Czarna godzina/Tom II/IV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Czarna godzina
Tom II
Wydawca S. Lewental
Data wyd. 1888
Druk S. Lewental
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

W Lubachówce od dni trzech niepokój panował; ekonomowa, która pojechała do miasteczka za sprawunkami, zamiast powrócić, jak zwykle, w godzin kilka, odesłała mężowi konie i na kartce powalanéj dała tylko znać mu, że musi jechać do Żarnowa, gdzie miała rodzinę: ciotecznych braci i siostry.
Chodzibój, wiedząc, jak ona sobie mężnie i rozumnie rady dawać zawsze umiała, w początkach był spokojnym. Słyszano wprzódy, że rodzinie jéj dalekiéj, ludziom ubogim, zagrażało wygnanie, ale nie dowierzano złéj wieści. Teraz się ona sprawdzała na nieszczęście. Krzysia we Środę na godzin kilka wyjechawszy, w Sobotę jeszcze nie powróciła do Lubachówki.
Teraz się przekonywali wszyscy, jak ona im potrzebną była, jak bez niéj czuli się bezradnymi i osieroconymi. Stary zapytywał o nią niemal co godzina. Żabska po kolei słała na folwark dziewczęta dowiadywać się, czy nie powróciła, bo się jéj zdawało, że coś zaturkotało. Dydak chodził, gryząc paznogcie i nie mogąc w izbie usiedziéć chwili, a po głowie mu snuły się takie przypuszczenia, że gotów był na ratunek śpieszyć, rzuciwszy wszystko. W najokropniejszéj trwodze dnie i noce spędzał mąż, zrywając się, wybiegając posyłając czeladź, najmując żydków i obiecując im nagrody, jeżeli-by mu o żonie przynieśli wiadomość.
Tymczasem Krzysia, jak w wodę wpadła.
Wiedziano tylko, że we Środę, przybywszy od siostry, odebrała przez posłańca umyślnego wiadomość, iż ona i jéj rodzina już z piérwszym transportem za granicę być mieli wyrzuceni. Krzysia najlepiéj znała ich położenie. Wszyscy byli ubodzy, nie mając nic nad pracę rąk swoich. Służyli jako parobcy i robotnice w majątku hrabiego Żarnowskiego, a zarobek ich i ordynacya ledwie, im przy licznéj rodzinie, starczyły na najnędzniejsze utrzymanie. Rządca majątku, człowiek ostry, miał jeszcze tradycye z tych czasów, w których chłopa inaczéj, jak chamem nie nazywano.
Dobrze wprzódy, nim prawo rozpoczęło się wykonywać i przybysze otrzymali rozkaz wyjścia za granicę, u hrabiego już wydane było rozporządzenie, ażeby obrachowano tych, którzy do miejscowéj nie należeli ludności i natychmiast się ich pozbyto. Hrabia znać ich i wiedziéć o nich nie chciał.
Litości, wyrozumiałości, pomocy, nie można się było spodziewać. Krzysia, co tylko miała i co sobie i mężowi od ust oderwać mogła, posyłała tym biednym. Żyli nią i z niéj. Ale w Lubachówce dawniéj i teraz niebardzo się czém dzielić było. Krzysia sprzedawała suknie, a na ostatku pierzyny i puch, jaki miała, dla nich spieniężyć musiała.
Dwie te cioteczne siostry, zamężne obie, powychodziły za parobków nietutejszych, ale, jak ich rodzice, przybyłych z Królestwa i, co gorsza, zbiegłych od powinności wojskowéj. Jedna z nich dwoje chorowitych dzieci, druga miała troje. Bracia, także żonaci, z małemi dziećmi, z których najstarsze nie miało lat dziewięciu, w tém samém byli położeniu.
Można wyobrazić sobie trwogę téj biednéj Krzysi, gdy, w miasteczku będąc, odebrała od siostry wiadomość, że lada dzień ich wszystkich wyprowadzą ztąd i wyrzucą.
Posłaniec dodawał, że chleba kawałka nie mieli skazani na wygnanie, ani grosza na drogę; że dwoje dzieci było chorych, a jeden brat skaleczoną miał od siekiery nogę, która mu chodzić wcale nie dawała.
