Przejdź do zawartości

Czerwony testament/Część pierwsza/XVIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Czerwony testament
Podtytuł Powieść
Wydawca Piotr Noskowski
Data wyd. 1889
Druk Piotr Noskowski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Testament rouge
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Indeks stron


XVIII.

Na żądanie Pascala, właściciel hotelu Martin Pecheur, zaprosił na pogrzeb znajomych swoich i kiedy nadeszła oznaczona na to godzina, ze trzydzieści osób znalazło się przed bramą hotelu.
Pani Lureau i dwie czy trzy znajome jej kobiety, poszły na górę do Marty, której Jakób i Pascal dodawali jak mogli odwagi.
Znaleźli sposób oszczędzenia sierocie bolesnego widoku wkładania ciała do trumny, ale gdy zobaczyła, jak znoszą drogie zwłoki po schodach, dostała ataku nerwowego tak strasznego, że wzbudziła litość we wszystkich sercach.
Powóz najęty przez Pascala, czekał także przed bramą.
Wsadzono weń sierotę i panią Lureau.
Łzy są zaraźliwemi.
Widząc Martę zanoszącą się od płaczu, pani Lureau płakała, jak gdyby zmarła była jej blizką krewną, albo najlepszą przyjaciołką.
W kościele sierota miała tyle mocy nad sobą iż zachowała się spokojnie.
Modliła się, a modlitwa koi najdotkliwsze boleści, ale na cmentarzu, niepodobna znowu było powstrzymać wybuchu rozpaczy.
W ostatniej rozdzierającej chwili, gdy trumnę z głuchym łoskotem spuszczano do dołu, straciła przytomność i musiano zemdloną zanieść do powozu.
Skończyło się nareszcie wszystko. Nieszczęśliwe dziecko zostało rozdzielone na zawsze ze swoją ukochaną opiekunką, z matką, która sama jedna tylko mogła ją uchronić od zasadzki, w jaką dwaj nędznicy wciągnąć ją postanowili.
Jakób Lagarde doskonale zdawał sobie sprawę z moralnego stanu dziewczyny.
Wiedział jak silnie dotkniętą została niepowetowaną stratą, ale wiedział także, że nie masz boleści wiecznych.
Ażeby przyspieszyć równowagę duszy i przywrócić jaki taki spokój — nie należało pozostawiać Marty samej — nie należało pozwalać, aby przebywała w pokoju, w którym matka oczy zamknęła.
Bo w tym pokoju, koncentrowały się wszystkie jej wspomnienia, tu wszystko jej utracone szczęście przypominało.
Ocucona z zemdlenia, nie była w stanie zebrać jeszcze myśli i nie wiedziała co się z nią dzieje.
Pani Lureau rozebrała ją i ułożyła w łóżku, w przygotowanym dla niej pokoju.
Rzeczy jej i drobiazgi Katarzyna przeniosła także do tego pokoju.
Jakób Lagarde albo raczej doktór Thompson, zapisał lekarstwo, mające wzmocnić chorą fizycznie i pokrzepić moralnie.
Zasnęła głęboko.
Katarzyna sowicie opłacona przez Jakóba, czuwała całą noc przy łóżku.
Po dość późnem przebudzeniu, ździwiona Marta zaczęła się wypytywać Katarzyny, gdzie się znajduje.
Posłyszawszy odpowiedź służącej, zrozumiała cel doktora i bardziej jeszcze podziwiała jego delikatność, troskliwość i szlachetność.
Jakże mogła się mylić w tym względzie?...
Podziękowała Bogu, że zesłał jej tego prawdziwego przyjaciela i opuściła łóżko.
Czuła się daleko lepiej i pragnęła pozostać sama.
Poprosiła Katarzyny, aby poszła także wypocząć, a skoro ta tylko wyszła, powróciła myślą w przeszłość, zwróciła ją do teraźniejszości i zaczęła się rozpatrywać w swojem położeniu.
Nigdy położenie nie było smutniejszem, nigdy nie było godniejszem politowania.
Sama na świecie, bez rodziny, bez pieniędzy, (bo to co posiadała, nie wystarczy na długo), bez zajęcia, cóż zrobi ze sobą — jak się urządzić potrafi?...
Na to pytanie nie mogła znaleźć odpowiedzi, bo nie wiedziała, w którą stronę się zwrócić.
