie rozumiesz, że tu idzie o uratowanie ci życia, o przywrócenie zdrowia?... Ja także wszak odgadłem, że masz jakąś boleść, jakieś zmartwienie, jakiś kłopot!!...
— Mój ojcze... mój ojcze — błagał Paweł — zmiłuj się nademną...
— Pomyśl tylko moje dziecię — odezwał się Rajmund — pomyśl tylko... Jeżeli umrzesz, cóż się stanie zemną, gdy sam jeden pozostanę na świecie?... Pamiętaj o ojcu, który cię kocha, który ma ciebie tylko jednego... Powiedz nam otwarcie co ci dolega. Postaramy się ulżyć ci z pewnością... Opowiedz nam swoje zmartwienie, a ja poruszę świat cały, jeżeli tego będzie potrzeba, aby ci ulgę przynieść.
Paweł chwycił się obu rękami za głowę...
— Oh! moja tajemnica!.. moja tajemnica, zawołał przerażony —gotowi mi ją wydrzeć...
Jakób Lagarde miał uśmiech na ustach.
— Czy sądzisz — zapytał — czy sądzisz, że to tak bardzo trudno odgadnąć co ci dokucza, w twoim wieku?... Jednę możesz mieć tajemnicę do ukrycia... to jakąś miłość...
— Kochasz się? — wykrzyknął Rajmund.
Usłyszawszy to Marta, straciła oddech, chwyciła się za serce, ażeby powstrzymać gwałtowne jego bicie.
Czy Paweł odpowie?...
Czy ją wymieni?...
Czy kocha ją rzeczywiście?...
W obec tego potrójnego pytania, czuła się bliską zemdlenia.
Nagle młody człowiek powziął jakieś postanowienie.
— A więc tak! panie doktorze... tak ojcze! — wykrzyknął gorączkowo. — Nie mylisz się... kocham... i to kocham z całej duszy...
— I to, ta miłość cię zabija? — zapytał wystraszony Rajmund.
— Nie wiem czy mnie zabija... ale mnie wyczerpuje... pożera...
— Czy ta, którą kochasz nie jest cię godną!... zapytał Jakób Lagarde.
— Nie jest mnie godną?... Co za bluźnierstwo panie doktorze!...
Jest równie czystą jak piękną, jestem tego stanowczo pewnym, tak jak pewny jestem, że ją kocham...
— A więc! dla czegoż tak cierpisz? — czyż znajduje się między wami jaka nieprzezwyciężona przeszkoda?...
— Największa ze wszystkich jakie istnieją na świecie... Moja ukochana jest dla mnie stracona... Nie wiem gdzie ją odnaleźć... gdybym miał pewność, że nigdy się z nią nie rozłączę... nie cierpiałbym wcale... czekałbym cierpliwie.
— Jakże to być może abyś nie wiedział gdzie ją odszukać!... Przecież ją znasz jednakże...
— Nie znam... nie wiem jak się nazywa... nic o niej nie wiem... Zobaczyłem ją dnia jednego i olśniony zostałem jej pięknością...
Przemówiłem do niej słów parę... odpowiedziała mi... głos jej mnie oczarował... słowa jej mnie przykuły...
Od razu... od pierwszej chwili oddałem jej moję duszę... kocham ją na całe życie... zobaczyłem ją raz jeszcze, ale z daleka... Jakiś człowiek całował ją w czoło... Ten pocałunek sprawia mi męczarnie, jak gdyby mi kto gorące żelazo przykładał do serca... Odtąd nic o niej nie wiem... Wyjechała... Ani nie wiem gdzie... ani nie wiem czy powróci...
— Może ta młoda osoba jest mężatką?... zapytał Jakób Lagarde...
— Nie wiem... i ta niewiadomość doprowadza mnie do rozpaczy... Może ją kiedy odnajdę, i to po to, aby bardziej jeszcze cierpieć, jeżeli nie jest wolną..
— Teraz znasz ojcze moję tajemnicę, znasz moje cierpienie, panie doktorze!...
Widzicie panowie teraz że nie ma dla mnie lekarstwa, chyba odszukanie tej, której wspomnienie jest jedyną myślą mojego życia...
— Powiadasz, że wyjechała? zapytał Rajmund.
— Tak ojcze.
— A nie starałeś się dowiedzieć gdzie mianowicie?...
— Wypytywałem się bezskutecznie... Czyż mi zresztą wolno było czynić kompromitujące poszukiwania za tą, którą kochałem w sekrecie, a która nie dała mi prawa do tego kochania?...
— Poszukamy jej razem mój synu... znajdziemy ją... i będziesz szczęśliwy...
Rajmund powiedział te słowa, żeby ułagodzić boleść młodego człowieka, ażeby dodać mu trochę nadziei, ale nie wierzył sam w to co powiedział.
I wziąwszy Pawła za rękę mówił jeszcze:
— Odwagi moje dziecię!... odwagi!... Miłość nie powinna nas zabijać!...
— Namówiłem chorego, ażeby nam wyjawił swoje dolegliwości... odezwał się pseudo Thompson — to już wiele... Teraz podzielmy się zadaniem... Ja leczyć będę ciało... a pan zajmiesz się wyleczeniem duszy... Co do ciebie kochane dziecię, bądź człowiekiem, nie zabijaj się się sam i myśl o swoim ojcu... Zapiszę ci tu coś, ale przyrzeknij mi, że się zastosujesz do przepisów najdokładniej.
