Czarna godzina/Tom II/V

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Czarna godzina
Tom II
Wydawca S. Lewental
Data wyd. 1888
Druk S. Lewental
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

Gdy się to działo w miasteczku, panna Mina, która miała dość słuszne powody rachowania na Dydaka i spodziewała się niezawodnie wyjść za niego, rozpaczała niemal, odepchnięta i zapomniana.
Łamała sobie głowę, jakim-by sposobem na nowo go pozyskać mogła. Frejer, nie zważając na nią, z żoną i Brausem, o wszystkich swoich zamiarach mówił najotwarciéj. Mina słuchała spokojnie, mógł więc wnosić, że podzielała jego uczucia, a o Dydaka nie dbała już wcale, przekonawszy się, że z małżeństwa z nim nic być nie może.
Jakoż Dydak zaprzysiągł się z nią zerwać zupełnie i nigdy nawet nie spotykać. Jak dawniéj szukał jéj i zabiegał dla widzenia się na osobności, tak teraz uciekał i stronił. Niemkę to przyprowadzało do szaleństwa. Postanowiła bądź co bądź go złapać, zmusić do rozmówienia się z sobą i jakimkolwiek kosztem go pozyskać. Frejera nie lubiła nigdy, teraz przekonaną była, że się nią posługiwał tylko, nienawidziła go...
Z dawnych schadzek z Dydakiem pozostawała jéj dokładna znajomość wszystkich jego obrotów. Postanowiła z tego korzystać.
Z zuchwalstwem i odwagą, które tylko zawiedzione nadzieje wielkie dać mogą, wieczorem tegoż samego dnia, gdy Frejer z Brausem byli w mieście, z głową zawiązaną chustką, w tulubku ciepłym, Mina czekała sprzeniewierzonego na gościńcu, którym z pola musiał powracać.
Wypadła naprzeciw niego tak gwałtownie ze swéj kryjówki, iż koń pod Dydakiem spłoszony o mało go nie zrzucił, a gdy silną dłonią potrafił wstrzymać źrebca, Mina chwyciwszy go za połę, głosem błagającym, łkania pełnym, zaklinać go tak zaczęła, iż się ulitował nad nią, odezwało się jakieś uczucie dla niéj, którego on sam nigdy nie badał, a do którego rozwinięcia najwięcéj się przyczyniała poczciwa młodość i dobre jego serce.
Zsiadł z konia, chcąc tym razem skończyć z nią stanowczo i żadnéj nie zostawić nadziei.
Mina naprzód rozlała się we łzy i wyrzuty, malując mu miłość swoję, a jego niewdzięczność. Zaręczała mu znowu, że gotową była do największych ofiar dla niego, że chciała być Polką i służyć jemu i jego nieszczęśliwym braciom, których losy dzielić była gotową.
Dydak napróżno temu potopowi słów chciał tamę położyć; długo nie dała mu słowa powiedziéć, a gwałtownością swą w końcu ujęła go nieco i litość w nim obudziła.
Z pewną więc względnością dla niéj, Dydak, jąkając się, bo wymownym nie był, tłómaczył się, wszystko składając na Frejera.
Mówiąc o nim, wpadł w taki zapał, iż się zdradził z chęcią pomszczenia się na nim za nikczemną zdradę.
— Słuchaj-że mnie — odparło dziewczę, chwytając ostatnią zręczność naprawienia złego. — Myślisz może, iż ja go bronić będę, że ja mam dla tego skąpca choć odrobinę przywiązania? Ja go tak, jak wy, nienawidzę; gotowam zrobić, co zechcesz, co każesz. Niech ginie i przepada.
Pochwyciła go silnie za rękę.
— Ty nie możesz się pomścić — zawołała — ja się ujmę za ciebie i pokażę ci, żem dla miłości twojéj gotowa na wszystko! Zobaczysz...
Wymówiła to z taką stanowczością, namiętnie i gorąco, że Dydak się uląkł.
— Pomścić się potrafię sam — odparł — a nikogo mi do pomocy nie trzeba...
— Nie, ja cię pomszczę! — zawołała Mina — ale natenczas, gdy się to stanie, pamiętaj, co mi będziesz winien, i nie opuszczaj mnie...
