Czerwone i czarne (Stendhal, 1932)/Tom II/LXXIV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Stendhal
Tytuł Czerwone i czarne
Wydawca Bibljoteka Boya
Data wyd. 1932
Druk Drukarnia Zakładów Wydawniczych
M. Arct S. A.
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Tadeusz Boy-Żeleński
Tytuł orygin. Le Rouge et le Noir
Podtytuł oryginalny Chronique du XIXe siècle
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
LXXIV.

Po jego wyjściu, Juljan długo płakał, i płakał że umiera. Czuł, że gdyby pani de Rênal była w Besançon, wyznałby jej swą słabość...
W chwili gdy najbardziej żałował nieobecności tej ubóstwianej kobiety, usłyszał krok Matyldy.
— Najgorsza z niedoli więzienia, pomyślał, to że nie można się zamknąć. Wszystko, co mówiła Matylda, drażniło go tylko.
Opowiedziała mu, iż, w dzień sądu, Valenod, mając w kieszeni nominację na prefekta, ośmielił się zadrwić z księdza de Frilair i zrobił sobie tę przyjemność aby skazać na śmierć Juljana.
„Cóż za pomysł miał Juljan, mówił mi ksiądz de Frilair, aby jątrzyć i zaczepiać drobną próżność tej mieszczańskiej arystokracji! Poco mówić o kaście? Wskazał im, co powinni uczynić we własnym interesie; te dudki nie myślały o tem i gotowe były rozbeczeć się. Ten interes kasty przesłonił w ich oczach zupełnie grozę skazania. Trzeba przyznać, że pan Sorel jest wielkim nowicjuszem w dyplomacji. Jeśli nie zdołamy go ocalić w drodze łaski, śmierć jego będzie poprostu samobójstwem...“
Matylda nie powiedziała Juljanowi tego, czego sama nie domyślała się jeszcze; mianowicie że ksiądz de Frilair, mając Juljana za straconego, uważał za pożyteczne dla swej ambicji starać się o jego następstwo...
— Idź wysłuchać za mnie mszy, zawołał Juljan prawie nieprzytomny z bezsilnego gniewu i podrażnienia, i zostaw mnie chwilę w spokoju. Matylda, już zazdrosna o odwiedziny pani de Rênal i wiedząc o jej wyjeździe, zrozumiała przyczynę rozdrażnienia Juljana; rozpłakała się.
Boleść jej była prawdziwa; Juljan widział to i drażniło go to tem więcej. Czuł nieprzepartą potrzebę samotności: jak ją uzyskać?
Wkońcu, Matylda, wyczerpawszy wszelkie perswazje, zostawiła go samego, ale prawie w tej samej chwili zjawił się Fouqué.
— Potrzebuję być sam, rzekł do wiernego przyjaciela... Widząc zaś jego wahanie, dodał: — Obmyślam memorjał do prośby o ułaskawienie... zresztą... zrób mi tę przyjemność, nie mów mi nigdy o śmierci. Jeśli będę potrzebował w ten dzień jakich szczególniejszych usług, pozwól abym sam się o nie zwrócił.
Skoro Juljan wywalczył sobie wreszcie samotność, uczuł większe jeszcze przygnębienie i lęk niż wprzódy. Niewiele sił, jakie pozostały jeszcze tej wycieńczonej duszy, wyczerpał na ukrywanie swego stanu przed panną de la Mole i Fouquém.
Nad wieczorem, pocieszyła go jedna myśl.
Gdyby tego rana, w chwili gdy śmierć wydawała mi się tak szpetna, oznajmiono mi o egzekucji, oko publiczności stałoby się bodźcem ambicji. Może krok mój miałby coś sztywnego, jak krok nieśmiałego eleganta gdy wchodzi do salonu. Paru ludzi bystrych — o ile tacy zdarzają się na prowincji — mogłoby się domyślić mej słabości... ale niktby jej nie widział.
Czuł, że mu spadło brzemię z piersi. Jestem w tej chwili tchórzem, powtarzał sobie nucąc, ale nikt się o tem nie dowie.
Jeszcze przykrzejsze zajście oczekiwało go nazajutrz. Oddawna ojciec zapowiadał swoje odwiedziny; tego dnia, przed zbudzeniem się Juljana, stary cieśla zjawił się w kaźni.
