Przejdź do zawartości

Czerwony testament/Część pierwsza/XIX

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Czerwony testament
Podtytuł Powieść
Wydawca Piotr Noskowski
Data wyd. 1889
Druk Piotr Noskowski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Testament rouge
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Indeks stron


XIX.

Marta patrzyła na swojego interlokutora ze zdziwieniem, wzruszeniem i ciekawością. Pilno jej było dowiedzieć się o co chodzi.
Jakób mówił dalej:
— Sekretarz mój, jak wiem, objaśnił panią o źródle tej żywej sympatyi, jaką uczułem do niej za pierwszem zaraz spojrzeniem... Twarz pani przypomina mi bardzo moję utraconą córeczkę, moję istotkę ukochaną, której oddałem cala moje duszę, całe przywiązanie moje. W to dziecko moje, złożyłem wszystkie moje nadzieje, a Pan Bóg zabrał mi je w trzynastym roku życia... Zabrał mi także i jej matkę... Rysy pani przypomniały mi rysy mojego anioła i zdobyły serce moje.
Powziąłem ojcowską miłość dla pani, i byłbym szczęśliwy, gdybyś mi pani odpowiedziała przywiązaniem córki, gdybyś mi zaufała zupełnie...
Jakób Lagarde był znakomitym komedyantem, był jednym z tych komedyantów, którzy w rolach improwizowanych na scenie życia, przechodzą najświetniejszych aktorów, błyszczących na teatralnych scenach.
Po przemowie, znakomicie co się nazywa cieniowanej, obtarł niby ukradkiem dwie łzy, które ukazały mu się na powiekach...
— O! panie — wykrzyknęła Marta, tknięta do głębi duszy — jakże gorąco dziękuję Bogu, że w swej nieprzebranej dobroci, postawił mnie na pańskiej drodze?.. Musiałabym być bardzo niewdzięczną, aby odmówić pana przywiązania córki...
Co do zaufania, przysięgam, że mam w panu najzupełniejsze!...
— Słowa te — odpowiedział Jakób, chwytając sierotę za ręce, napełniają mnie radością — dodają odwagi do wypowiedzenia tego, co chciałbym dla pani uczynić... dają nadzieję, że propozycya moja przyjętą zostanie..
Opuściłem Amerykę nazawsze.
Osiedlę się w Paryżu, bo reputacya doktora-specyalisty, pozyskana w New-Yorku, już mnie tam wyprzedziła, jeżeli wierzyć można dziennikom paryzkim.
Majątek mam dosyć znaczny — przyjmować będę wiele osób, a że wierny pamięci zmarłej małżonki, nie ożenię się już nigdy, potrzebować będę osoby uczciwej i pewnej, na którą będę mógł liczyć, jak na samego siebie.. Osobie tej chcę powierzyć prowadzenie mojego gospodarstwa... i dozór nad wszystkiem... Pojmuje pani naturalnie, że nie idzie tu wcale o spełnianie podrzędnych obowiązków pokojówki, albo gospodyni... Żądam przyjaciółki, krewnej, córki że tak powiem, któraby czyniła honory domu, a przy stole miejsce naprzeciw mnie zajmowała, jakby była naprawdę moją córką...
— Oto rola jaką pani proponuję...
Czy pani zgadza się na nią?
— Czy się zgadzam?... Cóż ja mogę odpowiedzieć! — szepnęła sierota składając ręce.— To co mi pan proponuje, zapewnia mi uczciwe, spokojne życie, zapewnia mi przyszłość moję... Ale czyż ja zdolną będę do pełnienia podobnego zadania?
— Dlaczego nie?...
— Nie znam wcale zwyczajów świata...
— Nic nie szkodzi.
— Gdyby szło tylko o czuwanie nad pańskiem dobrem, możebym się godnie z tego wywiązała. Ale pan wspomniałeś o obowiązkach spełniania honorów domu, o zajęciu miejsca przy stole. To wymaga przymiotów, których ja nie posiadam wcale... Obawiam się, abym się nie wydała niezgrabną, lub po prostu śmieszną...
— Niezgrabną!.. śmieszną!!.. powtórzył Jakób Lagarde.