Krzysia, z krzykiem boleści odebrawszy tę wiadomość, najpiérwéj wszystko swe mienie w myśli policzyła, to co sprzedać mogła, co pożyczyć, i z przerażeniem przekonała się, jak to małém było na tak wielkie potrzeby.
Huba, widząc ją we łzach, zrozpaczoną, ofiarował się pożyczyć sto marek. Nie mógł więcéj. Do Lubachówki nie było po co wracać. Ona i mąż nie mieli nic. Kilka ostatnich miesięcy wszystkie środki, zapasy wyczerpało.
Przypadkiem dowiedziawszy się o położeniu biednéj kobiety, pan Riedel istotnie przybiegł do Huby, ofiarując zasiłek dosyć znaczny, ale gospodarz z góry wiedział, iż on przyjętym być nie mógł. Skłamał więc, iż potrzeby zaspokojone już zostały.
Krzysia, nie zważając na nic, tylko sercem się rządząc, które ją do tych nieszczęśliwych ciągnęło, z pomocą Huby nająwszy furmankę, udała się do Żarnowa.
Tu już z rozkazu hrabiego, wszystkie chaty z proletaryatu, skazanego na wygnanie, oczyszczone zostały.
Nie było nikogo... Pootwierane drzwi i okna, wystygłe ogniska, resztki śmiecia i okruchów życia — świadczyły tylko, że tędy przeszła mściwa jakaś ręka losu...
Wszyscy wygnańcy byli już pod opieką siły wojskowéj nad granicą, oczekując na przypędzanych coraz więcéj skazanych. Krzysia musiała śpieszyć, ażeby ich tam jeszcze zastała.
Nie mogła-by téż była dłużéj tu pozostać, gdyż znajomy jéj i przyjazny pisarz miejscowy przestrzegł ją, że wydane zostały rozkazy, aby nikogo nie przyjmowano i nie zatrzymywano, ktokolwiek się zgłaszał do wypędzanych. Hrabiemu zdawało się, że go przetrzymywanie tych ludzi kompromitowało, że go w górze posądzać mogli o sprowadzanie, protegowanie, o agitacyą, o kolonizacyą... jedném słowem, o czynności, germanizacyi szkodliwe. Nakazano więc zacierać ślady wszelkie po tych nieszczęśliwych, o których już nawet wspomniéć nie było wolno. Hrabia tak był niespokojny, iż niepotrzebnie list wystosował do prezesa, tłómacząc się przed nim, że o tych robotnikach wcale nie wiedział, składając winę na rządzcę — i wizytę oddał landratowi.
Spłakana, znękana, biedna Krzysia, popędziła dniem i nocą ku granicy, spodziewając się transport tych wywołańców pochwycić, nim-by ich strażom pogranicznym oddano.
Dowiadując się przy każdéj karczemce na gościńcu, jak daleko znajdować się mogli prowadzeni pod strażą wygnańcy, uspokoiła się nieco ekonomowa, z tego, co słyszała, upewniwszy się, że siostry i braci swych jeszcze przed granicą napotka. Oprócz tego, oddawanie ich podlegało formalnościom, których dopełnienie prędkie było niepodobieństwem.
Szli oni bez zasiłku, o głodzie, chorzy, a w duszy niosąc rozpacze i tęsknice wygnania...
Po długiém rozglądaniu się, czy ich nareszcie nie zobaczy, Krzysia przed małą karczemką w lesie, ujrzała tabor, złożony z kilku nędznych wózków, chudemi zaprzężonych końmi, lub ciągnionych przez ludzi, wśród którego, począwszy od starców o kijach, aż do dzieci, z nogami słomą i szmatami poobwiązywanemi, wszystkie wieki i wszystkie nędze ludzkie miały przedstawicieli. Z téj milczącéj gromady, któréj część ledwie pod dach karczmy i do szopy dostać się mogła, niekiedy dawał się słyszéć płacz dziecka, jęk chorych, narzekanie kobiet, mruczenie mężczyzn, niemogących nastarczyć na wszystko.
Widok był rozdzierający serca. Blade twarze z oczyma wypłakanemi, ponure oblicza, przejęte zemsty bezsilnéj pragnieniem, inne już odrętwiałe nadmiarem cierpienia, upadające pod niém i senne... Straże nawet, które były zmuszone prowadzić tych niewolników, zdawały się cierpiéć z nimi i odwracały się od widoku téj nędzy, na którą zaradzić nie mogły. Przed krzyżem stojącym nad drogą, dwie stare kobiety głośne wypłakiwały modlitwy.
