Czerwone i czarne (Stendhal, 1932)/Tom II/LIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Stendhal
Tytuł Czerwone i czarne
Wydawca Bibljoteka Boya
Data wyd. 1932
Druk Drukarnia Zakładów Wydawniczych
M. Arct S. A.
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Tadeusz Boy-Żeleński
Tytuł orygin. Le Rouge et le Noir
Podtytuł oryginalny Chronique du XIXe siècle
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
LIII. KLER, LASY, WOLNOŚĆ.

Pierwszem prawem każdej istoty jest zachowanie istnienia, życie. Siejecie szalej, a chcecie aby zeszły kłosy!
Machiawel.

Poważny dostojnik mówił dalej; czuło się że wie; z łagodną i umiarkowaną powagą, która niezmiernie podobała się Juljanowi, wykładał te wielkie prawdy.
1° Anglja nie ma ani gwinei na nasze usługi; w modzie są tam ekonomja i Hume. Nawet Święci nie dadzą nam pieniędzy, a pan Brougham wyśmieje się z nas.
2° Niepodobna bez angielskiego złota wycisnąć z monarchów Europy więcej niż dwie kampanje; dwie kampanje zaś nie wystarczą przeciw drobnemu mieszczaństwu.
3° Konieczne jest utworzyć we Francji zbrojne stronnictwo, inaczej monarchiczna Europa nie zaryzykuje ani tych dwóch kampanij.
Czwarty punkt, który ośmielę się panom przedstawić jako oczywisty, jest ten:
Nie podobna stworzyć we Francji zbrojnej partji bez pomocy kleru. Mówię to śmiało, ponieważ to udowodnię. Trzeba dać wszystko duchowieństwu.
1° Ponieważ, zajmując się swemi sprawami noc i dzień, pod kierunkiem ludzi wysoce uzdolnionych, przebywających, zdala od wszelkich burz, o trzysta mil poza waszemi granicami...
— Och! Rzym! Rzym! wykrzyknął gospodarz domu.
— Tak, panie, Rzym! odparł kardynał dumnie. Bez względu na mniej lub więcej dowcipne żarciki, które były w modzie za pańskiej młodości, oświadczam głośno, w r. 1830, że jedynie duchowieństwo prowadzone przez Rzym umie trafić do ludu. Pięćdziesiąt tysięcy księży powtarza te same słowa w dniu wskazanym przez przełożonych; do ludu zaś, który, ostatecznie, dostarcza żołnierzy, bardziej przemawia głos kapłana, niż głosy wszystkich robaków ziemnych... (Ta wycieczka osobista wywołała szmery).
Duchowieństwo przewyższa was rozumem, myślą, panowie, ciągnął podniesionym głosem kardynał; wszystko, coście uczynili aby się zbliżyć do tego zasadniczego punktu, a mianowicie aby mieć we Francji zbrojne stronnictwo, było naszem dziełem.
Tu nastąpiły fakta... Kto poruszył osiemdziesiąt tysięcy strzelb w Wandei? etc., etc.
Póki duchowieństwo nie ma swoich lasów, nic nie ma w ręku. Przy pierwszej wojnie, minister wojny wytłumaczy swoim podwładnym, że niema pieniędzy dla nikogo, oprócz dla proboszcza. W gruncie, Francja nie jest zbyt wierząca, a lubi wojnę. Ktokolwiek mu ją da, będzie podwójnie popularny, prowadzić bowiem wojnę, znaczy wygłodzić jezuitów, mówiąc gwarą pospólstwa; prowadzić wojnę, znaczy uwolnić tych pyszałków Francuzów od grozy zagranicznej interwencji.
Słuchano kardynała z uznaniem... Pan de Nerval, rzekł, powinienby ustąpić z ministerjum; jego nazwisko niepotrzebnie drażni.
Na te słowa, wszyscy wstali i zaczęli mówić naraz. Znów mnie wyprawią, pomyślał Juljan; ale nawet roztropny przewodniczący upomniał o istnieniu Juljana.
Wszystkie oczy zwróciły się w jedną stronę: Juljan poznał pana de Nerval, prezydenta ministrów, którego widział na balu u księcia de Retz.
Zamięszanie doszło szczytu, jak powiadają dzienniki w sprawozdaniach z Izby. Po dobrym kwadransie, uciszyło się nieco.
Wówczas, powstał pan de Nerval i rzekł tonem apostoła:
— Nie będę twierdził, panowie, rzekł szczególnym głosem, że nie zależy mi na tece. Rozumiem, że moje nazwisko zdwaja siły jakobinów, zwracając przeciw nam wielu umiarkowanych. Usunąłbym się tedy chętnie; ale drogi Pana widome są jedynie dla niewielu; ale, dodał wpatrując się bystro w kardynała, ja mam misję; niebo powiedziało mi: Dasz głowę na rusztowaniu, lub odbudujesz we Francji monarchję, sprowadzisz parlament do tego czem był parlament za Ludwika XV; i dokonam tego, panowie.