— Przyrzekam panu doktorowi...
Jakób wziął kartkę papieru i zaczął pisać.
W sąsiednim pokoju Marta słuchała z rozdzierającą radością wyznania Pawła.
Paweł cierpiał przez nią….. i dla niej...
A ona była tak blisko niego, drzwi tylko ich rozdzielały...
Mogła je popchnąć tylko, ukazać mu się i powiedzieć:
— Oto jestem... Miej nadzieję... Jestem wolną i kocham cię...
Niestety nie mogła tego zrobić — nie powinna była tego uczynić...
Jej dziewicza nieśmiałość i obowiązek, skazywały ją na milczenie.
Nagle przeszła jej przez głowę myśl, od której serce mocniej zabiło.
Narada zbliżała się do końca.
Paweł bez wątpienia przyjdzie, aby zapłacić za wizytę, i dać do zapisania receptę z numerem i nazwiskiem klijenta, zobaczy go zatem napewno.
Zmartwienie ustąpiło miejsca radości, nadzieja wstąpiła w serce.
Choroba moralna nie będzie już miała racyi bytu, uzdrowienie fizyczne nie zadługo nastąpi.
Znowu posłyszała głos doktora.
Konsultacya została ukończoną.
Marta pobiegła zająć swoje miejsce.
— Oto masz tutaj przepis kochane dziecię jak się masz zachowywać — mówił Jakób podając Pawłowi ćwiartkę papieru, a biorąc pudełko z biórka dodał: a tu są pigułki jakie będziesz zażywał... Za ośm dni przyjdź do mnie... ale z wesołą twarzą... spokojnem sercem... Pan ze swej strony rób co do pana należy... ciągnął zwracając się do Rajmunda, który odpowiedział:
— Bądź spokojny doktorze.
— Pamiętaj pan, że w tem tylko jest zbawienie.
— Zrobię co będę w stanie.
Po chwilowem milczeniu, Fromental odezwał się, z pewnem zakłopotaniem:
— Teraz pozwól panie doktorze zapytać się com winien za konsultacyę?...
— Syn pański kochany panie, odrzekł Jakób z uśmiechem — jest najpierwszym chorym, który się do mnie zgłosił... Uważam go jako przynoszącego mi szczęście —
i uważam się więc za obowiązanego...
Przywracając mu zdrowie, zapłacę mu tylko mój dług... Więc nie mówmy o honoraryum... Nic a nic nie przyjmę. Uważam panów za przyjacieli, nie zaś za klijentów. — A teraz do widzenia... Za ośm dni oczekuję...
Doktór podał rękę Rajmundowi i Pawłowi, którzy ją uścisnęli z wdzięcznością, i odprowadził ich do drzwi, które z gabinetu prosto do sieni prowadziły.
— Wyjdźcie panowie tędy rzekł... Nie ma potrzeby dzisiaj wpisywać waszej recepty.
Znowu uścisnęli się za ręce.
Ojciec i syn wyszli, drzwi się za nimi zamknęły.
Marta, jak wiemy, siedziała już od kilku chwil na swojem miejscu i nie mogła już słyszeć, co mówiono w gabinecie, ale uderzył ją odgłos otwieranych a następnie zamykanych drzwi.
Domyśliła się, że nie będą przechodzić przez pokój, w którym siedziała, pobladła i poczuła bolesne ściśnięcie serca.
Nadzieja zobaczenia Pawła spełzła na niczem.
— Zapomniałem zapytać o nazwisko pierwszego mojego klijenta... — pomyślał Lagarde. — Ale mniejsza o to... Za ośm dni poprawię pomyłkę.
Poruszył sprężynę dzwonka elektrycznego i ukazał się chłopiec przeznaczony do rozdawania numerów.
— Czy zauważyłeś tych dwóch panów, co wychodzili? — zapytał go doktór.
— Zauważyłem panie...
— Poznał byś ich?...
— Poznał bym panie.
— No więc jeżeli który z nich tu jeszcze przyjdzie, to nie będziesz mu dawał numeru... tylko wprowadzisz go zaraz do gabinetu.
— Numer drugi.
Weszła jakaś dama.
Pozostawimy chwilowo Jakóba Lagarde, ażeby się zająć jego sekretarzem Pascalem Saunier, albo raczej Pascalem Rambertem.
Pascal nie był w pałacu przy ulicy de Miromesnil, nie był też wcale na śniadaniu.
Od wczoraj, śledził tapicera Amadeuaza Duvernay, jednego z sukcesorów hrabiego de Thonnerieux i jego kochankę, piękną Wirginię.
Jakób powiedział mu, że zależało wiele na pośpiechu, więc nie tracąc czasu, wywiedział się zręcznie o adres młodego człowieka i pilnował domu, w którym mieszkał.
W wilię wieczorem, widział, jak Amadeusz po wyjściu z roboty, zasiadł przy szklance wina w sąsiedniej winiarni, z jednym ze swoich kolegów, i wszedł tam za nimi.
Powiedzmy nawiasem, że dzięki wizycie w jednym z magazynów, dobrze zaopatrzonych przy ulicy de Puebla, Pascal wyglądał na członka jakiejś porządnej bardzo rodziny.