Kilku pijanych i pijących, głośniéj przeklinających na czém świat stał swych prześladowców, gwałtowniejszemi wybuchami zmuszało żołnierzy do nakazywania milczenia.
Krzysia z daleka już szukała oczyma swoich. Byli to jedyni najbliżsi jéj krwią na ziemi, tak do niéj niepodobni, jakby pomiędzy nią a nimi ogromne stały przestrzenie. Krzysia z pączka wiejskiego rozwinęła się na kwiatek w barwy strojny, a one i oni, zagłuszeni w chwastach, poschli na łodydze...
Dwie siostry cioteczne Krzysi ani jéj piękności, ani rozbudzonego umysłu nie miały. Były to istoty, życia nawet błogosławieństwem, macierzyństwem swém, wycieńczone. Jedna z nich trzymała u łona niemowlę, żółte, wynędzniałe, cisnące próżno chudemi paluszkami pierś matki, która mu pokarmu dać nie mogła. Zamiast mleka, płynęły jéj łzy z oczu i spadały na płaczącą dziecinę...
Starsze dzieci z krzykiem szarpały odzież matek, dopominając się chleba, wołając, że były głodne, gdy widok jedzących i w nich uśpione wycieńczenie obudził. Bracia, z których jeden z nogą okaleczoną, okrytą siermięgą, leżał na ziemi, z trudnością rozwiązywali sakwy, liche zapasy jadła w sobie mieszczące.
Ale wielka ta niedola, choć jednych czyniła samolubami, odwracającymi się i kryjącymi z trochą posiłku, drugim otwierała serca. Dzielili się, nie pomnąc na jutro.
Niektórzy, z obojętnością stoicką śmieli się z niedostatku. Ostatni grosz mężczyźni i kobiety nawet musieli nieść do szynku, aby się kroplą kupionéj w nim trucizny odżywić i rozgrzać. Nieopatrzne matki, zatrwożone, zwilżały nią usta spalone dzieci.
Krzysia długo stała, z oczyma wlepionemi w ten straszny wizerunek ludzkiéj doli, nim się odważyła przystąpić do swoich.
Należeli oni do najbiedniejszych, bo i tu pewne było stopniowanie. Niektórych katastrofa zastała przy zapasie... zdrowych i silnych — ci starali się w drugich wlać otuchę.
— Ano, nie desperujcie ino... — mówił podżyły mężczyzna, który z torby dobywał chleb i kawałek słoniny. — Nic się bez Boga nie dzieje, jak ksiądz powiada; włos nie spada z głowy...
Krzysia, widząc, jak klęcząca na ziemi siostra jéj obwijała dziecko płachtami, i z osłabienia sama na nie padała prawie, podbiegła nareszcie do swéj gromadki, która jéj dotąd nie widziała.
— Salusiu moja! — zawołała, jednéj z sióstr rzucając się na szyje — gdzie Jagnieszka? gdzie twój Paweł?
— Jezu! toć Krystyna! — krzyknęła uradowana Salusia. — O Jezu! toś nas wysłuchał! Myśmy cię w nocy przez sen na pomoc wołali, bo ty jedna mogłaś o nas pamiętać i poratować.
I, porywając się, kobieta na głos wielki poczęła wołać męża i siostry:.
— Jagno! Pawle! Gdzieżeście się zaszyli!... a to Krystyna nasza!...
Powitanie łzawe było i krzykliwe: całowali się, ściskali, narzekali... Krystyna dzieci i starszych witała po kolei.
— Jakżeście wy pomyśléć mogli, że ja o was zapomnę! — wołała. — Jakem się tylko dowiedziała, jakem tylko mogła, zabrałam, com miała, pogoniłam za wami. Paweł! idź-no do wozu, weź torbę, jest w niéj jedzenie, zgotować trzeba co ciepłego dla dzieci...
Ale nie było ani miejsca gdzie, ani z czego ognia naniecić. W ścisku każdy bronił swojego kątka: popychano się... Przychodzący z karczmy zaświadczał, że tam garnka do ognia ani było myśléć przystawić.
Krzysia przerywała, powtarzając:
— Zapłacę; przynieście chrustu, garnuszek przecie jest.