Biedne dziecko zaczęło gorzko płakać, nie dla tego, żeby obawiała się pracy, ale dla tego, że tej, któraby jej najlepiej poradziła, któraby najwłaściwszą wskazała jej drogę, nie stało już niestety.
Myśli jej zwróciły się do Thompsona.
Ten doktór filantrop, bardzo już dużo zrobił dla niej i zapewne przestanie się nią zajmować.
Rzecz to bardzo przecie naturalna, nie miała przecie żadnego tytułu do jego współczucia.
— Przede wszystkiem muszę mu podziękować — powiedziała sobie — a potem postaram się gdzie umieścić. Praca mnie nie przestrasza, a zarobię chyba tyle, aby wystarczyło na życie...
„Biedna, kochana matko! pójdę klęknąć na ziemi, co cię pokrywa. Pójdę pomodlić się za twoją duszę, pójdę cię poprosić, abyś czuwała z góry nad swojem dziecięciem!... Czuwaj nademną mamusia!... Podtrzymuj mnie, nie daj mi upaść!... Gdybyś mnie opuściła, co się stanie z sierotą?
Na kilka chwil Marta pogrążyła się w bolesnych myślach, a wielkie łzy bezwiednie spływały po jej policzkach.
Ktoś w tej chwili zapukał zlekka do jej pokoju.
Otarła oczy i poszła otworzyć.
We drzwiach ujrzała Jakóba Lagarda, którego znała pod przybranem nazwiskiem Thompsona i Pascala Sauniera.
— Szanowny panie!... — odezwała się do doktora ze wzruszeniem, podając mu rękę: Pan Bóg cię tutaj sprowadza!... Teraz dopiero, gdy odzyskałam trochę spokoju, mogę pojąć to, co pan dla mnie uczyniłeś!.. Pozwól mi pan podziękować sobie z całego serca, w imieniu matki i mojem... W mojej zbolałej duszy, niema już miejsca dzisiaj na nic innego prócz wspomnienia i wdzięczności...
Jakób uścisnął życzliwie podaną sobie dłoń sieroty.
— Zrobiłem co mi serce moje i moje — sumienie nakazywało — odpowiedział Nie mogłem nie interesować się panią, nie mogłem odmówić ci opieki, bo przypominasz mi córkę, którą dzieckiem straciłem... Moja życzliwość dla pani jest egoistycznem uczuciem...
— Z tem wszystkiem wdzięczność moja dla pana wieczną pozostanie! — odparła Marta. — Panu winna jestem pociechę, jakiej doznałam, wśród ciężkiej mojej boleści!... Dzięki panu, matka moja została przyzwoicie po chrześciańsku pogrzebana... To wspomnienie pozostanie mi w pamięci dopóki tylko żyć będę...
Wymówiła ostatnie wyrazy z pewnym rodzajem egzaltacyi.
Potem zaraz spokojniejszym już nieco głosem rzekła wysuwając dwa krzesła:
— Ale niechże panowie siadają...
Pascal i Jakob skorzystali z zaproszenia, a Jakób zapytał:
— Jakże się pani dzisiaj czuje?
— Daleko lepiej aniżeli nalażałoby się tego spodziewać. Spałam dzięki zapewne lekarstwu, jakie mi pan przepisał. Sen ten wzmocnił mnie i dał mi trochę spokoju.
— Spodziewałem się, że tak będzie, powiedział Jakób — liczyłem nawet na to, i gdyby mnie oczekiwania moje były omyliły, byłbym odroczył mój wyjazd...
— Pan opuszcza Joigny? — zawołała Marta z widocznem zakłopotaniem.
— Tak proszę pani. — Przybyłem tu na dni tylko kilka... i przychodzę właśnie dla pożegnania się z panią — a zarazem uczynienia jej kilku jeżeli można zapytań?
— Kilku zapytań... — powtórzyła młoda dziewczyna.
— Tak jest proszę pani.
— Słucham pana ale...
Sierota się zatrzymała.
— Ale nie domyśla się pani o czem chcę z panią mówić, nieprawda? — podchwycił Jakób.
— Tak jest proszę pana...
— Zaraz mnie pani zrozumie... bo chcę oto pomówić o przyszłości pani... Być może, że jestem niedyskretny, ale żywa sympatya jaką mam dla pani, nie pozwala mi się wahać. Chcę się dowiedzieć, czy przed wyjazdem nie mogą być pani jeszcze w czem użytecznym, bo... powziąłem pewien projekt...