Starając sieją uspokoić i ukołysać, Dydak przemawiać począł łagodniéj, ale dziewczę go nie słuchało i coraz namiętniéj powtarzało: Ja cię pomszczę! ale pamiętaj...
Cała ta scena o zmroku wieczornym odegrywała się na gościńcu, który mało był uczęszczanym, ale niezupełnie pustym. Turkot wozu, z daleka dochodzący ich uszu, zmusił Dydaka dosiąść konia na prędce, wyrywając się Minie, która, do siodła się rękoma uczepiwszy, jeszcze mu powtarzała, że go pomści i nie dawała się od tego odciągnąć. Turkot się zbliżał coraz, a dziewczę, raz jeszcze powtórzywszy swą pomstę, odbiegło wreszcie, zostawując Dydaka na gościńcu. Natychmiast konia ścisnął kolanami, i co żywo się oddalił Mina pobiegła w drugą stronę...
Z początku mocno poruszony, Dydak w końcu wytłómaczył sobie, iż wszystko to wagi żadnéj nie miało, że dziewczyna probowała go przyciągnąć znowu, że może go kochała, ale z tego nic być nie mogło. Ubolewał tylko, iż dał się w początku Niemce tak zbliżyć do siebie.
Wieczór zszedł mu na smutném rozmyślaniu o następstwach każdego mniéj rozważnego kroku. To go téż na długo snu pozbawiło. Było już blizko północy, gdy w końcu, znużony, zabrał się w swéj izdebce na folwarku do spoczynku. Pacierze zwykł był odmawiać po ciemku, i tym razem szeptał je swym zwyczajem, ale roztargniony, zaczynał, przerywał i rozpoczynał na nowo, wyrzucając sobie roztargnienie, gdy w oknie, przez które wpadało nieco światła z podwórza, ujrzał jakiś gorętszy jego odbłysk... Przestraszony, podbiegł i przez szyby dostrzegł na niebie coś, jakby łunę, która mu w oczach rosła...
Jak stał, napół już rozebrany, Dydak wybiegł na podwórze.
W domu spali już wszyscy; oglądając się, za budowlami, co stały czarne i milczące, ujrzał już dosyć szeroko rozpościerającą się łunę pożarną, która rosła mu tak w oczach, iż, nim się opamiętał, całe podwórze odblaskiem jéj zostało oświecone. Trwoga go jakaś ogarnęła, chociaż nie umiał jeszcze zdać sobie sprawy, gdzie pożar ten tak blizki szerzył zniszczenie. Nie było jednak wątpliwości najmniejszéj... w téj stronie stał tylko folwarczek Frejerowski...
Dydak porwał się za głowę, przypomniawszy sobie pomstę, którą mu zapowiedziała Mina.
Nie miał jeszcze czasu rozważyć, czy pożar nie został podłożony przez oszalałą dziewczynę, gdy od strony dworu usłyszał wołanie i znany głos starego Lubachowskiego, stojącego już w ganku.
Dydak podbiegł do niego.
— Pali się Frejerówka, niéma wątpliwości — zawołał stary.
— Tak... może być... — odparł, jąkając się, Dydak — ale co nam do tego?... Dosyć on nam dokuczył, to dopust Boży...
— Nie bredź! — krótko i surowo zawołał stary. — Nie pytaj, kogo ratować masz, przyjaciela, czy wroga... Obowiązek względem drugiego tém większy... Zbieraj ludzi, siadajcie na konie i jedźcie, a żywo...
Dydak stał jeszcze nieporuszony.
— Ale proszę pana — odezwał się — co my mamy Niemcowi służyć, gdy on na nas czycha i prześladuje...
Głos starego zaczynał być gniewnym.
— Chcesz, żebym sam ludzi zebrał i prowadził? — odparł surowo. — Siadaj mi na koń, pobudź parobków, daj znać ekonomowi, a żywo...
Łuna tymczasem z niesłychaną rosła szybkością i rozkładała się po niebie, na szarych chmurach purpurowe zawieszając zasłony. Z po-za budynków widać było snopy iskier, wystrzelające w górę. Głosy trwogi i krzyki stłumione wiatr przynosił z dala.
Grzegorz stary stał, ziębnąc, na ganku, i głosem podniesionym podbudzał do pośpiechu. W całym dworze co żyło, było na nogach.