Ale kobietom, które usta miały narzekania pełne, jeść się nie chciało. Płakały, podparte na rękach.
Jedna len musiała zostawić marnie, którego zebrać nie miała sposobu; druga — ziemniaki w dole. Nikt grosza nie chciał dać za nie...
Mężczyźni skarżyli się, że ich przy ostatnich pokrzywdzono rachunkach. Nierychło, gdy się to wszystko wyczerpywać zaczęło, Krystyna jęła ich pocieszać i, dobywszy co przywiozła, dzielić. Całowali ją po rękach...
— Nie może być, — wołał Paweł, podnosząc się z ziemi. — Aby Bóg nie usłyszał jęków naszych i nie zesłał pomsty na nich. Gdzie my się podziejemy?! Zginiemy z głodu, albo nas na step zagnają.
— Nie obawiajcie się — odparła Krzysia — wierzajcie mi: są ludzie serdeczni... myślą o was... radzą, znajdą miejsca i robotę... Pieniądze dla was zbierają, nie opuszczą was...
— A no! a no! — odparł drugi brat — gadać będą, a gdzie im starczyć na tyle... Toć-to mówią, wszystkich wygnać chcą, co ino polską mowę mają, a tego siła...
Tłómaczyła im ekonomowa, że tylko teraz tych się zbywano, co z-za granicy poprzychodzili.
— Kiedy to było — odparł Paweł — jam był dzieckiem i nie pamiętam.
Krzysia zajęła się sama podziałem przywiezionych bułek, sera, zimnego mięsa, gdy szmer się dał słyszeć i wśród gromady szaréj pokazała się suknia czarna... Szedł ksiądz staruszek o kiju, a za nim organista i chłopek z koszami, po drodze rozdając gomółki, obwarzanki dzieciom, chleb starszym, a żegnając ich krzyżem świętym i dodając odwagi, aby o Bożéj nie wątpili opiece. Żołnierze się odwracali, przepuszczając go, jak innych, co tu z pomocą i miłosierdziem śpieszyli. Głód i pragnienie można było nasycić, ale serc zranionych uleczyć nawet słowo Boże nie zdołało. Jęczęli biedni.
Było téż kilku ciężko chorych, którzy się już daléj wlec nie mogli; prośby kobiet, wstawienie się księdza, wymogły na prowadzącym oddział do granicy, że się zgodził tu na nocleg pozostać. Krzysia pobiegła swoim, za pieniądze, na noc w chlewku pustym zakupie osobne schronienie, które z nimi podzielić miała. Poznoszono węzełki, pościągano dzieci: znalazło się parę kulów słomy, wkupiła się ekonomowa do ognia i sama zgotowała im wieczerzę. Ale więcéj niż nią, nakarmiła ich słowem, które z serca płynęło.
Do późnéj nocy usta im się nie zamykały; dopiéro gdy ogarek świecy gasnąć zaczął a dzieci kamiennym snem usnęły, starsi téż, sami nie wiedząc jak, pozamykali oczy i ze znużenia wpadli w tę bezwładność, która sen czyni podobnym do śmierci...
Krzysia, plecami oparta o ścianę, obwinąwszy się chustką, zamknęła téż oczy, ale budziła się co chwila, aby czuwać nad nieszczęśliwymi.
Zaledwie oczy się jéj przymknęły, obudzał ją niepokój, bo się zdawało, że coś zagraża... że gdzieś może zapadła ognia iskra, że w nocy... wymordować ich mogą... Kilka razy téż inne kobiety budziły się z krzykiem, wśród strasznych ciemności nie mogąc przypomniéć, gdzie były, co się z niemi działo...
Niektórym wracała przeszłość; zdawało się, że byli jeszcze w spokojnych chatach i że budzono ich — do roboty. Kobiety zrywały się ogień niecić, mężczyźni patrzyli, czy nie świta...
Z dala w tym obozie — jęki przez sen, płacze, krzyki trwogi, stękania, wołania i w piersiach zmęczonych chrapanie, jakby konania słychać było. Krzysi zdała się noc ta wiekiem... Wstała nareszcie i piérwsza poszła ciepłą przygotowywać strawę.