Zażądał szklankę madery, co mu nadało w oczach usługującego chłopaka, pozór dystyngowany.
Amadeusz rozmawiał o różnych rzeczach ze swoim towarzyszem, nie zwracając najmniejszej uwagi na nowo przybyłego.
— Późno coś dzisiaj wyszedłeś z roboty — rzekł doń towarzysz.
— A... — bo widzisz — pracowałem w Saint-Denis i tylko co ztamtąd powracam...
— Czy i jutro tam będziesz?...
— Nie... Jutro czwartek, obiecałem Virginii, że ją zawiozę na wieś!... bo ona za wsią przepada...
— Gdzie się udacie?...
— A! to zależy od Virginii. Kiedy odjeżdżałem na robotę, nie zdecydowaliśmy się jeszcze gdzie jechać, czy do Sevres, czy do Bougival, do Nogent-sur-Marne, lub do Corbeil... Spodziewam się, że jak powrócę, to ją zastanę zdecydowaną.
— Prześliczna to kobietka, ta Virginia.
— Wierzę ci mój stary!...
— Czy jak zawsze pracuje do magazynów?...
— Jak zawsze.
— Ma dość roboty?...
— Aż nadto... — Zręczna bo i bardzo robotnica!... Nie może nadążyć zamówieniom...
Pascal nie stracił ani słowa z rozmowy.
— Czyście się już przeprowadzili? — pytał dalej towarzysz.
— Nie — mieszkamy w tem samem ciągle miejscu, na rogu ulicy Julien-Lacroix... Wirginii, bardzo się podoba to mieszkanko i nie opuściłaby go nawet dla przeniesienia się do Grand-Hotel!...
— A o małżeństwie, zawsze jeszcze myślicie?...
— Jakto, czy myślimy?.. — Bardziej, niż kiedykolwiek... i to na seryo!...
— Więc wesele zapewne, nastąpi niezadługo?...
— Musimy poczekać na moję pełnoletność... Inaczej ojciec nie da pozwolenia, a mama zrobi to, co i papa.
— Wiesz, coś mi obiecał?...
— Że będziesz na mojem weselu! Nie obawiaj się... nie zapomnę...
— A teraz płacę i uciekam!...
— Śpieszy ci się tak bardzo?...
— O, bardzo... — I tak się już zapóźniłem idziemy na koncert!...
— Na jaki koncert?...
— Do Alhambry, na przedmieścia du Temple... Przyjdź tam także... Do widzenia stary.
— Do widzenia.
Obaj towarzysze się rozłączyli.
Pascal zapłacił za wino, przeszedł ulice Bilbuele i przedmieście du Temple aż do rogu ulicy Chateau-d’Eau, wszedł do jednej z restauracyj, gdzie kazał sobie podać obiad a po obiedzie udał się do kawiarni Alhambra na koncert.
Pełno tam było osób.
Śmiano się do rozpuku z kupletów, odśpiewanych przez ulubione divy, stałych tutejszych gości.
Ex-sekretarz hrabiego de Thonnerieux poszukał sobie stolika.
Jeżeli młody tapicer doprowadzi projekt swój do skutku, to przyjdzie z pewnością nie tak zaraz jeszcze ze swoją Wirginią.
Umieścił się tak, aby widzieć kto wchodzi i kazał sobie podać mazagranu.
Dwóch czy trzech śpiewaków i parę śpiewaczek występowało po sobie, jedni błyszczeli dowcipem, drudzy mieli pretensye melancholiczne.
Pascal nie słuchał wcale i popijając podany sobie napój, oczu nie spuszczał ze drzwi.
Nagle uśmiechnął się i zajaśniały mu oczy.
Spostrzegł Amadeusza Duvernay, trzymającego pod rękę Virginię, którą Pascal poznał od razu z opisu Jakóba.
Młody człowiek szukał wolnego stolika, a nie znalazłszy takowego, zdawał się być bardzo zdekoncertowanym.
— Widzisz mówiła do niego Wirginia, z nadąsaną minką — przyszliśmy za późno... — Od strony orkiestry wszystkie miejsca są już pozajmowane...
Sprobujmy tutaj się gdzie pomieścić...
— Będziemy trochę za daleko.
— Ale za to nie będzie nam tak gorąco. — Patrzaj oto stolik, przy którym siedzi tylko jedna osoba... Chodźmy!...
Amadeusz wskazywał właśnie stolik, przy którym siedział Pascal Saunier.
Zbliżyli się.
Widząc zbliżających się, wspólnik Jakóba Lagarda uśmiechnął się i usunął, aby im pozostawić wolne miejsce.
— Przepraszam pana — odezwała się Virginia do Pascala, siadając obok niego — nie będziemy panu przeszkadzać?...
— Ale proszę pani... — odpowiedział uprzejmie, ex-sekretarz hrab. de Thonnerieux — proszę bardzo, siadajcie państwo... bardzo mi będzie przyjemnie...
— Dziękujemy panu...
Amadeusz zasiadł po drugiej stronie młodej kobiety.
— Co kazać podać? — zapytał Amadeusz Wirginii, zobaczywszy stojącego przed sobą chłopaka.
— Piwa.
— No to chłopcze, dwa kufelki... — rzekł tapicer — tylko bez fałszywych kołnierzyków (faux-cols).
Chłopak się oddalił.