— Frejerówka się pali! — powtarzano nie bez pewnéj złośliwości, ale rozkazy były wydane, i Dydak posłuszny siedział na koniu wśród parobków, którzy fornalki wyprowadzali i zbierali się z nim jechać na pomoc...
Pożar szerzył się z taką szybkością straszliwą, iż pomoc ta nie na wiele już przydać się mogła. Tętent koni galopujących rozległ się na gościńcu i pan Lubachowski sam pozostał na ganku.
Dydak pędził milczący, przypatrując się odkrytemu teraz obrazowi pogorzeli, która wśród starych, po większéj części drewnianych, słomą krytych, budowli, dla braku ratunku i w porze nocnéj, obejmowała już całe zabudowania gospodarskie.
Na mieszkalnym domu, jeszcze stojącym czarno na tle czerwonego ogniska, część dachu właśnie zagorzała płomieniem. Maleńka ludzi gromadka kręciła się zrozpaczona i bezsilna wśród płomieni, gdy Dydak nadbiegł z ludźmi swymi. W drodze, widok ognia, żądza jakaś walki z żywiołem niszczącym, zmieniła jego usposobienie. Zapomniał, że miał ratować Frejerówkę, widział tylko przed sobą poczciwy czyn do spełnienia... Parobcy jego i on rzucili się natychmiast do rozrywania płonących budowli, aby je od pozostałych oddzielić; zaczęto oblewać ściany, znosić dachy słomiane, słowem, energiczny i szybki ratunek skupił wszystkie siły około kierującego nim Dydaka, i nim Niemiec, bezprzytomny z rozpaczy, opamiętał się, co się stało, kto mu przyszedł na pomoc, skutek przybycia tych posiłków był widocznym.
W twarzy Frejera widać było osłupienie takie, jak gdyby własnym oczom wierzyć nie chciał. Nieco daléj, na ziemi klęcząca obok staréj Frejerowéj, Mina, patrzała na kręcącego się i rozkazującego Dydaka, osłupiona, nie rozumiejąc, jak mógł przybyć na ratunek temu, nad którym pragnął się pomścić.
Przybyły oddział tych ochotników, połączony teraz z miejscowymi, tak się jął szczęśliwie do dzieła, że w niespełna godzinę pożar można było uważać za ugaszony. Gorzały jeszcze resztki ścian, belek, dachów, ale oddzielone od budowli, stojących cało i zabezpieczonych tak, że się zająć nie mogły. Dydak, uporządkowawszy na pogorzelisku wszystko, postawiwszy straże, rozdysponowawszy, gdzie jeszcze wodę nosić i polewać miano, prawie nie patrząc na Frejera, do którego się zbliżać nie chciał, kazał sobie podać konia i zabierał się do odjazdu. Nikt do niego nie śmiał przystąpić z podziękowaniem, i on téż się nie przybliżał do nikogo. Z dala widział Minę, która oczy miała w niego wlepione z wyrazem przestrachu, lecz czynił tak, jakby ani jéj nie znał, ani nikogo. Frejer przystąpić do niego nie śmiał; Mina, którą popychano i proszono, odmówiła stanowczo, i stara Frejerowa poszła, choć niechętnie, do siedzącego na koniu z podziękowaniem. Dydak, dla którego ona była prawie zupełnie obcą, kiwnął głową tylko, ręką zamachnął i zawołał na ludzi, którym właśnie wódkę przynieść miano dla poczęstowania. Jeden z parobków, Florek, który dosyć lubił przepalankę, chciał na to zwrócić uwagę dowódzcy, ale Dydak połajał go i dodał:
— Na koń.... My ich poczęstunku nie potrzebujemy...
Posłuszne parobczaki powskakiwali na konie i puścili się, śmiejąc i dokazując, za dowódzcą. Dzień się już robił jasny i na bladém niebie poranku czarne tylko kłęby dymu widać było rozkładające się po ziemi, gdy przybyli napowrót do Lubachówki, a Dydak staremu przyniósł raport, że ocalili, co mogli, i powiodło im się prawie całe zapasy zboża, przedzielone szopą od obór spalonych, uratować. Lubachowski nie spytał nawet o Frejera.
— Bogu dzięki! — odparł i wszedł do dwora.