Zamilkł, usiadł, zapanowała cisza.
— Tęgi aktor, pomyślał Juljan. Mylił się jak zawsze, przypisując ludziom za wiele inteligencji. Podniecony utarczkami ożywianego wieczoru, a zwłaszcza szczerością dyskusji, pan de Nerval wierzył w tej chwili w swą misję. Przy wielkiej odwadze, człowiek ten nie miał rozumu.
Północ wybiła podczas ciszy, która zaległa po owem pięknem słowie: dokonam tego. Zdawało się Juljanowi, że dźwięk zegara ma coś imponującego i posępnego. Czuł się wzruszony.
Niebawem, dyskusja wybuchła na nowo z rosnącą energją, a zwłaszcza z nieprawdopodobną naiwnością. — Ci ludzie każą mnie otruć, myślał Juljan. Jak można mówić podobne rzeczy wobec plebejusza?
Biła druga, kiedy rozprawiano jeszcze. Gospodarz oddawna spał, pan de la Mole musiał dzwonić aby podano nowe świece. Pan de Nerval, minister, wyszedł o trzy kwadranse na drugą, przypatrzywszy się dobrze twarzy Juljana w lustrze. Po jego odejściu wszyscy uczuli ulgę.
— Bóg wie, co ten człowiek opowie królowi, szepnął do sąsiada pan w kamizelkach, gdy zakładano świece. Może nas bardzo ośmieszyć i zwichnąć nam przyszłość. Trzeba przyznać, że to był rzadki tupet, a nawet bezczelność z jego strony aby się tu zjawić. Bywał tu, nim był ministrem; ale teka zmienia wszystko, pochłania człowieka; powinienby to czuć.
Ledwie minister wyszedł, generał napoleoński zamknął oczy. Zaczął mówić o swojem zdrowiu, o ranach, spojrzał na zegarek, poczem wyszedł.
— Założyłbym się, rzekł człowiek w kamizelkach, że generał pędzi za ministrem; będzie się tłumaczył z tego że był tutaj i będzie utrzymywał że nami powoduje.
Skoro nawpół drzemiąca służba uporała się ze świecami, przewodniczący rzekł:
— Radźmyż wreszcie, panowie, nie silmy się już przekonywać wzajem. Pomyślmy nad treścią noty, która, za czterdzieści ośm godzin, dojdzie wiadomości naszych zagranicznych przyjaciół. Wspomniano o ministrach. Możemy powiedzieć teraz, kiedy pana de Nerval już niema: co nas obchodzą ministrowie? Zmusimy ich do okazania woli.
Kardynał przytwierdził subtelnym uśmiechem.
— Bardzo łatwo, zdaje mi się, streścić naszą pozycję, rzekł młody biskup z Agde z ogniem fanatyzmu. Dotąd, biskup milczał; oko jego, zrazu spokojne i zimne, rozpłomieniło się już w pierwszej godzinie dyskusji. Obecnie, dusza jego kipiała jak Wezuwjusz.
Od 1806 do 1814 (mówi), Anglja popełniła jeden tylko błąd, mianowicie że nie wzięła na cel wprost i osobiście Napoleona. Z chwilą kiedy ten człowiek utworzył książąt i szambelanów, z chwilą gdy odbudował tron, misja jaką Bóg mu powierzył była skończona; wówczas należało go poświęcić. Pismo św. uczy nas w niejednem miejscu, w jaki sposób można uporać się z tyranem. (Tu kilka cytatów łacińskich).
Dziś, panowie, nie jednego człowieka trzeba poświęcić, ale Paryż. Cała Francja wzoruje się na Paryżu. Po co uzbrajać po pięciuset ludzi na każdy departament? Ryzykowne i bezpożyteczne. Poco mięszać Francję w rzecz, która dotyczy osobiście Paryża? Paryż sam, ze swemi dziennikami i salonami, jest przyczyną złego; niech nowy Babilon zginie. Niema wyboru między Paryżem a ołtarzem. Ta katastrofa leży nawet w świeckich interesach tronu. Czemu Paryż nie ośmielił się pisnąć za Bonapartego? Spytajcie o to armat z pod św. Rocha...
Ledwie o trzeciej rano, Juljan wyszedł z panem de la Mole.