Juljan doznał uczucia niemocy, spodziewał się najdotkliwszych wyrzutów. Dla dopełnienia przykrości, tego rana doznawał ostrego żalu że nie kocha ojca.
Przypadek pomieścił nas obok siebie na ziemi, powiadał sobie gdy odźwierny sprzątał z grubsza celę, i wyrządziliśmy sobie mniejwięcej wszystko możliwe zło. Przybywa w chwili śmierci, zadać mi ostatni cios.
Z chwilą gdy się znaleźli bez świadków, starzec rozpoczął surowe wyrzuty.
Juljan nie mógł wstrzymać łez. Cóż za niegodna słabość! mówił sobie, wściekły. Będzie rozgłaszał przesadnie mój brak odwagi; cóż za tryumf dla Valenodów i dla wszystkich płazów rządzących w Verrières! Są we Francji potęgą, jednoczą wszystkie przewagi. Dotąd, mogłem sobie bodaj powiedzieć: oni mają pieniądze, to prawda, wszystkie zaszczyty spływają na nich, ale ja mam szlachectwo duszy.
I oto świadek któremu wszyscy uwierzą, będzie świadczył w całem Verrières, ba, z przesadą, że byłem słaby w obliczu śmierci! Okażę się tchórzem w tej próbie, którą wszyscy zdolni są ocenić!
Juljan był bliski rozpaczy. Nie wiedział jak się pozbyć ojca. Udawać zaś tak, aby oszukać przenikliwego starca, było w tej chwili nad jego siły.
Umysł jego przebiegał wszystkie możliwości. — Mam trochę oszczędzonego grosza! wykrzyknął nagle.
To genjalne odezwanie się zmieniło fizjognomję starca i położenie Juljana.
— Jak mam tem rozporządzić? ciągnął Juljan spokojniej. Wrażenie, jakie wywarł, odjęło mu wszelkie poczucie niższości.
Stary cieśla płonął żądzą nie wypuszczenia z rąk tych pieniędzy; Juljan przebąkiwał coś o przekazaniu ich części braciom. Mówił długo i z ogniem. Juljan bawił się w duchu.
— Zatem, Bóg pokierował w ten sposób mą ostatnią wolą: dam po tysiąc franków każdemu z braci, a resztę tobie, ojcze.
— Doskonale, rzekł starzec, ta reszta słusznie mi się należy: ale, skoro Bóg okazał tę łaskę i wzruszył twoje serce, tedy, jeśli chcesz umrzeć jak dobry chrześcijanin, powinieneś spłacić długi. Zalegają jeszcze koszta twego żywienia i wychowania, na które łożyłem; o tem nie myślisz...
— Oto miłość ojcowska! powtarzał sobie Juljan z goryczą, zostawszy sam. Niebawem zjawił się dozorca.
— Mój dobry panie, po odwiedzinach rodziców, przynoszę zawsze moim klientom flaszkę szampańskiego. Trochę to drogie, sześć franków butelka, ale skrzepia człowiekowi serce.
— Przynieście trzy szklanki, rzekł Juljan z dziecinnem zadowoleniem, i wpuśćcie dwóch więźniów z gromadki która przechadza się po korytarzu.
Dozorca sprowadził dwóch recydywistów gotujących się wrócić na galery. Byli to zbrodniarze bardzo weseli, i w istocie niepospolici sprytem, odwagą i zimną krwią.
— Jeśli mi pan da dwadzieścia franków, rzekł jeden, opowiem panu szczegółowo swoje życie. Caca!
— Będziesz zmyślał? rzekł Juljan.
O, ni, odparł; mój kompan, który zazdrości mi tych dwudziestu franków, wydałby mnie, gdybym coś przyłgał.
Historja zbrodniarza była straszna. Przebijało w niej mężne serce, w którem istniała już tylko jedna namiętność, pieniądz.
Po ich odejściu, Juljan był nie tym samym człowiekiem. Wszelki gniew na samego siebie ścichł. Okrutny ból, zatruty lękiem, który go nękał od rozstania z panią de Rênal, obrócił się w melancholję.
W miarę, jakbym się nauczył jasno czytać w pozorach, powiadał sobie, ujrzałbym, że salony paryskie zaludnione są uczciwymi ludźmi jak mój ojciec, lub zręcznymi łajdakami jak ci galernicy. Mają słuszność; nigdy mieszkańcy salonów nie budzą się rano z tą przeszywającą myślą: Skąd wezmę dziś na obiad? I wysławiają swą uczciwość! i, powołani na sędziów przysięgłych, skazują dumnie człowieka, który ukradł srebrną łyżkę dlatego że omdlewał z głodu.