Brause, który nierychło przybył w pomoc najbliższemu sąsiadowi z garścią ludzi niechętnych, spotkał się przy ratowaniu z Frejerem, poprobował komenderować, przekonał się, że go nikt słuchać nie będzie, i kwaśny ustąpił uspokajać płaczącą Frejerową.
Widok ludzi, przez Lubachowskiego przysłanych, na nim, jak na Frejerze, uczynił pognębiające wrażenie. Wolał-by był może, aby wszystko spłonęło, niż aby Polak, sąsiad nienawistny, nieproszony, w pomoc przyszedł i tak się okazał wspaniałomyślnie.
Po odjeździe Dydaka, zeszli się z sobą dwaj sąsiedzi.
— No, co ty na to mówisz, że stary na ratunek mi przysłał ludzi? — zamruczał Frejer.
— To pewno nie dla ciebie — odparł Brause — chcą się pokazać takimi bohaterami ewangelicznymi... Będą się tém chwalili. Im to na coś potrzebne. Będą po gazetach pisali i trąbili, że my jesteśmy złoczyńcy, a oni ludzie święci. Jabym wolał, żeby podpalili...
Ręką rzucił.
— Ale zkąd-że pożar ten u ciebie? — zapytał.
— Nie wiem... nikt nie umié powiedzieć — zawołał Frejer. — W budynkach tych nikogo nie było. U mnie ludziom zakazano palić tytoń... żaden z nich się tam nie pokazał.
— Podpalili może, ażeby mogli ratować! — przerwał Brause i spojrzał na milczącego Frejera, który nic nie odpowiedział.
Domysły o powstaniu pożaru najrozmaitsze się krzyżowały. Niemiec przypuszczał zemstę jakąś: szukał po głowie, kogo ostatniego skrzywdził... Zresztą, więcéj go obchodziło ubezpieczenie od ognia, jego wysokość i to, co mógł odzyskać, niż przyczyna ognia. Po kilku godzinach męczących gadanin, wołania ludzi, śledzenia, Frejer, nawet się nie kładnąc, kazał zaprzęgać, aby jechać do miasteczka i rozpocząć niezwłocznie starania o wynagrodzenie straty, któréj ocenienie jak najkorzystniejsze wielce go zajmowało.
Miał już wsiadać na bryczkę, gdy blada, z oczyma wypłakanemi, z tragicznym wyrazem twarzy, wyszła z bocznego pokoju Mina. Rozpaczliwie zmieniona jéj fizyognomia, uderzyła nawet obojętnego wielce Frejera.
— Proszę mnie zabrać z sobą — odezwała się kwaśno — czuję się chorą, przestraszyłam się... Nie jestem wam potrzebną, chcę powrócić do domu... do Berlina...
Mówiła to drżącym i strwożonym głosem, ale nagląco i stanowczo, powtarzając:
— Musze jechać! muszę jechać!...
Gdy Frejer, długo się namyślając, nie odpowiadał, wtrąciła niecierpliwie:
— Proszę mnie odwieźć do stacyi, bo... pójdę piechotą!
— Ale właśnie jesteś teraz najpotrzebniejszą ciotce — przerwał Frejer. — Chora, przestraszona, nie ma przy sobie nikogo...
— Ale ja nie mogę... nie mogę... — zawołała Mina. — Dosyć siedziałam... chorą się czuje...
Zakryła twarz ręką i płakała.
Frejer ramionami rzucał tylko; naleganie to, w chwili tak przykréj, raziło go. Nie odpowiedział nic, nad zimne:
— Chcesz, to jedź!
Mina znikła, i w pół kwadransa pokazała się z małym węzełkiem, ubrana, zakwefiona do podróży.
— Rzeczy mi proszę wysłać do Berlina...
— A ciotka? — zapytał Frejer.
— Pożegnałam się z nią... — szepnęła Mina, któréj nadzwyczaj pilno zdawało się opuścić wujowstwo.
Frejer, który już nie mówił nawet do niéj, bo był w myślach zatopiony, słyszał tylko chwilami, że płakała i mówiła do siebie. Zaledwie stanęli przed hotelem, Mina pożegnała go bardzo krótko i zimno, zakręciła się i znikła.