Margrabia był zmęczony i zawstydzony. Kiedy mówił do Juljana, pierwszy raz w akcencie jego brzmiała prośba. Prosił go o przyrzeczenie, że nigdy nie zdradzi nadmiaru świętej gorliwości (to było jego wyrażenie), której przypadkowo stał się świadkiem. — Nie wspominaj o tem naszemu przyjacielowi zagranicą, chyba że koniecznie zechce poznać ducha naszych młodych zapaleńców. Cóż im znaczy, że Państwo runie, oni zostaną kardynałami i czmychną do Rzymu. Nas, w naszych zamkach, wyrżną chłopi.
Poufna nota, którą margrabia sporządził z dwudziestu sześciu stronic protokółu Juljana, była gotowa ledwo o trzy kwadranse na piątą.
— Zmęczony jestem śmiertelnie, rzekł margrabia; znać to po tej notatce, która pod koniec nie jest dość przejrzysta; mało z czego w życiu byłem równie niezadowolony. Teraz, chłopcze, dodał, idź spocząć na kilka godzin; z obawy zaś aby cię nie wykradziono, zamknę cię na klucz.
Nazajutrz margrabia zawiózł Juljana do ustronnego zamku, dość daleko od Paryża. Zastali tam osobliwych gości, którzy mocno wyglądali Juljanowi na księży. Wręczono mu paszport wystawiony na fałszywe nazwisko, ale wskazujący prawdziwy cel podróży, którego Juljan wciąż niby się nie domyślał. Wsiadł sam do kolaski.
Margrabia nie miał obawy o jego pamięć; Juljan wyrecytował mu kilkakrotnie poufną notę. Pan de la Mole lękał się tylko, aby go nie przytrzymano w drodze.
— Staraj się zwłaszcza mieć minę furfanta, który podróżuje jedynie dla zabicia czasu, rzekł przyjaźnie, gdy opuszczali salon. Był może niejeden zdrajca wśród nas na wczorajszem zebraniu.
Podróż była szybka i smutna. Ledwie Juljan stracił z oczu margrabiego, zapomniał i o nocie i o misji, aby myśleć jedynie o wzgardzie Matyldy.
O kilka mil za Metzem, poczmistrz powiedział mu że niema koni. Była dziesiąta wieczór; Juljan, bardzo nierad, poprosił o wieczerzę. Przechadzał się koło domu i nieznacznie zajrzał do stajni. Koni nie było.
— A jednak ten człowiek wyglądał podejrzanie, myślał Juljan; w tem chamskiem oku było coś szpiegowskiego.
Jak widzimy, Juljan zaczynał nie brać dosłownie wszystkiego co mu mówiono. Zamierzał się wymknąć po wieczerzy; aby zaś dowiedzieć się czegoś o okolicy, poszedł zagrzać się w kuchni. Jakaż była jego radość, kiedy ujrzał sławnego śpiewaka, signor Geronima!
Wyciągnięty w fotelu który kazał przystawić do ognia, Neapolitańczyk lamentował na cały głos i sam jeden gadał więcej niż dwudziestu niemieckich chłopów dokoła niego.
— Ci ludzie mnie rujnują, zawołał do Juljana: przyrzekłem śpiewać jutro w Moguncji. Siedmiu panujących książąt zbiegło się aby mnie słyszeć. Ale chodźmy się przejść, dodał znacząco.
Skoro się oddalili o jakie sto kroków, tak aby nikt nie mógł ich podsłuchać, śpiewak rzekł:
— Wie pan co się tu święci? ten pocztmistrz, to prosty oszust. Dałem, w czasie przechadzki, dwadzieścia su małemu smykowi, który mi wszystko wyśpiewał. Jest dwanaście koni na drugim końcu wioski. Chcą przytrzymać jakiegoś kurjera.
— Doprawdy? rzekł Juljan niewinnym tonem.
To jeszcze było mało, wykryć zdradę; trzeba było móc wyjechać: na to ani Geronimo ani jego przyjaciel nie umieli poradzić. — Czekajmy dnia, rzekł wreszcie śpiewak, nie ufają nam. Może podejrzewają mnie, może pana. Jutro zamówimy dobre śniadanie: gdy je nam będą gotować, wymkniemy się, najmiemy konie i dobijemy do najbliższej poczty.
— A pańskie rzeczy? spytał Juljan, któremu przyszło na myśl, że może sam Geronimo wysłany jest aby go przytrzymać.
Trzeba było zjeść kolację i iść spać. Juljan dopiero niedawno zasnął, kiedy go nagle obudził głos dwóch osób, które, nie krępując się zbytnio, rozmawiały w jego pokoju.
Poznał poczmistrza, uzbrojonego w ślepą latarkę. Światło padało na walizę, którą Juljan kazał wnieść do pokoju. Obok pocztmistrza znajdował się jakiś mężczyzna, który spokojnie grzebał w otwartym kufrze. Juljan dostrzegł jedynie rękawy jego ubrania, czarne i bardzo wąskie.
