Przejdź do zawartości

Strona:PL JI Kraszewski Czarna godzina.djvu/275

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

kroć do izby zaglądał, a konie zaprzężone stały. Stary pożegnał się ukłonem z przytomnymi i wyszedł. Lubicz, który do niego miał żal, iż go zbył milczeniem, po wyjściu, zajął jego miejsce, i począł żartować.
— Ten także, rad nie rad, swoje Lubachówkę będzie musiał sprzedać, ale kto to dziś kupi? Niemcowi nie zechce sprzedać... nie wolno!!... Terroryzm... Szczęściem, że zięcia ma wysoko położonego i ten mu zginąć nie da. Gdyby tak inny był człowiek, sobie i drugim teraz przydał-by się przez Treubergera. Kazał-by sobie zapłacić, coby chciał; ale to purytanin! panie! purytanin!!
I Lubicz śmiał się, pijąc drugi wódki kieliszek.




W Lubachówce od dni trzech niepokój panował; ekonomowa, która pojechała do miasteczka za sprawunkami, zamiast powrócić, jak zwykle, w godzin kilka, odesłała mężowi konie i na kartce powalanéj dała tylko znać mu, że musi jechać do Żarnowa, gdzie miała rodzinę: ciotecznych braci i siostry.
Chodzibój, wiedząc, jak ona sobie mężnie i rozumnie rady dawać zawsze umiała, w początkach był spokojnym. Słyszano wprzódy, że rodzinie jéj dalekiéj, ludziom ubogim, zagrażało wygnanie, ale nie dowierzano złéj wieści. Teraz się ona sprawdzała na nieszczęście. Krzysia we Środę na go-