W miasteczku już wiedziano, że się u Frejera paliło w nocy; obstąpiono go z kondolencyami, z zapytaniami.
Solinger, który się tu znalazł, przepraszał że w pomoc nie pośpieszył, bo go w domu nie było.
— Nie mieliście pewnie dosyć rąk do ratunku — rzekł — a z sąsiadów mało kto domyślił się obowiązku...
— Winienem — w pośpiechu zapomniawszy się, wyznał Niemiec mimowoli — winienem Lubachowskiemu, że mi zboże uratowano.
— Jakim sposobem? — zapytał Plowe.
— Przysłał mi swoich parobków i pisarza na ratunek — dodał Frejer.
— Widzisz — rzekł Solinger — ja wam zawsze mówiłem, że to człowiek uczciwy. Trudno dziś wymagać od Polaka, aby nas kochał i pomagał nam, a przecież on...
Frejer niewyraźnie coś bełkotać zaczął.
— I takich-to ludzi — dokończył Solinger — my precz wypędzamy!...
Plowe namarszczył się.
— Niech pan tego nie mówi: prawo jest żelazne, dla wszystkich równe... Może być najlepszy człowiek, ale Polakiem jest i nie tutejszym...
— A ja słyszałem, że metryką się wywodzi, iż rodził się w Poznańskiém.
— Metryka! — zamruczał młody kancelista — co to za metryka! Książka nadpalona, późniéj zasznurowana, która żadnego nie ma waloru...
Solinger się oburzył.
— Nie godzi się robić mu trudności... — przerwał gorąco. — Starzec jest... zresztą, któż-by mógł metrykę podrabiać? Poco takie rzeczy przypuszczać!...
— Niech pan tego nie mówi — przestrzegł powtórnie Plowe. — Prawo ma na celu pozbyć się nam niechętnego narodu... Musimy je tłómaczyć, jak nam potrzeba...
— Nie! nie! — ofuknął Solinger — ale tak, jak sprawiedliwość każe. Jak skoro metryka jest...
— Niechaj go zięć broni — rzekł Plowe — to nie nasza rzecz.
— On przecież jeszcze rozkazu opuszczenia Księztwa nie otrzymał — wtrącił Frejer.
— Ale go dziś miéć będzie — dodał kancelista ze złośliwym uśmiechem — dziś... Rozkaz jest wydany...
— Dano mu czasu wiele? — spytał Frejer ciekawie.
— Do zbytku... dwa tygodnie... — odparł kancelista.
— Oho! — odezwał się ktoś z dala.
— Ma czas sprzedać — dodał sąsiad — ale ochoty do tego nie ma.
— Zięć więc nie pomógł nic — odezwał się Solinger. — Szkoda mi wielce człowieka...
Frejer napróżno o swéj szkodzie znowu rozpowiadać zaczął. Los starego Lubachowskiego więcéj wszystkich obchodził... Wydany mu rozkaz był pełen znaczenia. Jeżeli on nie mógł zostać ocalonym, któż się spodziewać miał więcéj nad niego pobłażania?... Huba chodził, przybity widocznie.
Zmierzchało już, a zebranie piwne w Hotelu Poznańskim, zamiast się przerzedzać, coraz się jeszcze zwiększało. Pożar we Frejerówce, rozkaz wydany Lubachowskiemu, kilka innych rozporządzeń podobnych, rozbudzały ciekawość.
W początkach dawano się słyszéć z politowaniem i współczuciem, dziś zwrot był widoczny... Patryotyzm, którego dowodem miało być bezwzględne prześladowanie Polaków, rosnął i przybierał gorączkowy charakter. Umiarkowańsi odzywać się nie śmieli, a reszta z entuzyazmem wymawiała nazwisko kanclerza, podnosząc pod niebiosa jego politykę przewidującą, baczną, nieubłaganą i narodowi niemieckiemu gotującą przyszłość świetną.
Zamykano usta tym, którzy łagodniejszymi się objawiali.
— Myśmy tu dotąd gośćmi byli — mówiła młodzież — i cierpiéć musieliśmy Polaków obok siebie na równych prawach; ich język, szwargot, brzmiał z naszym w szkołach... cierpliwości się przebrało...