— Widocznie pani bardzo źle zna samą siebie. Jak pani może coś podobnego przypuszczać? Przy piękności i gracyi, jakie pani posiada, nawet niezgrabność wydałaby się prześlicznie... Brak pani obycia w świecie, to je w bardzo krótkim czasie zdobędziesz na pewno….. Zresztą ja odpowiadam za wszystko... Uważam nadto za potrzebne objaśnić panią, że zajęcie jej nie będzie bynajmniej bezpłatne... Wynagrodzenie równać się owszem będzie wysokości zajmowanego stanowiska i pozwoli pani zapewnić sobie z czasem — byt najzupełniej niezależny. Chcę abyś pani była szczęśliwą i pragnę wszelkich do tego dołożyć starań... Szczęście to w twoim ręku. — No cóż kochane dziecię, zgadzasz się... czy odmawiasz?...
— Nie wolno mi odmawiać temu, co mi tak wspaniałomyślnie podaje uczciwą rękę... byłoby to dowodem braku serca... Nie chcę i nie umiem być niewdzięczną... Proszę jednak o godzinę czasu do namysłu...
— Czy propozycya moja przestrasza panią w czemkolwiek?...
— O! nie, nie, przeciwnie... Ale...
Marta nie dokończyła.
Jakób mówił dalej.
— Muszę dziś koniecznie odjechać, chcę więc natychmiast wiedzieć czego mi się trzymać należy.
— Proszę pana o godzinę czasu, muszę zapytać o rade...
— Zapytać o radę? — zawołał zdumiony doktor, wiedział bowiem, że Marta nie znała nikogo w Joigny. — Kogóż chcesz pani o to pytać?...
— Matki...
— Masz słuszność moję dziecię — idź pomódl się na tym świętym dla ciebie grobie... niechaj ci matka poświadczy, że pragnę szczęścia... dla ciebie.
I zmieniając nagle przedmiot rozmowy Jakób zapytał:
— Czyś się pani posilała też dzisiaj?...
— Nie... Nic jeszcze dotąd nie jadłam... Teraz wyjdę... ale jak powrócę to zaraz się posilę.
— Czekamy ze śniadaniem i na odpowiedź stanowczą, bo o trzeciej wyjeżdżamy...
Obaj wspólnicy pożegnali Martę i wyszli.
Zręcznie przez Jakóba odegrana komedya, wywarła odpowiednie na umysł Marty wrażenie — na umysł znękany i osłabiony chwilowo strasznym ciosem, jaki dotknął sierotę.
— Gdyby zresztą nawet umysł jej nie był zgnębionym, czyż mogło biedne dziecko wątpić o człowieku, który okazał się tak dla niej wspaniałomyślnym?... Czyż mogła wątpić o ojcu, który odnajdując w niej podobieństwo do ukochanej a utraconej dzieciny, przywiązał się tak odrazu do nieznajomej i poparł ją w najboleśniejszej chwili jej życia?...
Z punktu widzenia Marty, w czynach i słowach amerykańskiego doktora nie było nic takiego, coby wzbudzało podejrzenie.
To też myślała sobie:
— Opatrzność doprawdy zesłała mi tę pomoc nadspodziewanie. Wiem z góry, że mama bardzo będzie zadowolona... Dusza jej powie mi, że to jedyny sposób okazania mojej wdzięczności dobroczyńcy mojemu... powie mi, abym mu ufała we wszystkiem i szczerze jak ojca kochała.
Ubrała się w żałobną suknię i podążyła na cmentarz na świeżo usypaną mogiłę, oznaczoną czarnym krzyżem drewnianym i ozdobioną wieńcem nieśmiertelników.
Uklękła, ukryła w dłoniach twarz zalaną łzami i zaczęła modlić się z całej duszy. Kiedy kończyła już modlitwę, stróż cmentarny zbliżył się do niej i zdejmując z uszanowaniem czapkę rzekł:
— Przepraszam panią... wszak pani jest panna Grand-Champ — nie prawda?
— Tak... odpowiedziała młoda kobieta, patrząc ze zdziwieniem na mówiącego.
— Chodziłem do hotelu „Martin-Pecheur“, aby prosić panią o pofatygowanie się do nadzorcy. — Powiedziano mi tamże, że pani poszła na cmentarz...
— Pan nadzorca życzy sobie mówić ze mną? — zapytała Marta.
— I prosi panią do kancelaryi.
— Zapewne jest jeszcze jaka formalność do spełnienia?
— Nie proszę pani, nie o to chodzi... Wszystkie formalności zostały załatwione. Pan nadzorca chce pani oddać dokument, którego nie można było wczoraj pani doręczyć, a na który potrzebuje pokwitowania...
Marta poprosiła stróża, ażeby ją poprowadził.