Ale, jeśli wchodzi w grę Dwór, jeśli chodzi o to aby zdobyć lub postradać tekę, uczciwi salonowcy popełniają zbrodnie zupełnie podobne do owych, jakie konieczność zdobycia obiadu podsunęła tym dwom galernikom.
Niema żadnego prawa naturalnego: to słowo jest jedynie starożytnem bzdurstwem godnem prokuratora, który prowadził na mnie obławę, a którego pradziad wzbogacił się konfiskatą za Ludwika XIV. Istnieje prawo jedynie o tyle, o ile istnieje ustawa zabraniająca czynić taką a taką rzecz, pod grozą kary. Przed prawem, naturalną jest jedynie siła lwa, lub potrzeba istoty której chce się jeść, której jest zimno, jednem słowem potrzeba... Nie, ludzie szanowni, to jedynie hultaje, którzy mieli to szczęście, że ich nie schwycono na gorącym uczynku. Oskarżyciel, którego społeczeństwo wypuszcza na mnie, czerpie zyski z bezeceństwa. Ja popełniłem morderstwo i skazano mnie słusznie; ale, z wyjątkiem tego jednego postępku, Valenod, który mnie skazał, jest sto razy szkodliwszy.
Tak! dodał Juljan smutnie ale bez gniewu, mimo swej chciwości, ojciec mój wart jest więcej niż oni wszyscy. Nigdy mnie nie kochał. Dopełniłem miary, bezczeszcząc go haniebną śmiercią. Ta obawa braku pieniędzy, to przesadne pojęcie o niegodziwości ludzkiej które zowie się sknerstwem, ukazuje mu potężny środek pociechy i bezpieczeństwa w sumie kilkuset ludwików które mogę mu zostawić. Którejś niedzieli, po obiedzie, pokaże owo złoto zawistnym sąsiadom. Za tę cenę, powie im jego spojrzenie, któryż z was nie ujrzałby z radością syna na rusztowaniu?
Filozofja ta mogła być prawdziwa, ale była zarazem taka, że mogła zbudzić pragnienie śmierci. W ten sposób, upłynęło pięć długich dni. Juljan był łagodny i grzeczny dla Matyldy, którą pożerała zazdrość. Jednego wieczora, Juljan myślał serjo o tem, aby sobie zadać śmierć. Cierpienie, w które wtrącił go wyjazd pani de Rênal, wyczerpało jego duszę. Nic nie miało już dlań powabu, ani w życiu ani w wyobraźni. Brak ruchu zaczynał podkopywać jego zdrowie, rodził w nim egzaltację i słabość niemieckiego studenta. Tracił tę męską hardość, która energiczną klątwą odpycha niewczesne myśli oblegające duszę nieszczęśliwych.
— Kochałem prawdę... Gdzie ona?... Wszędzie obłuda lub bodaj szarlatanerja u najcnotliwszych, nawet u największych: tu skrzywił się z niesmakiem... Nie, człowiek nie może zawierzyć się człowiekowi.
Pani de ***, kwestując dla biednych sierot, mówiła mi, że pewien książę dał jej dziesięć ludwików: kłamstwo. Ale co mówię? Napoleon na wyspie św. Heleny! Ta proklamacja na rzecz króla rzymskiego, czysta szarlatanerja.
Wielki Boże! jeśli taki człowiek, i to w chwili gdy nieszczęście powinnoby go surowo przywołać do obowiązku, zniża się do szarlatanerji, czegóż można się spodziewać od reszty?...
Gdzie prawda? W religji... Tak, dodał z uśmiechem bezmiernej wzgardy, w ustach takiego Maslon, Frilair, Castanède... Może w prawdziwym chrystjaniźmie, gdzie księża nie byli płatni, jak nie byli płatni apostołowie?... Ale św. Paweł był płatny przyjemnością rozkazywania, mówienia, rozgłosu...
Ha! gdyby istniała prawdziwa religja... Ja głupiec! widzę gotycką katedrę, czcigodne witraże, moje słabe serce uzmysławia sobie kapłana z tych witraży... Dusza moja zrozumiałaby go; dusza moja potrzebuje go... Znajduję jedynie niechlujnego pajaca, coś w rodzaju kawalera de Beauvoisis bez jego wykwintu...