Do tych argumentów, po stokroć powtarzanych z dodatkiem, że prawo nie powinno miéć litości, dorzucano szyderstwa i żarty cyniczne, przezywając Polaków i porównywając ich do cyganów.
Można sobie wyobrazić, jaką boleścią przejmowało to serce biednéj Krzysi, która właśnie, przybywszy do miasteczka, i wszedłszy do Hubów, zmuszoną była słuchać sarkastycznych ucinków i widziéć, że to, co jéj łzy wyciskało, Niemcom sprawiało przyjemność największą.
Opowiadano z obojętnością straszną o nędzy wygnańców, o liczbie ich, o przygotowaniach do stopniowego oczyszczenia téj ziemi i jéj kolonizacyi, o wielkiém znaczeniu prawa tego, które polskości prowincyi ostatni cios zadać miało.
Huba, który właśnie wchodzącą Krzysię spostrzegł i widział, jak ją to, co słyszała, przykuło do progu, obawiając się, aby rozżalona, nie odezwała się z czém jątrzącém i niebezpieczném, wsunął się pomiędzy gości i, szepnąwszy jéj coś do ucha, powoli do córki uprowadził.
Krzysia, płacząc, upadła na kanapę.
— Przybywam zrozpaczona — odezwała się — szukając ratunku. Pisarz dziś przywiózł rozkaz Lubachowskiemu, ażeby najdaléj za dwa tygodnie kraj opuścił. Złożyliśmy metrykę pańską... przyjęto ją, ale oświadczono powątpiewanie, aby ona za wiarogodny dokument uważaną być mogła.
— Cóż robi stary?
— Modli się i siedzi spokojnie; niepodobna zrozumiéć, co myśli — mówiła Krzysia. Niepokoi się tylko córką i wnukiem, o których nie ma wiadomości. Pisał trzy razy do zięcia — napróżno...
Zaledwie nieco odetchnąwszy, ekonomowa pobiegła na probostwo.
Ksiądz dziekan, sam jeden, zaczytany był w jakiejś gazecie i oczy ocierał. Zobaczywszy wchodzącą, wstał prędko i pośpieszył ku niéj.
— Stary... co robi wasz stary? — zapytał. — Śmiertelnie jestem o niego niespokojny... Mówią mi, że odebrał rozkaz... Złożyłem metrykę...
Tu zniżył głos stary dziekan.
— Metrykę lekceważą — dodał — nie ma ona wagi... nawet posądzają, że sfałszowaną została.... ale któż-by śmiał?...
Ręce podniósł do góry.
— Wielki Boże! — dodał — jak straszliwych dożyliśmy czasów!...
— Ależ metryka... — wtrąciła Krzysia.
— Metryka jest wyjęta z nadpalonéj księgi — rzekł dziekan. — Odrobina dobréj woli mogła ją uczynić ważną; złość i niechęć odrzucić ją może... Prosić, na nic się nie przyda... Cóż się stanie z Lubachówką?
— Porzucimy ją na łaskę Bożą... na tych, którym tu pozostać bodzie wolno; ale ani mój mąż, ani Dydak, nie będą mieli prawa tu mieszkać... Lubachowski gotów jest ją sprzedać, byle w polskie przeszła ręce...
Dziekan namyślał się długo.
— Lubachówkę może pozostawić córce... — szepnął.
— Ale my żyć z czego nie będziemy mieli... — westchnęła ekonomowa. — Z familii książęcéj niéma nikogo, co-by się starym zaopiekował... Gdzie się podziejemy? co zrobimy z sobą? Na podróż nawet brak grosza, a spieniężyć niéma czego...
Ksiądz Roman zadumał się; podszedł do okna i spojrzał na podwórze, które bladém światełkiem księżyca było nieco rozjaśnione.
— Muszę jechać do starego, choć mu innéj pociechy, nad poddanie się woli Bożéj z rezygnacyą, zawieźć nie mogę.
Zawołał chłopca i zaprzęgać rozkazał. Konie i ludzie do tych wycieczek nocnych do chorych i umierających byli przywykli. Krzysia miała tu nocować, bo musiała szukać pieniędzy.