Straże téż nawoływały już do dalszego pochodu, i ekonomowa, napoiwszy swoich, nakarmiwszy, oddawszy im, co miała, pomieszawszy łzy swe z ich płaczem, rzuciła się na furę swoję, zasłoniła twarz, i kazała powracać do domu. Litościwy sen skrócił jéj tę drogę, w któréj pominęła miasteczko, a gdy wóz z nią stanął przed folwarkiem, mąż, wybiegłszy, zdrętwiałą od zimna i znużenia wnieść na ręku musiał do izby.
W głowie jéj te przeżyte z niedolą godziny, pozostawiły po sobie jakby wypalone piętno. Nie mogła zapomniéć, iż widziała obraz najostateczniejszéj nędzy człowieka, jak zwierz pędzonego przez własną bracią — przez ludzi... Nigdy ona nie przypuszczała, aby jedna z tych kart krwawych biblijnych, z czasów barbarzyństwa i dziczy, mogła żywą a odrodzoną stanąć przed jéj oczyma. Myślała, nie wierzyła, przecierała oczy.
Ta społeczność okrutna była li tą, którą nauką swą odrodził Chrystus, czy ową pogańską, co się zamykała w ciasném kółku jednoplemiennych, resztę świata mając za barbarzyńską?
Biednéj kobiecie zawracało się w głowie, okrutne wątpliwości ciężyły na sercu. Chciała pytać wszystkich, kogokolwiek spotkała, czy świat nagle się tak odmienił, że, co wczoraj było prawem, stało się nagle bezprawiem, miłosierdzie grzechem, litość zakazaną i występną.
We dworze, zaledwie się o powrocie jéj dowiedział stary Lubachowski, posłał natychmiast prosić ją, aby przyszła do niego. Domyślał się i wiedział, gdzie była, chciał całą straszną prawdę z jéj ust posłyszéć. Zamiast choréj i znękanéj, którą na spoczynek do łóżka musiano położyć, nadbiegł mąż płaczący i opisujący, w jakim powróciła stanie.
Starzec, który już od dni wielu nie sypiał, po całych modląc się nocach, musiał mocą ducha zwyciężyć zwątpienie, jakie go ogarnęło. Nakazał miéć staranie o choréj, a sam do modlitwy powrócił.
Krzysię ból, jakiego doznała, i znużenie, na chwilę tylko powstrzymać mogły od czynnego zajęcia. Zrobiwszy, co tylko umiała i była zdolną uczynić dla rodziny, w myśli miała starego pana i wszystkich swoich. Znużenie wywołało sen długi i kamienny, ale nazajutrz rano żadna siła w świecie zatrzymać jéj w łóżku nie mogła. Była tu potrzebną, bo wszyscy albo potracili głowy, albo czekali na nieuniknione nieszczęście, zrezygnowani, z założonemi rękoma. Widziała już, że z téj ludności polskiéj, od któréj się pomocy wygnańcy spodziewać mogli, znaczniejsza część obawiała się dotknąć ich, aby się nie narazić na prześladowanie. Egoizm okrutny, zwierzęcy, odpychał ludzi jednych od drugich.
Wstała rano, pomimo prośb męża, a widząc, że Lubachowski już był na nogach, pośpieszyła do niego. Z początku chciała, starcowi oszczędzając boleści, złagodzić to, na co patrzała i czego się dotknęła; rozwaga ją nauczyła, że litościwe kłamstwo było nie na dobie... Stary, całującą go w rękę, powitał westchnieniem i cichém pytaniem:
— Mów! mów! cóż się tam dzieje? cóż się tam dzieje?
Krzysia złożyła ręce; cierpienie uczyniło ją prawie wymowną.
— A! panie! piekło widziałam na ziemi... — zawołała. — Ludzi bez winy pędzą, jak bydło, w taką porę... Człowiek, patrząc na to, odchodzi od zmysłów i chce się spytać w kościele ukrzyżowanego Boga, co się stało z Ewangelią Jego miłości i braterstwa... Niech mi pan daruje, że ja głupia powiem głupstwo może. Słyszałam, gdy ksiądz mówił, że łotrzy i kalwini ze Świętego Pawła wiele wzięli, inaczéj go rozumiejąc, niż my... a toż-to Święty ich ten Paweł miłość zalecał nade wszystko! A gdzież ona jest?
Starzec położył palec na ustach.