— To sutanna, pomyślał ujmując ostrożnie pistolety, które umieścił pod poduszką.
— Niech się ksiądz nie lęka, nie zbudzi się, rzekł poczmistrz. Potraktowałem ich wczoraj owem winem, które ksiądz sam przyrządził.
— Nie widzę żadnych papierów, odparł ksiądz. Dużo bielizny, pachnideł, pomady, fatałachów: to jakiś światowy laluś, pochłonięty uciechami. Emisarjuszem będzie raczej ten drugi, który udaje włoski akcent.
Zbliżyli się, aby przetrząsnąć ubranie Juljana. Miał chętkę zabić ich jako złodziejów. Nie pociągnęłoby to groźnych następstw. Szaloną miał ochotę... To byłoby głupstwo, rzekł sobie, naraziłbym swoją misję.
— To nie jest dyplomata, rzekł ksiądz przetrząsnąwszy odzież, poczem oddalił się, i dobrze uczynił.
— Jeśli mnie tknie w łóżku, biada mu, myślał Juljan; może on przyszedł poto aby mnie zasztyletować, tegobym nie zniósł.
Ksiądz odwrócił głowę, otworzył do połowy oczy: jakież było zdumienie Juljana! był to ksiądz Castanède. W istocie, mimo iż silili się mówić po cichu, jeden głos wydał się Juljanowi od początku znajomy. Uczuł pokusę, aby uwolnić ziemię od jednego z najnikczemniejszych łajdaków...
— A moja misja! rzekł sobie w duchu.
Ksiądz i jego akolita wyszli. W kwadrans potem, Juljan udał że się zbudził. Poruszył cały dom.
— Otruty, jestem, krzyknął, cierpię straszliwie! Chciał znaleźć jakiś pozór, aby pospieszyć na pomoc Geronimowi. Znalazł go wpół-odurzonego, pod wpływem laudanum zawartego w winie.
Juljan, przewidując tego rodzaju psikusa, przyrządził sobie na wieczerzę czekoladę przywiezioną z Paryża. Nie był w stanie rozbudzić śpiewaka, aby go skłonić do wyjazdu.
— Gdyby mi dawano całe królestwo Neapolu, powiadał artysta, nie wyrzekłbym się w tej chwili rozkoszy spania.
— Ale siedmiu panujących?
— Niech czekają.
Juljan odjechał sam, i dobił, bez dalszych przygód, do wysokiej osobistości. Stracił cały ranek na zabiegach o audjencję. Szczęściem, około czwartej, książę wybrał się na przechadzkę. Juljan ujrzał go idącego pieszo, i nie zawahał się poprosić o jałmużnę. Zbliżywszy się na dwa kroki do dostojnika, wydobył zegarek margrabiego i pokazał go znacząco. Proszę iść za mną zdaleka, rzekł książę nie patrząc.
Uszedłszy z ćwierć mili, książę wstąpił nagle do małej kawiarenki. W tej-to nędznej gospodzie, w jakiejś ciupie, Juljan miał zaszczyt wyrecytować księciu cztery stronice noty.
Proszę jeszcze raz, i wolniej, brzmiała odpowiedź.
Książę porobił notatki. Idź pan pieszo do najbliższej stacji pocztowej. Zostaw tu rzeczy i kolaskę. Dostań się, jak zdołasz, do Strassburga, dwudziestego drugiego zaś (było to dziesiątego) bądź o wpół do pierwszej w południe w tej samej oberży. Nie wychodź aż za pół godziny. Milczenie!
Oto jedyne słowa, jakie Juljan usłyszał. Wystarczyły, aby go przejąć uwielbieniem. Oto jak załatwia się sprawy, pomyślał; cożby powiedział ten wielki mąż Stanu, gdyby słyszał przed trzema dniami naszych gadułów?
Juljan dostał się za dwa dni do Strassburga; był przeświadczony, że nie ma tam nic do roboty. Nadłożył drogi dla zmylenia tropu. Jeśli ten czart Castanède mnie poznał, nie łatwo spuści mnie z oka... Z jakąż rozkoszą zadrwiłby ze mnie i udaremniłby mą misję!
Ksiądz Castanède, naczelnik policji Kongregacji na całej północnej granicy, nie poznał go na szczęście; Jezuici zaś w Strassburgu, mimo że czujni, nie wpadli na myśl śledzenia Juljana. W swoim błękitnym fraczku, z orderem, wyglądał na młodego wojskowego mocno zajętego swą osobą.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Stendhal i tłumacza: Tadeusz Boy-Żeleński.