W niespełna ćwierć godziny, stara bryczyna dziekana toczyła się ku Lubachówce, a gdy ksiądz, dobiwszy się do ganku, wysiadł z niéj, stary wyszedł go powitać z uśmiechem i odezwał się:
— Czułem, że wy dziś przyjedziecie, mój ojcze. Bóg niech zapłaci. Dusza moja potrzebuje posiłku, który ty jéj przynosisz. Rozkaz spodziewany nadszedł: byłem i jestem gotów na wszystko, na co wola Boga mnie skaże; ale dusza moja smutna jest, jak grób. Nie przestrasza mnie ubóztwo, niedostatek, sieroctwo... Żal mi tego ziemi kawałka, w którym pragnąłem położyć kości moje, żal mi, że tych ludzi, co tu dzielili ze mną złą i dobrą dolę, na męczeństwo z sobą poprowadzę... Gdzie my się schronimy? z czém pójdziemy? co się stanie z tą opustoszoną Lnbachówką? Niemcy chcą ją kupić... z naszych nie zgłaszał się nikt... dał-bym tanio...
Westchnął.
— Ja właśnie z tém jechałem do was, abyśmy Orochowskiego tu wezwali. Ma pieniądze leżące, wiem o tém, Lubachówka niedaleko od jego wioski...
— Orochowski! Orochowski! — westchnął stary. — Przychodził mi na myśl nieraz, ale człowiek jest twardy i nieużyty... grosz dla niego wszystkiém.
— Sprobujmy — przerwał dziekan.
— Jak? — spytał Grzegorz.
Zaczęto się naradzać nad listem, wezwaniem, lub pojechaniem do niego. Orochowski był z właściciela gospody, a jak tu zwano z „gościńca“, dorabiającym się posiadaczem wioski. Nieżonaty, nie młody, spekulował na ziemię, na zboże, handlował końmi, należał do spółek z żydami. Widywano go rzadko gdzieindziéj, prócz jarmarków i licytacyi. Nie słynął z dobroci serca.
Stary Grzegorz nie chciał jechać do niego. Dziekan ofiarował się go zastąpić.
— To się na nic nie zda, mój ojcze — rzekł Lubachowski.
— Pojadę — szepnął dziekan — tonący brzytwy się chwyta.
Z rana, ks. Roman, z brewiarzem na kolanach, był już w drodze. O dwie mile, w lasach, leżał folwarczek, w którym Orochowski mieszkał. Dziekan zastał go w kożuchu i włóczkowéj czapeczce na łyséj głowie, zajętego skórkami owczemi, które zakupywał.
Na widok gościa tego, który mu się domyślać kazał jakiéjś prośby o pomoc, Orochowski, bardzo zmieszany, wyszedł witać go, tłómacząc się, że nieporządek znajdzie u niego w domu.
— My ludzie prości, w dorobku, o elegancyą nie dbamy; — rzekł — niech ksiądz dziekan łaskawie wybaczy; żyjemy z dnia na dzień, rzadko w domu...
W istocie nieład panował w izbach, zarzuconych rozmaitemi rzeczami, których pomieszane wonie powietrze czyniły nieznośnem. Skóry, dziegieć, mydło, faski ze śledziami, ryba suszona, łój, próbkami i większemi kupami nagromadzone po kątach czuć się dawały zabójczo.
Dla dziekana ledwie się wyduszone w pośrodku znalazło krzesło stare. Orochowski, uchodził za bardzo pobożnego, okazywał wielką gorliwość w spełnianiu obowiązków religijnych i poszanowanie dla duchownych; dziekan się spodziewał, że słowo jego podziała na prostaczka.
— Mój kochany Orochowski — odezwał się, siadając — ja do ciebie z prośbą przybywam... w imię Boże żądam od ciebie dobrego uczynku, który cię nie zuboży.
Orochowski ręce załamał.
— Jam gotów, gotów, ojczulku — zawołał — ale biedny jestem, bez grosza teraz... w dorobku.
— Czy godzi się tak mówić? — przerwał ksiądz Roman.
Zmieszał się i zająknął zagadnięty.
— Lubachowskiego wypędzają, ludzie bez serca i sumienia, nie ma grosza przy duszy, potrzebuje sprzedać Lubachówkę... Sprzeda ją tanio, ty kupić musisz.