— Proszę pani, rzekł nadzorca po przywitaniu, mam pani zwrócić resztę z sumy, jaką wniosła pani za nabyte na własność miejsce pod grób matki, i proszę o podpisanie się w rejestrze.
Twarz sieroty przybrała wyraz ździwienia.
— Z sumy jaką wniosłam... powtórzyła... To chyba omyłka... jakieś nieporozumienie z pewnością...
— Nie pomyłka proszę pani — odrzekł nadzorca — kupno sporządzonem zostało na imię pani, a sumę uiścił jeden z pani przyjacioł, — doktór amerykański Thompson, bawiący chwilowo w Joigny.
Marta ze wzruszenia i bolesnej radości, wybuchnęła głośnym płaczem.
— Rzeczywiście — powiedziała po zapanowaniu nad sobą — doktór Thompson jest moim przyjacielem... Najszlachetniejszy to i najpoczciwszy z ludzi...
— Oto proszę pani reszta, a oto regestr do podpisania...
Marta podpisała się w miejscu wskazanem.
— Czy to już wszystko? — spytała.
— Wszystko proszę pani... Trumna zostanie wyjętą i złożoną w składzie dopóki kamieniarze nie skończą roboty...
Młoda dziewczyna wpadła znowu w zdziwienie.
— Kamieniarze? — powtórzyła.
— Od dzisiaj zabiorą się do roboty. Doktór Thompson dał rysunek pomnika, wydał stosowne rozkazy i nadzór mnie powierzył. Zapewniam panią, że wszystko będzie jak się należy...
— Zawsze ten sam — pomyślała sierota. Co za dusza wzniosła! — Co za delikatność. I nic mi nie powiedział... To jakiś człowiek idealny!...
Marta opuściła kancelaryę. Zdawało się jej, że duch matki pochwalił jej postanowienie.
Powróciła spiesznie do hotelu, a gdy Lureau wprowadził ją do saloniku od dzielnego, zastała w nim oczekujących Jakóba i Pascala.
Podbiegła do Jakóba i chciała paść na kolana.
— Panie! — zawołała głosem wzruszonym, — jakże dobrym, jakże szlachetnym jesteś! Nigdy nie zdołam się panu wywdzięczyć za to coś uczynił dla mojej matki. Nigdy! Nigdy!.. Nigdy nie potrafię ci dowieść mojej wdzięczności!...
— Potrafisz pani zapłacić mi wszystko z lichwą, jeżeli nie pozbawisz mnie najdroższej córki, którą w tobie odnalazłem... odpowiedział doktór — jeżeli przyjmiesz moje propozycyę...
— Przyjmuję ją panie!... przyjmuję z całego serca...
— Jestem zatem wspaniale wynagrodzonym!... A teraz śniadanie i przygotowania do drogi, bo za chwilę wyjedziemy.
Po śniadaniu poszła Marta spakować swoje rzeczy.
Musiała rozstać się z miejscowością w której spoczywały zwłoki matki. O! jakże to boleśnie.
Zabrała się z płaczem do zamykania walizy, w której złożyła także papiery po matce pozostałe.
Pomiędzy temi papierami był portfeil, a w nim kwit na zastaw medalu złotego, oddanego do Mont-de-Piété w Joigny.
Złotnik, wyświadczył mi prawdziwą przysługę poradą, abym medal zastawiła zamiast go sprzedawać — pomyślała Marta. Jak uzbieram trochę pieniędzy — prześlę kwit p. Lureau — i wykupi talizman, co ma mnie zbogacić kiedyś. Mama święcie w to wierzyła!... Jeżeli kiedyś zostanę naprawdę bogatą — to osiedlę się w Joigny i zamieszkam w pobliżu grobu matki, tu chcę żyć i tu umrzeć...
Skończyła przygotowania, zabrała resztkę pieniędzy, jaka jej pozostała, zamknęła kuferek i poszła dać znać, że gotowa.
W godzinę potem, ubrana w grubą żałobę, znalazła się na stacyi kolei w towarzystwie Jakóba i Pascala.
Byli oni obydwa niezwykle rozradowani.
Za chwilę pociąg nadszedł, rozległ się okrzyk:
— Paryż i stacye pośrednie — do wagonów!...
Dwaj mężczyźni i młoda kobieta zajęli miejsce w pustym przedziale klasy pierwszej.
Marta umieściła się w kąciku, mając naprzeciw Jakóba i Pascala.
Biedne dziecko zaledwie łzy wstrzymywało, myśląc ciągle: kiedy też uklęknę znowu na mogile mojej matki?...



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.