Pascal obrzucił badawczym spojrzeniem Wirginię.
Była to, jak nam wiadomo, ładna, świeża dziewczyna, ale jej piękność nie zajmowała wcale Sauniera.
Cała jego uwaga zwróconą była na cienki łańcuszek, błyszczący na szyi robotnicy.
— Na końcu tego łańcuszka, musi być zapewne medal — pomyślał sobie Pascal.
Chłopak przyniósł żądany napój i jednocześnie zapuszczono zasłonę małego teatrzyku.
Pierwsza część koncertu była skończoną.
— Za twoje zdrowie — zawołała Wirginia, trącając w kufel Amadeusza, który po skosztowaniu kiepskiego piwa, zapytał:
— No, ale porozumiejmyż się nakoniec... — czy zdecydowaną jesteś odbyć jutro wycieczkę na wieś?...
— Najzupełniej... — uprzedziłam już nawet w magazynie, ażeby nie czekali jutro na mnie, bo im nic nie przyniosę...
— Skoro tak, to trzeba nam zaraz z samego rana wyjechać z miasta...
— Choćby pierwszym pociągiem...
— Ale trzeba naprzód wiedzieć, gdzie się udamy?...
— A prawda...
— Czy masz jaki projekt?...
— Chciałabym znaleźć, jakie miejsce odosobnione, gdzie byłoby dużo drzew i wody... coś w rodzaju bezludnej wyspy...
— Ale z restauracyą zapewne?...
— No restauracya wcaleby nie zaszkodziła.
— Jedźmy więc do Bougival?...
— O nie!...
— Dla czego?...
— Za mało tam cienia...
— Do Buttes-Chaumont?...
— Seryo mówisz, czy sobie żartujesz.
— Do Corbeil?...
— Tam niema drzew wcale...
— Do Bondy?...
— Tam wody nie ma zupełnie...
— No to wybierajże sobie sama...
— A co byś powiedział na lasek Chantilly?...
— Nie mam nic przeciwko niemu...
— Więc tam jedźmy.
— Czy tam jest woda i restauracya?
— Wszystko tam jest.
— Zkądże wiesz o tem?...
— Jedna z moich koleżanek z pracowni, przepędziła tam cały dzień w zeszłym tygodniu i opowiadała mi jak tam prześlicznie.
— Koleżanka pani powiedziała szczerą prawdę — odezwał się Pascal, wtrącając do rozmowy. — Las Chantilly jest rzeczywiście prześliczny...
— Pan zna tę miejscowość?... — zapytał tapicer.
— Bardzo dobrze, przebiegałem ją nie raz w różnych kierunkach... — Są tam śliczne ogromne stawy, otoczone staremi jak świat drzewami... — Restauracyi właściwie nie ma, ale są domki leśniczych, w których będziecie państwo mogli dostać rybę smażoną, omlet lub królika, a do tego szklaneczkę lekkiego wina i to wszystko bardzo tanio.
— Zgadzam się zatem na las Chantilly — a czy to daleko?...
— Godzina jazdy koleją.
— O, do licha, godzina...
— To istotnie długo — odezwała się pieszczotliwie Wirginia — ale jeżeli tam tak ładnie...
— O! prześlicznie! — dorzucił Pascal. — Nie znajdziecie państwo przyjemniejszego spaceru — a śmiem nawet zapewnić, że jeżeli się udacie do Chantilly, nie będziecie żałować podróży.
— Jaką koleją się jedzie?...
— Północną.
— A gdzie trzeba wysiadać?...
— Na stacyi d’Orry la Ville, w samym środku lasu... — Jeżeli się państwo zdecydujecie — ciągnął Pascal — i pojedziecie pierwszym pociągiem, pokażę wam drogę do jezior...
— To pan tam jedzie?...
— Jadę do Orry, zapłacić pewnemu koloniście za siano, jakie mój pan zakupił...
— Pan jesteś w obowiązku? — zapytał Amadeusz.
— Tak panie... jestem rządcą w pewnym zamożnym domu. Obecnie pana nie ma w Paryżu... Jestem więc panem swojego czasu i mogę państwu służyć za przewodnika udając się do Orry...
— Daję słowo, że to nie do odrzucenia — odrzekł Amadeusz. — Ponieważ pan jedziesz w tamtą stronę i rozporządzasz swoim czasem, wielką nam zrobisz przysługę, jeżeli będziesz łaskaw wskazać nam jakie miejsce odpowiednie, nieprawdaż Wirginio?
— Ależ naturalnie... Bardzo będziemy wdzięczni panu za tę uprzejmość... A zresztą ja się trzymam przysłowia... czem więcej waryatów, tem więcej śmiechu!..
— W dodatku — dorzucił Pascal — podejmuję się zamówić dla państwa bażanta u jednego z leśniczych.
— Basanta o tej porze!.. Przecież polowanie zamknięte!...
— Ale nie dla leśniczego... Przekonacie się państwo o tem...
Po za kurtyną teatrzyku rozległ się dzwonek i orkiestra rozpoczęła jakąś uwerturę.
— Będą śpiewać odezwała się Wirginia słuchajmy...
— Czy można służyć panu kufelkiem piwa — zapytał Pascal Amadeusza.
— Przyjmę chętnie, jeżeli pan przyjmiesz nawzajem...
Chłopak przyniósł trzy kufle.