— Cicho! — rzekł — cicho!... dzieją się rzeczy na ziemi z dopustu Bożego, których my zrozumiéć nie możemy... Nie sądźmy: I ich okrucieństwo, i nasza męka musiała być potrzebną, gdy ją Bóg dopuścił.
— A żebyś pan widział tych wygnanych... — mówiła daléj — serce mi się krajało... Głupia, myślałam sobie: co nam po tém, że ich rozumy pobudowały koleje, zapaliły światła jakieś, głos posłały po drucie na koniec świata, kiedy im serce zeschło i z człowieka stała się nielitościwa machina... kiedy ci, co powinni zachęcać do zgody i pojednania, z góry nakazują walkę i wytępienie, a nienawiść sieją...
Lubachowski powtórnie palec położył na ustach.
— Co się dzieje w miasteczku? — zapytał — jak tam usposobieni urzędnicy?
— Od nikogo się litości spodziewać nie można — odparła Krzysia. Landrat, mówią, był nie bardzo dobrze widziany... oskarżali go o łagodność i opuszczanie się; teraz ze strachu, aby go nie wyrzucono z miejsca, rwie się, jak szalony, chcąc przekonać o wielkiéj gorliwości, i zaklina się, że nie pobłaży nikomu, a wygoni ludzi do ostatniego. Z urzędników, ci, co byli lepsi, ze strachu stali się okrutnymi. Z żadnym mówić nie można... najlepsi pozamykali się, aby ich nie dostąpili proszący. W pomoc urzędnikom cało gromady denuncyantów występują, wskazując, gdzie się kto podejrzany ukrywa, kto przybyszem jest, albo z niego się rodzi...
— Pięknych rzeczy spodziewać się można... — dodał po cichu Lubachowski.
— Wszyscy drżą — rzekła Krzysia — bo dosyć nie miéć dowodów, że się tu urodziło, aby wypędzili, dość być Polakiem, chodzić do kościoła i mówić tym językiem, który oni nazywają verfluchter polnischer Kauderwülsch.
Lubachowski dał jéj znak, aby zamilkła; spuścił głowę.
— Sądny dzień! — wyrwało się jéj z ust.
Zamilkli oboje.
— Idź, odpocznij — rzekł stary spokojnie. — Nie rozpaczaj. Boże wyroki są niezbadane... poddać się im potrzeba... Któż wie? oni nam czynią droższą tę mowę i narodowość, dla któréj cierpimy; bez téj chłosty, zobojętnieli-byśmy... Idź, spocznij.
— Nie czas odpoczywać — przerwała Krzysia. — Ja muszę znowu do miasteczka, aby tam choć języka dostać, co nas czeka...
— To, co drugich — rzekł Lubachowski. — Co do mnie, ja się nie spodziewam, aby mi spokojnie pozostać dozwolono... alem do tego przygotowany...
Mówił jeszcze stary, gdy wózek zaturkotał, i poza płotem przesunęły się dwie głowy, dwie twarze znajome, Frejera i Brausego.
Krzysia się wzdrygnęła, zobaczywszy je, chociaż nie przypuszczała jeszcze, aby śmieli zajechać do dworu; ale wózek stanął u bramy i dwaj sąsiedzi z zuchwałemi minami, chociaż nie bez pewnéj obawy, oglądając się wkoło, na dziedziniec wtargnęli, wprost się kierując ku stojącemu i oczekującemu ich Lubachowskiemu.
Widać było po nich, że strach mieli wielki, ale jeszcze większą jakąś pobudkę do rozmówienia się osobistego z panem Grzegorzem.
Frejer szedł przodem pośpiesznie, rad, że starego znajdował samym, bo i Dydak, i Chodzibój byli w polu. Rachowali oba na to.
Skłonił się prawie grzecznie Frejer.
— Myśmy tu do pana sąsiada przyszli — odezwał się — nie w złéj myśli, ale z dobrém słowem. Wié pan, co się dzieje; pan jesteś nie tutejszy: jeżeli mu znać nie dali dotąd, że masz Lubachówkę opuścić, to tylko-co nie widać, jak papier odbierzesz, a pan Treuberger jegomości nie wyprosi. To darmo. Nasz kanclerz dosyć czekał długo, abyście Polakami być przestali. Samiście winni, że wypędza, bo my tu sami Niemcy tylko zostać powinniśmy... Myśmy z Brausem do was przyjechali, aby wam pomódz... Juści się wyprzedać musicie, oczywista rzecz; Polacy pieniędzy nie mają i nie zapłacą wam, jak my... Nabędziemy Lubachówkę...