— Ja? Lubachówkę! — zakrzyknął Orochowski — a ona mnie na co? Ziemia licha, ja ją znam, pustkowie, gospodarstwo zapuszczone, łąki zalane, pola zajałowiałe... Żeby mi ją darował, nie wezmę...
To mówiąc, patrzał na dziekana, i czytając w jego twarzy, coraz ciszéj już kończył:
— Pieniędzy nie mam... nie mogę.
— Wypłacisz po trosze... Ziemia nie powinna wyjść z rąk polskich — mówił dziekan — Niemcy na nią czyhają...
— Wiem, wiem; Frejer i Brause — dorzucił Orochowski, i księdza w rękę pocałował.
— A dla czego Niemcy nie mają kupić? — dodał — prędzéj, późniéj, oni nas ztąd wyprą, my się nie obronimy! Niech dobrze zapłacą...
— Lubachowski nie sprzeda im za nic — rzekł ksiądz Roman.
— A ja nie kupię — szepnął gospodarz, potrząsając głową.
Umilkł nagle... podumał...
— Cóż on chce za tę Lubachówkę — zapytał.
— Sam ją oceń!
— Dla mnie ona bardzo mało co warta...
— Mów ile?
Potrzeba było widziéć, jak przyparty Orochowski potniał, jąkał się, liczył, i coraz nowe przeciwko nieszczęśliwemu folwarczkowi znajdował zarzuty, które go czyniły chłapciem ziemi bez wartości.
Dziekanowi było pilno.
— Orochowski — rzekł — raz w życiu okaż, iż masz choć cokolwiek serca. Pan Bóg ci za to wiele win przebaczy...
— No, to kupię — po namyśle wyjąknął Orochowski — kupię...
— Ubieraj się i jedź ze mną...
— Nie mogę, ale w godzinę po was się przystawię.
— Słowo!
— Jak zbawienia pragnę, przyjadę — potwierdził spekulant. — Słowo się rzekło, a u mnie to rzecz święta.
Dziekan, nie przyjąwszy nawet ani kawy, ani ofiarowanego wina kieliszka, wstał i natychmiast do Lubachówki powrócił.
Tu czekano długo na Orochowskiego, a kto-by był śledził jego kroki, łatwo-by się przyczyn zwłoki domyślił. Po drodze wstąpił jadący do Brausego, u którego przesiedział pół godziny. Posłano po Frejera, ale ten nie znalazł się w domu. Brause i Orochowski konferowali długo po cichu, dwa razy zrywał się jechać Orochowski i przywołany powracał. Nareszcie zdawali się godzić z sobą, podali sobie ręce, i szlachcic, wdrapawszy się do wózka, pośpieszył do Lubachówki.
Tu już na stole rozłożone zostały mapy, inwentarze, dokumenta, a smutny Grzegorz siedział nad niemi, sparty na ręku. Dziekan nie chciał go opuścić i pocieszał słowy pobożnemi.
Orochowski wielkiémi protestacyami dobréj woli i sentymentów patryotycznych, zagaił układy. Chciał, jak mówił, służyć czcigodnemu sąsiadowi, dotkniętemu okrutnym wyrokiem, lecz żądał wyrozumiałości i sprawiedliwego ocenienia rzeczy.
Słabe strony interesu były mu doskonale znane; dowiódł tego, nie spojrzawszy na mapę, ani do inwentarzy, a przytém, majątki ziemskie, według niego, spadły w cenach, więc co on mógł dać za Lubachówkę?
Słuchając go, zdawało się, że wypadnie mu dopłacić, aby ją tylko wziąć raczył. Dziekan powołał do opamiętania.
Nieśmiało Lubachowski cenę bardzo umiarkowaną wyjąknął. Orochowski zakrzyknął.
Z cierpliwością anielską, starzec wysłuchał znowu wszystkiego, co na jego skarb najdroższy wymyślił nabywca. Zniżył swe wymagania, ale i tego nie było dosyć.
Zniecierpliwiony dziekan już chciał zerwać układy, gdy nagle Orochowski, w rękę go pocałowawszy, zgodził się zapłacić, co raz uznał niemożliwém. Miał nawet przypadkiem kilkaset talarów, które dał, spisując punktacyą na prędce.
Ze łzami w oczach podpisał ją stary Grzegorz, gdy drzwi się otworzyły i córka z płaczem padła mu w objęcia.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.