Trącono się ze sobą, a że właśnie podniesiono kurtynę, zwrócono całą uwagę na scenę i z ciekawością słuchano wesołych kupletów operetki.
Pascal jednak nie słuchał wcale.
Uwaga jego zwróconą była gdzie indziej.
Kombinował plany na jutro.
Po skończonej operetce, kurtyna zapadła wśród zapamiętałego brawa nie wiele wymagających widzów.
— Pani bardzo lubi teatr? — zapytał Pascal.
— Przepadam za nim — odpowiedziała Wirginia.
— To znaczy, że dałaby za wygranę obiadowi, byle polecić na jaki dramat, lub komedyę. Byłbym atoli zdania, żeby dzisiaj nie czekać końca przedstawienia i pójść wypocząć przed jutrzejszą wycieczką...
— Cóż ty na to Wirginio?
— Ha!... lubię bardzo teatr, ale lubię i wieś także...
— Zobaczymy się tedy z panem jutro rano? — zapytał Amadeusz Pascala, który odpowiedział:
— Pojadę z pewnością pierwszym pociągiem...
— O której godzinie?
— Bądźcie państwo o trzy kwadranse na szóstą na dworcu północnym...
— Stawimy się punktualnie...
Przy wyjściu z kawiarni ścisnęli się za ręce, Wirginia z Amadeuszem poszli w stronę Balleville, Pascal zaś wsiadł do fiakra i kazał się zawieźć do mieszkania przy ulicy Pueblo.
Tutaj napisał bilecik do Jakóba, który nazajutrz rano zamierzał rzucić do skrzynki pocztowej, i położył się spać.
O piątej rano był już na nogach.
Ubrał się w ten sam kostium co dnia poprzedniego i poszedł pieszo na kolej Północną.
Po drodze wrzucił list do jednej ze skrzynek pocztowych.
O wpół do szóstej stanął na stacyi.
O trzy kwadranse na szóstą zobaczył zajeżdżający powóz z Wirginia i Amadeuszem...
Młoda kobieta była w bardzo skromnym, ale w bardzo eleganckim kostiumie.
Pascal na przywitanie podał im rękę.
— A! jak to pięknie z pańskiej strony, zawołała uradowana Wirginia — mówiliśmy właśnie przed chwilą czy pan dotrzyma słowa...
— O pani, cokolwiek obiecuję, to dotrzymuję tego święcie.
— Wszystko jakoś dobrze idzie — powiedział Amadeusz i mam przeczucie jakieś, że się wyśmienicie zabawimy.
Kupmy bilety.
— Kupię je zaraz — odpowiedział Pascal.
— Dobrze... kup pan to się potem porachujemy...
— Nie troszczcie się państwo o taką bagatelę...
Powiedziawszy to, wspólnik Jakóba Lagarde, udał się do kasy kolejowej.
— Bardzo jakiś miły chłopak... mruknął młody tapicer... ujął mnie bardzo...
— Rządca w dużym domu, to pozycya... wtrąciła Wirginia...
Musi mu to ładny dochód przynosić…….
— Z pewnością!...
Pascal wracał właśnie z biletami.
— Czas! czas!... państwo — wołał... Chodźcie co prędzej...
— Jakie pan wziął bilety!...
— Drugiej klasy... z panią nie podobna podróżować trzecią klasą... Nie pozwala na to galanterya...
Wyszli z sali wszyscy troje i zajęli miejsca w przedziale, zupełnie pustym.
Rozległ się świst, maszyna ruszyła z miejsca.
Po piędziesięciu pięciu minutach pociąg przystanął — a konduktor wygłosił:
— Orry-la-Vile Coye...
— Przybyliśmy... rzekł Pascal.
Dwaj mężczyźni i młoda kobieta wysiedli z wagonu.
Mała stacyjka do której przybyli, znajdowała się w samym środka lasu Chantilly, w równej odległości od dwóch wiosek ukrytych w zieleni drzew mało uczęszczanych przez spacerowiczów paryskich, Orry la Ville Coye.
Ze stacyi zupełnie odosobnionej szły dwie drogi w las, jedna w prawą, druga w lewą stronę, a prowadziły do wyżej wspomnianych wiosek.
— Sapristi! — wykrzyknął tapicer, zobaczywszy się w głębi lasku.
Prześlicznie tutaj, ale tylko dla oka... Nie ma bo gdzie wypić szklaneczki wina i przegryźć choćby skórki chleba!...
— Z kawałkiem sera — dodała Virginia, bo toby sił dodało...
— Tu nic niema, powiedział Pascal — ale w Orry-la-Ville, znajdziemy bardzo poradną karczmę i każemy zrobić sobie jajecznicy ze słoniną...
Przez czas, kiedy jajecznica będzie na ogniu, ja pójdę załatwić mój interes, a następnie zupełnie będę wolny...
— Niech tak będzie..
Wirginia zauważyła, że trzeba się poinformować kiedy odchodzi ostatni pociąg.
Pascal poszedł się dowiedzić i przyszedł z tą wiadomością.
— Ostatni pociąg w stronę Paryża rzekł, przechodzi o dziewiątej wieczorem.
— To zawcześnie mruknęła młoda kobieta — nie będziemy mieli czasu przy patrzeć się wschodzącemu księżycowi, a ja tak lubię się temu przypatrywać!...