Brause echem za nim powtórzył niecierpliwie:
— My z Frejerem nabędziemy Lubachówkę...
Pan Grzegorz cierpliwie słuchał.
— Bardzo panom jestem wdzięczen za ich dobre chęci względem Lubachówki, ale ja rozkazu opuszczenia Księztwa nie odebrałem i spodziewam się, że go nie odbiorę, bom się tu rodził, jak okazuje metryka.
Frejer i Brause, osłupieni, spojrzeli na siebie.
— Wolne żarty — odparł Frejer — ale to przecie wiadomo wszystkim, że pan tu przybył kiedyś, zkądś, a o obywatelstwo pruskie pan się nie starał...
— Tak, ale to nie przeszkadza — dodał po chwili Lubachowski — żem się tu urodził, gdzieindziéj mieszkał, a potém powrócił na swój zagon.
— Pan żartuje — przerwał Brause.
Grzegorz wskazał na swe siwe włosy.
— Ja nie żartuję nigdy — rzekł zimno.
Uchylił czapki i chciał zawrócić do dworu, wcale ich z sobą prosić nie myśląc.
Dwaj przybyli goście stali pomieszani. Frejer miał okrutną obawę, aby Dydak nie przybył, którą Brause ledwie zdołał uspokoić. Milczał wiec, oglądając się tylko dokoła.
Brause zawołał głośno:
— Niech-no pan posłucha.
Odwrócił się p. Grzegorz.
— Życzymy, abyś pan profitował z tego, póki czas. My panu dobrze zapłacimy — dodał Brause.
— Gdybyście mi we dwu dawali milion talarów — rzekł Lubachowski — wam nie sprzedam ziemi naszéj, témbardziéj, że mnie do tego nic nie zmusza...
Tym razem pośpieszniéj się oddalił stary, zostawując ich na podwórzu. Frejer naglił do wyjazdu. Brause, niedowierzający, chciał jeszcze jakiéjś probować perswazyi, gdy Krzysia, która nie ustępowała, odezwała się do niego:
— Stary pan nasz mówić nawet o tém nie będzie; niech panowie próżno nie czekają.
— Idźmy — dodał Frejer po cichu — trzeba się dowiedziéć, zkąd się wzięła ta metryka, o któréj nikt nie wiedział.
Rad nie rad, klnąc pod nosem, Brause, nic odpowiadając ekonomowéj, ruszył wreszcie ku bryczce. Wsiedli na nią żywo, i rozkazali jechać do powiatowego miasteczka.
Przez całą drogę, nie mogąc strawić wiadomości, którą z ust p. Grzegorza mieli, spierali się z sobą. Brause w metrykę nie wierzył, Frejer utrzymywał, że gdyby się nawet jakaś znalazła, musiała być podrobioną, bo nikt nigdy o pochodzeniu Lubachowskiego z Księztwa nie słyszał, a pokrewieństwo jego z Janem Nepomucenem nic nie dowodziło.
Z południa już dobrze stanęli przed Hotelem Poznańskim, ale, wchodząc z krzykiem i hałasem do Huby, nie znaleźli tu jeszcze nikogo z urzędników. Godzina piwna jeszcze była nie nadeszła.
Oba oni znali polskie pochodzenie Huby, ale go uważali za zniemczałego i swojego, bo doskonale mówił po niemiecku i starał się być w najlepszych z nimi stosunkach.
Frejer kazał piérwszy podać sobie szynki i kiełbasy, bo był zgłodniały, a Brause zawołał o piwo.
Sam Huba usłużyć im pośpieszył. Chciał miéć teraz ucho na wszystko i korzystał z każdéj sposobności podsłuchania i wyrozumienia, co się święciło.
Brause, z rąk jego biorąc kufel, na którego pokrywie skrzywiony Fryderyk namalowany był ze straszliwym realizmem, podniósł oczy ku niemu.
— Słyszał pan kiedy o tém, żeby pan Lubachowski się tu rodził??
Zapytanie zastało Hubę tak nieprzygotowanym, że bardzo długo milczéć musiał.