— Czy pan może być niedyskretnym? — wykrzyknęła Marta wzruszona. Pan tyle zrobiłeś dla mnie — a ja przysięgam, że ci odpowiem otwarcie. Zresz tą nie mam nic do ukrywania.
— Mama pani była jedyną jej krewną?...
— Tak panie... nie mam ani brata, ani siostry a ojciec mój umarł przed mojem urodzeniem...
— Jesteś więc pani samą jedną na świecie?
— Najzupełniej samą, proszę pana...
— I bez majątku naturalnie — ciągnął Jakób Lagarde, bo ten nędznik bankier z Genewy — nikczemnie okradł biedną matkę pani co do grosza.
— Nie posiadam nic a nic.
— Co pani z sobą zrobić zamierza?...
— Pracować proszę pana — odpowiedziała Marta z błyskiem dumy w spojrzeniu.
— Nie wątpiłem nigdy o tem... Energiczną i odważną naturę pani można odgadnąć... Ale nie zmniejsza to mojej o panią obawy... Praca kobiet jest tak mało popłatną, że to co zarabiają, bodaj ozy starczy na utrzymanie... Czy ma pani przynajmniej fach jaki w ręku?
— Tak jest proszę pana.
— Jaki to fach?...
— Matka moja posiadała w Genewie niewielki zakład, za który wzięte pieniądze skradł właśnie ów bankier co uciekł... Otrzymałam nadto pewne wykształcenie... Mogłabym książki prowadzić w jakim domu handlowym...
— Zna pani zatem buchalterye?...
— Nawet dobrze, proszę pana.
— To właśnie mogłoby ułatwić plan, jaki powziąłem... Kiedy choroba matki zatrzymała panią w Joigny, jechałyście o ile wiem do Paryża...
— Tak właśnie... Biedna matka nie wiedząc, że jest obdartą przez bankruta, zamierzała tam magazyn mód otworzyć.
— Czy mama miała kogo w Paryżu?
— Nie panie... Wyjechała ztamtąd od bardzo dawna, i wyszła zupełnie ze stosunków.
— Czy pani trwa w zamiarze udania się do stolicy?...
— Niestety! — odpowiedziała Marta ze smutkiem — gdzie mogłabym w tej chwili myśleć o czemś podobnem?... Pójdę wszędzie, gdzie znajdę zajęcie... Zacznę od szukania go w Joigny... Chciałabym bardzo pozostać tutaj, przy grobie matki.. nie rozłączyłybyśmy się w takim razie ze sobą.
Mówiąc to biedna sierota, nie mogła przezwyciężyć wzruszenia i łzy popłynęły jej po policzkach.
— No, no, uspokój się kochane dziecię — zawołał żywo Jakób — nie trzeba ciągle oglądać się za siebie i pogrążać się w przeszłości... Trzeba i o przyszłości pomyśleć..
— Posłuchaj no mnie pani...
Marta otarła łzy...
Jakób zaczął znowu.
— W jakim pani jest wieku?...
— Mam dziewiętnaście lat...
— To wiek najniebezpieczniejszy dla takiej młodej i takiej pięknej osoby jak pani... Szlachetność i rozsądek twój nie pozwolą jak się spodziewam, wpaść ci w zasadzki w jakie z pewnością będą cię chcieli wciągnąć źli ludzie, wolałbym jednak, żeby pani znalazła sobie jakie pewne zajęcie... A oto tak trudno w dzisiejszych czasach... Jedni drugim go wydzierają!... Walka o byt stoi na porządku dziennym.... W miastach prowincyonalnych warunki są jaknajtrudniejsze... Drzwi tu szczelnie zamykają przed obcemi...
— Chciałabym pozostać w Joigny... odrzekła Marta... jeżeli jednak nie będę tu mogła zapracować na życie, pójdę gdzieindziej...
— Gdzie?...
— Nie wiem jeszcze... W Bogu cała nadzieja moja, On mnie z pewnością nie opuści...
— Szlachetne to bardzo uczucie i prawdziwy honor pani przynosi... Wiara w Opatrzność nigdy nie zawodzi, ale ja chcę być tem narzędziem Opatrzności...
— Pan?...
— Czy to zadziwia panią?... Mam oto pewną dla pani propozycyę i byłbym prawdziwie szczęśliwym, gdybyś się pani na nię zgodziła.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.