— Nie troszczcie się państwo o powrót powiedział Pascal — mam pewien projekt...
— Jaki projekt?
— Powiem o nim później, gdy się przekonam, że jest możebnym do wykonania.
— O! możesz się pan pochwalić, że umiesz nas intrygować.
— Cierpliwości...
— Poszli drogą prowadzącą do Orry.
{{tab}Wirginia odurzona świeżem rannem powietrzem i balsamiczną wonią lasu, zrywała kwiaty układała z nich olbrzymi bukiet.
Amadeusz i Pascal ożywieni jej wesołością, śpiewali jednę z piosenek zasłyszaną wczoraj na koncercie w kawiarni.
W Orry wstąpili do karczmy, bardzo skromnej, ale czyściutkiej, na szyldzie której widniał napis:
Jakiś barczysty chłop zamiatał izbę, w której stało kilka stolików dobrze zębem czasu draśniętych.
Amadeusz zadysponował jajecznicę ze słoniną i butelkę białego wina.
— Trzy nakrycia — odezwała się Wirginia.
— Butelkę i szklanki proszę podać zaraz... dorzucił tapicer — bo pić nam się, chcę szalenie... Przy jajecznicy będziemy mogli palnąć z powtórzeniem!...
— Widocznie, że lubi wypić — pomyślał Pascal! — to wcale dobra dla mnie wiadomość.
Karczmarz przyniósł butelkę i szklanki, a gdy żona jego zabierała się do sporządzenia jajecznicy, czternastoletnia córka gospodarstwa nakrywała do stołu.
Amadeusz napełnił szklanki lekkiem białem winem, wcale przyjemnem w smaku i daleko lepszem, aniżeli się wydawało z pozoru.
— Zaraz załatwię się z moim rachunkiem i zaraz powrócę — rzekł Pascal po wypiciu zdrowia Wirginii.
— Potem wyszedł z karczmy i znalazł się znowu w chwili właśnie, gdy podano jajecznicę.
Obleli ją trzema butelkami wina, nie licząc pierwszej wstępnej, i po tym wiejskim posiłku, ruszyli do stawów.
Wirginia i Amadeusz podnieceni trunkiem, byli w złotych humorach.
Pascal zdawał się podzielać ich radość, ale było to udanem.
— Dzień był prześliczny lekki wietrzyk chłodził gorące promienie słońca i pozwalał odbywać drogę bez wszelkiego znużenia.
Weszli do lasu, i szeroką drogą do tarli do jednego ogromnych stawów, które położone jeden obok drugiego zajmują przeszło milę przestrzeni, a ocienione dokoła są drzewami.
Na horyzoncie stanowiącym przepyszne tło obrazu, rysowała się elegancka sylwetka pałacyku de la Reine-Blanche i wielki wiadukt kolei Północnej, wzniesiony na arkadach na sześćdziesiąt metrów wysokości.
— Ah! — wykrzyknęła zachwycona Wirginia — tutaj daleko jeszcze piękniej aniżeli w Temple!..
Amadeusz mniej wrażliwy na malownicze widoki, mruknął tymczasem:
— Dziwna rzecz, jakie ten piękny krajobraz, sprawia mi okrutne pragnienie.
Pascal zaczął się śmiać.
— Jeżeli chce ci się tak pić ciągle od samego rana, to cóż to będzie wieczorem? — zauważyła Wirginia.
— Co będzie to będzie!... — odrzekł młody tapicer. — Już miesiąc prawie oprócz zaczerwienionej wody, nic a nic w ustach nie miałem. — Jeżeli sobie troszeczkę dziś podpije, nie będzie w tem nic tak dalece złego... — Com ja winien, że mam pragnienie!... — Zresztą, przyjechaliśmy tutaj po to, aby się zabawić trochę. Nie prawda panie?.... Ale... ale... powiedz — że nam pan swoje nazwisko... bo cóż mamy się ciągle panem nazywać, wygląda to jakbyśmy pozować chcieli... — Nazywam się Izydor... — odpowiedział Pascal.
— A więc mój stary, Izydorze, muszę cię objaśnić, że ja kiedy pracuję to pracuję, ale kiedy się bawię — to się bawię do upadłego!... — Mam racyę czy nie mam racyi?...
— Masz i to najzupełniejszą!...
— Słyszysz Wirginio... Izydor znajduje, że mam racyę... Niech żyje Izydor!... Jeden przynajmniej człowiek, który mnie rozumie!... Chodźmy zobaczyć ten tam pałac...
— Ja myślę — rzekł Pascal — że dobrze zrobimy, jeżeli przede wszystkiem obstalujemy sobie śniadanie w domku leśniczego.
— Widzę, żeś dzielny chłopak Izydorze!... Ruszaj zatem naprzód, aby pokazywać drogę, a my idziemy za tobą!...
Pascal poszedł naprzód, a Amadeusz podążył za nim, ująwszy pod rękę Wirginię i nie zadługo dostali się do małej kolonijki, de Comèle.
Żona leśnika przyjęła spacerowiczów z przyjemnym uśmiechem, zapytując czegoby sobie życzyli.
— Chcielibyśmy zjeść tu śniadanie kochana pani — odrzekł wspólnik Lagarda. — Ja byłem już kiedyś u pani, a że doznałem dobrego przyjęcia, przyprowadziłem przyjaciół moich... Co nam pani dać może?