— Słyszysz pan? — powtórzył Brause.
Huba miał czas się namyślić.
— Co mnie to obchodzi, gdzie się kto rodził? — odparł — albo ja wiem!
— Ale przecież, jak my wszyscy, to wiész, że on tu przywlókł się z Królestwa...
— Bardzo byłem młodym, kiedy się to stało — odpowiedział Huba.
— Słyszałeś-że o tém kiedy, żeby on był tutejszym? — podchwycił Frejer.
— Nigdy o tém nie wątpiłem — rzekł po namyśle Huba — przeszło dwadzieścia lat tu siedzi spokojnie.
Brause mu pogroził na nosie, ale Huba, jakby go wołano, odszedł szybko, unikając dalszéj rozmowy.
— To nie może być, nie może być! — bijąc pięścią o stół dodał żywo — to jest kłamstwo, oszukaństwo, podrobiona rzecz: albo mu zięć metrykę kazał zrobić, albo on ją sam dał sfabrykować. To polska rzecz... u nich się dokumenta znajdują na wszystko; ale gdzież tak metryka?
— Naturalnie u proboszcza — rzekł Frejer, śmiejąc się. — Proboszcz z nim, to przyjaciele najlepsi.
— A ksiądz nasz nieprzyjaciel największy — dodał Brause.
— Tylko, że dziś niéma co żartować — przerwał Frejer. — J. Excellencya nie pomoże. On musi ztąd precz; to najniebezpieczniejszy człowiek. Dawne czasy pamięta, które wcale inne były...
Pokiwali głowami.
Frejer zajadać zaczął zamyślony i chciwie piwem popijać, gdy Riedel zjawił się w progu. Nie mając jeszcze urządzonego domu, stołował się u Huby i znaczną część wolnego czasu tu spędzał.
Frejer i Brause mało-co mu byli znani, a piérwszy z nich miał i poszanowanie i obawę przed człowiekiem, którego wyższość czuł dobrze.
Brause, zuchwalszy, czepiał się wszystkich i natychmiast zawiązał rozmowę z patryotycznego tematu. Ale Riedel, posłuchawszy go, ramionami zżymnął i odpowiedziéć mu nie raczył.
Frejer go łokciem potrącił.
— Daj pokój — szepnął — nie rad się z kim wdaje.
Rzeczywiście, Riedel, pokręciwszy się po bilardowym pokoju, wszedł do Huby, unikając wdawania się z ludźmi, do których czuł wstręt jakiś.
Po Riedlu zjawił się Baur, ale i z nim napróżno usiłował Brause się porozumiéć. Odpowiedział mu szorstko i wyszedł.
Naostatek ukazał się stary Plowe, z którym z dawna byli na lepszéj stopie oba. Brause mu miejsce zrobił i z wielką zabiegliwością przysiadł się do rozmowy z nim, od razu ją poczynając od p. Grzegorza.
Plowe już miał wiadomość o tém, że Lubachowskiego głoszono urodzonym w Księztwie. Nic go to nie dziwiło, ani wielce obejść mogło. Gdy Brause wątpliwość swą objawił, Plowe się namarszczył.
— Metryki podrobić nie można — rzekł poważnie. — Gdyby się taka rzecz wydała, sąd wypadł-by bardzo surowy; nikt się na to ważyć nie może, a księgi opieczętowane, sznurowe, nie są nikomu przystępne, oprócz tych, co ich strzegą. Nie wiem nic o metryce, ale jeżeli jest, wybij to sobie z głowy, ażeby ona mogła być podrobioną. Ja o takich rzeczach słuchać nie chcę i nie mogę.
Odprawiony tak, Brause, zamruczawszy coś, umilkł i usiadł spokojny. Z tych, co późniéj przybyli, nikogo téż nie znalazł, kto-by metryką zająć się chciał i słuchać upartych jego wywodów.
Naostatek mała figurka, kancelista Lober, który usilnie pragnął w jakikolwiek sposób skorzystać z teraźniejszego składu okoliczności, wszedł i nastawił uszu, ale, obejrzawszy się po zgromadzeniu i obawiając podsłuchania, skinąwszy na Frejera i Brausego, poprowadził ich na piwo do Silberstejna, gdzie w brudniejszéj knajpie, przy gorszém piwie, swobodniéj mogli się rozmówić.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.