Ale prawdziwego kapłana, jakiegoś Massilona, Fénelona... Massilon wyświęcił księdza Dubois. Pamiętniki Saint-Simona zepsuły mi Fénelona; — ale wreszcie prawdziwego kapłana... Wówczas, tkliwe dusze miałyby punkt zborny... Nie bylibyśmy samotni... Ten dobry kapłan mówiłby nam o Bogu. Ale o jakim Bogu? Nie owym z Biblji, małostkowym, okrutnym, dyszącym zemstą despocie... ale o Bogu Woltera, sprawiedliwym, dobrym, nieskończonym...
Kłębiły mu się w głowie ustępy z Biblji, którą umiał na pamięć... Ale w jaki sposób, z chwilą gdy ludzie zbiorą się we trzech, uwierzyć w to wielkie imię Bóg, po straszliwych nadużyciach, jakich dopuszczają się z niem księża?
Żyć samotnie!... Co za męczarnia!...
Staję się szalony i niesprawiedliwy, zawołał Juljan, uderzając się w czoło. Jestem samotny tu w więzieniu; ale nie żyłem samotnie na ziemi; miałem silne poczucie obowiązku. Obowiązek, jaki sobie zakreśliłem, źle czy dobrze pojęty... był niby pień drzewa o które opierałem się podczas burzy; chwiałem się, wahałem. Ostatecznie, byłem tylko człowiekiem... ale nie dałem się porwać.
To wilgotne powietrze kaźni zbudziło we mnie myśl o osamotnieniu.
I pocóż jeszcze być hipokrytą, złorzecząc hipokryzji? To nie śmierć, ani więzienie, ani wilgoć, — to brak pani de Rênal mnie gnębi. Gdybym, w Verrières, musiał żyć całe tygodnie w piwnicy aby ją widywać, czyżbym się skarżył?
Duch epoki działa na mnie, rzekł głośno z gorzkim uśmiechem. Mówiąc sam ze sobą, o dwa kroki od śmierci, jeszcze jestem hipokrytą... O wieku dziewiętnasty!
...Myśliwiec strzela z fuzji w losie, zdobycz spada, on rzuca się aby ją pochwycić. But jego depce mrowisko wysokie na dwie stopy, niszczy mieszkanie mrówek, rozrzuca mrówki, ich jaja... Najwięksi filozofowie wśród mrówek nie zdołają nigdy zrozumieć tego czarnego, olbrzymiego, przerażającego ciała: buta myśliwca, który nagle wpadł do ich mieszkania z nieopisaną chyżością, poprzedzony straszliwym hałasem, oraz migotaniem czerwonego ognia.
...Tak samo śmierć, życie, wieczność, rzeczy bardzo proste dla kogoś ktoby miał organy dość pojemne aby je ogarnąć...
Leciuchna łętka rodzi się w upalny dzień o dziewiątej rano aby umrzeć o piątej wieczór; w jaki sposób zrozumiałaby słowo noc?
Dajcie jej jeszcze pięć godzin, a ujrzy i zrozumie co to jest noc.
Tak i ja, umrę w dwudziestym trzecim roku. Dajcie mi pięć lat jeszcze, aby żyć z panią de Rênal...
Zaczął się śmiać śmiechem Mefistofelesa. Co za szaleństwo roztrząsać te wielkie zagadnienia!
1. Jestem hipokrytą, jakgdyby ktoś mógł mnie słyszeć.
2. Zapominam żyć i kochać, wówczas gdy mi zostaje tak niewiele dni... Niestety! pani de Rênal niema; może mąż nie pozwoli jej już wrócić do Besançon, i szargać w dalszym ciągu swej czci.
Oto przyczyna osamotnienia, nie zaś brak sprawiedliwego, dobrego, wszechmocnego boga, wolnego od złości, nie łaknącego pomsty...
Ha! gdyby istniał... och! padłbym do jego stóp: Zasłużyłem na śmierć, powiedziałbym; ale, o wielki, dobry, łaskawy Boże, oddaj mi tę, którą kocham!
Była późna noc. Po paru godzinach spokojnego snu, zbudził go Fouqué.
Juljan czuł się silny i zdecydowany, jak człowiek, który widzi jasno w swej duszy.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Stendhal i tłumacza: Tadeusz Boy-Żeleński.