— Mam świeże karpie w piwnicy.
— Doskonale!
— Mogę dać także potrawkę z królika jeżeli się podoba państwu.
— Bardzo nam to się nawet podoba.
— Mogę dać także pieczoną kurę.
Pascal roześmiał się głośno.
— Możesz nam pani podać i kurę, ale rzekłszy szczerze, wolelibyśmy bażanta.
— Właśnie mąż mój, obchodząc rewir, znalazł jednego schwytanego w sidła przez leśnych złodziei... Oh! cóżto za szkaradne plemię, ci kłusownicy!.. Upiekę go państwu na rożnie i przygotuję dobrą do niego sałatę…..
— Brawo! Na deser poziomki, jeżeli masz je pani... ser śmietankowy i kawa...
— Nie zapominaj o mnie mój Izydorze — szepnął tapicer do ucha Pascalowi.
— Bądź spokojny — odpowiedział ten ostatni. Napijemy się burgunda, o którym powiesz mi swoje zdanie.
— Potem zwracając się znowu do żony leśniczego dodał:
— Łaskawa pani każe nam nakryć tu pod temi dużemi drzewami! Stawimy się punkt o dwunastej!...
— Wszystko będzie czekać gotowe...
Dwaj mężczyźni i Wirginia, poszli zwiedzić ruiny zamku de la Reine-Blanche i o naznaczonej godzinie powrócili na kolonię.
Śniadanie było wyborne, oceniono go podług wartości.
Butelki burgunda opróżniano jednę po drugiej z nadzwyczajną szybkością... Amadeusz nie wiedział już nic co mówi, Wirginia również zaczynała bredzić, oboje byli bardzo weseli.
O czwartej podano im kawę dobrze przyprawioną rumem i koniakiem.
— Poczciwy Izydorzo — bełkotał Amadeusz — jesteś miłym nadzwyczaj towarzyszem... i mogę ci przyznać, żeś nam urządził wycieczkę rozkoszną prawdziwie...
— O! tak... tak... potwierdzała Wirginia.
— To jeszcze wcale na tem nie koniec... powiedział z uśmiechem Pascal.
— Ale ba!...
— Nadoszła chwila wyjawienia wam mojego projektu...
— Mój... mój... przyjacielu... musi to być coś znakomitego... ten twój projekt...
— Otóż co wam zakomunikuje... Zamiast czekać tutaj aż do nocy i słuchać skrzeczenia żab, idźmy lasem na stacyę, poczekajmy tam na pociąg, i wracajmy do Paryża o ósmej, weźmiemy tam powóz i pojedziemy dokończyć wieczoru na wieś do willi mojego pana, którego jestem jedynym dozorcą. — Przyjmę was rakami, smażoną rybą, no i kilku butelkami szampana...
— Szampan i raki, ależ to marzenie moje — mruknęła z westchnieniem Wirginia.
— Gdzież to ma być? — zapytał tapicer.
— Nad brzegiem Marny.
— Znam brzegi Marny... miejscowość bardzo szykowna! — przyjmuję! — Ale gdzież spać będziemy?
— W domu mojego pana łóżek bynajmniej nie brakuje... Tam się prześpicie, a jutro rano świeży i wypoczęci powrócicie do Paryża.
— Niech żyje Izydor! — wykrzyknęła Wirginia. Amadeuszu zapłać rachunek...
— To do mnie należy... zawołał Pascal...
— Nie zupełnie — odparł Amadeusz, ja płacę śniadanie, ty dasz kolacyę z szampanem.
— Niechże sobie tak będzie!...
Po załatwienia rachunku puścili się zaraz w drogę.
Amadeusz taczał się i ledwie trzymał na nogach.
Wirginia się potykała.
Oboje śmieli się i śpiewali i odurzali coraz bardziej.
Ażeby dojść do stacyi, potrzeba było iść blisko godzinę.
Skoro przybyli, oboje upadli na ławkę...
Pascal zaś, który udawał tylko, że pije, był zupełnie trzeźwym, pobiegł do biura naczelnika i zapytał:
— Czy mogę proszę pana wysłać depeszę do Paryża?...
— Bardzo proszę...
Ex-sekretarz hrabiego de Thonnerieux, wziął papier i napisał na nim wyrazy następujące:
Café de la Saint-Lazare.
O ósmej wieczór czekać z powozem na stacyi Północnej.
Była godzina w pół do szóstej.
— Jakób uprzedzony listem, wysłanym mu przezemnie rano, musi od szóstej czekać w kawiarni stacyi Saint-Lazare — mówił sobie Pascal — a że pociąg przybędzie na stacyę kolej Północnej dopiero... o ósmej minut dwadzieścia, Jakób będzie zatem miał czas przybyć i wszystko przygotować...
Dał się słyszeć świst lokomotywy.
Pascal wziął trzy bilety pierwszej klasy.
Poszedł po Amadeusza i Wirginię i wsadził ich do wagonu.
Śmiali się i cieszyli w najlepsze.
Lokomotywa zagwizdała na nowo i pociąg z wielką szybkością popędził ze stacyi Orry-la-Ville.
Powróćmy do doktora Thompsona do jego gabinetu przy ulicy Miromesnil.
Konsultacye zaczęte o pierwszej godzinie, miały się ukończyć o czwartej, jak to donosiły publiczności anonse pomieszczone w dziennikach.
Do trzeciej, dwadzieścia osób zostało zegzaminowanych przez specyalistę.
Otrzymane recepty, zapisane zostały w regestrze prowadzonym przez Martę.
Wezwano Nr. 21-y.
Wdowa Labarre i syn jej powstali i zostali zaraz wprowadzeni do gabinetu Lagarda.
Pseudo amerykanin rozkazał uprzedzić sporą jeszcze liczbę oczekujących, że już dzisiaj nie będzie przyjmował, że ci co otrzymali numery, muszą się zgłosić jutro.
Zawiedzeni klijenci oddalili się niezadowoleni, ale z postanowieniem powrócenia nazajutrz.
Jakób rzucił ciekawem okiem na nowoprzybyłych.
Zobaczywszy seminarzystę zaledwie ukrył ździwienie.
— Niech pani raczy usiąść — rzekł wskazując wdowie krzesło, następnie dodał: Chodzi zapewne o radę dla tego młodego człowieka.
— Tak panie... dla niego... dla mojego syna...
Pseudo Thompson zrobił minę ździwioną.
— Syn pani! — powtórzył — To doprawdy trudne do wiary.
Pani wygląda raczej na starszą siostrę niż na matkę tego młodego człowieka.
Pani Labarre pochlebiło to bardzo.
Zarumieniła się z radości i powiedziała sobie po cichu:
— Ten doktór jest widocznie człowiekiem bardzo rozumnym.
Jakób mówił dalej:
— W jakim wieku jest syn pani?
— Ma lat dziewiętnaście... ale jest jak pan widzi komplekcyi bardzo wątłej... Źle bardzo wygląda...
Pseudo Thompson spojrzał uważnie na klijenta.
Oczy seminarzysty duże i piękne posępnie błyszczały w bladej anemicznie twarzy, nadawały fizyognomii wyraz niezadowolenia.
— Czy dawno pan w seminaryum?... zapytał Jakób.
— Trzy lata — odpowiedział lakonicznie młody człowiek.
— Od śmierci ojca, mego ukochanego męża... dorzuciła wdowa... Mąż mój był adwokatem... sławnym bardzo mówcą!... Przeznaczał on swojemu synowi tę samą także karyere, mnie jednakże się zdawało, że prawdziwe, wyjątkowe powołanie ciągnęło chłopca do stanu duchownego. Nie chciałam też sprzeciwiać się jego życzeniom...
Jakób chciał się przekonać czy prawdziwe są domysły, jakie powziął od chwili wejścia matki z synem do gabinetu i zapytał:
— Czy pani nie jest przypadkiem wdową po sławnym adwokacie Labarre?...
— Tak panie... czy pan znałeś mego męża?
— Nie... ale dużo i o nim i o pani słyszałem.
— Od kogo?...
— Od doktora pani, pana S... któremu złożyłem był wizytę w dowód czci mojej dla jego zasług olbrzymich. Doktór S. dowiedziawszy się, że zajmuję się wyłącznie chorobami anemicznemi, uprzedził mnie, iż namówi panią do przyprowadzenia mi swojego syna... seminarzystę...
— Właśnie tak zrobił i za jego to namową jesteśmy tutaj...
— Gdyby pani nie była dziś przybyła, miałbym był zapewne honor widzieć ją niezadługo, bo napisałem właśnie list, którym na mocy naszych stosunków z doktorem S... prosiłem panią o zaszczycenie swoją obecnością małego poufnego zebrania, jakie ma się odbyć u mnie za kilka dni...
— Jestem panu bardzo wdzięczną za tę uprzejmość, ale byłoby mi niepodobna skorzystać z pańskiego łaskawego zaproszenia.
— Dla czego?...
— Bo jestem jak pan widzisz w żałobie... w świeżej żałobie...
— Doznała więc pani jakiejś bolesnej straty? — zapytał żywo doktor, który wiedział doskonale, o co mu chodzi.
— O! tak panie, poniosłam bardzo bolesną stratę... straciłam brata... księgarza Antoniego Fauvela...
— Anotniego Fauvela?... powtórzył Jakób z doskonale udanem zdziwieniem.
— Czyś pan i o nim co słyszał?...
— Ależ znałem go doskonale... jeżeli to ten sam co mieszkał na ulicy Guénégaud...
— Tam właśnie mieszkał...
— Mieliśmy ze sobą interesa... kupiłem od niego moję bibliotekę... Niepodobna mi wierzyć doprawdy. — Może ośm dni temu widziałem go poraz ostatni! — Zdawał się najzdrowszym, no i już nie żyje?...
— Niestety!...
— Jakaś gwałtowna choroba, zaskoczyła go niespodziewanie?...
— Nie panie, biedny mój brat został zamordowanym...
— Zamordowanym!... wykrzyknął doktór z oburzeniem.
— Tak... doktorzy dowiedli tego stanowczo po obejrzeniu ciała...
- ↑
Brakujący fragment tekstu Dziennik dla Wszystkich i Anonsowy. R. 7, 1889, nr 114: tłumaczenie wikiskryby Terwa i Wydarty na podstawie tekstu z wydania „Testament rouge“ Xavier de Montépin, E Dentu, Éditeur Libraise de là société des gens de Lettres, Paris 1888 r., str. 50-68
