Czarna Perełka/Część I/II

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Czarna Perełka
Wydawca M. Arct, Zakł. Wyd. S. A.
Data wyd. 1939
Druk M. Arct, Zakł. Wyd. S. A.
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Jednego dnia Kaśka, na przemian wzdychając i śpiewając, przymiatała nieco w korytarzu, przez miłosierdzie szerzej nieco szczotkę puszczając, tak ażeby i sprzed drzwi nieznajomej panienki pył ściągnąć, gdy leciuchno, ostrożnie drzwi się te otworzyły, tak że przez nie nic jeszcze dostrzec nie było można i po raz pierwszy Kaśka usłyszała:
— Moja panienko!
Uszczęśliwiona zbliżyła się do szpary. Drzwi otworzyły się nieco, ręka biała dała jej znak, aby weszła. W ręku tym bielała złotówka, jakby dla oszczędzenia słów i prośby o usługę małą. Twarz poczciwej Kasi oblała się rumieńcem. Przed nią stała nieznajoma panna w szlafroczku, wpół ubrana, blada, mizerna i widocznie chora.
— Moja panienko — rzekła jej cichym głosem — tyś tak dobra...
Chciała jej wcisnąć złotówkę, ale Kaśka, rękami machając, cofnęła się aż do progu.
— Jeśli masz czas, bądź łaskawa, zanieś moją karteczkę lub odpraw przez kogo do doktora... Mieszka niedaleko. Sama słaba, wyjść nie mogę, miłosierny spełnisz uczynek.
— Ale jakże... ale z najmilszą chęcią — zawołała Kasia, chwytając papier żywo — odniosę zaraz. I dalibóg, niech panienka nie robi ceremonii, państwa w domu nie ma... jakbym w czym usłużyć mogła... panna tak sama, no i słaba.
— Nic, nic, tylko proszę o doktora, bo istotnie czuję się niedobrze.
Kaśka popatrzyła, objęła wejrzeniem pokoik cały, rada by była w dłuższą się wdać rozmowę, ale piliło (jak mówiła), zerwała się biec do lekarza. W istocie nieznajoma panna drżała osłabiona i chwiała się na nogach.
Pomimo krótkiego pobytu na progu przedpokoiku, od którego drzwi do mieszkania były otwarte, Kaśka widziała wiele, a przynajmniej więcej niż ktokolwiek bądź. Ale była z tej oznaki zaufania tak dumna, iż się swymi wiadomościami wcale popisywać nie chciała.
Ludzie widzieli ją, gdy wchodziła i wychodziła przez zaklęte drzwi, ale gdy się jej pytali, okryła się tajemnicą, ruszyła ramionami i nie wydała, co tam zobaczyła.
W dwadzieścia minut może po powrocie Kaśki, nadjechała karetka doktora i stary, zacny lekarz, znany całej Warszawie, żywo wbiegł na schody; panna Lenora musiała go widzieć z okna, gdyż nim zapukał, otworzyła mu drzwi.
Wszedł do pokoiku i zdumiony, powoli zbliżał się, rozpatrując, jakby oczom nie wierzył.
— Co pani tu robi? — zapytał — co to jest?
— Nie pytaj mnie, kochany konsyliarzu, co robię, dlaczego tu jestem, czemu mnie samą w tym stanie znajdujesz — radź mi, bom chora.
Przybliżyła się do kanapki i powoli, jakby zesłabła, zsunęła się na nią.
Doktór milczący wziął za puls, począł badać, czoło mu się zmarszczyło, ramionami ruszył.
— Przepraszam panią — odezwał się — nie jest to niedyskrecja, ale konieczność. Lekarz musi czasem być spowiednikiem. Ja nie poznam choroby, nie rozumiejąc jej położenia.
Czarnymi oczyma smutnymi spojrzała z wyrzutem jakby na doktora panna Lenora, milczała długo, a usta jej drżały. Ręka jej, którą doktór puścił, bezwładna leżała na stole biała, wychudła, a piękna, jakby na wzór dla artysty... leżała bezmyślnie rzucona i przez nią malował się stan ducha zwątpiałego, zobojętniałego na wszystko.
— Co pani tu robisz? — powtórzył doktór.
— Widzisz, jestem tu, mieszkam sama, pracuję.
— Dlaczegóż sama i tu? Co się stało z wojewodziną?
Lenora milczała długo, ukryła twarz w dłoniach, poczęła płakać i łkać.
— Wojewodzina umarła? — spytał doktór.
— Nie żyje, — cicho odparła kobieta — nie żyje matka moja i dobrodziejka... nie mam na świecie nic i nikogo... oprócz słabych rąk i obłąkanej głowy.
— Ale przecie pani byłaś w jej domu, jakby własne jej dziecię, niepodobna, ażeby cię tak zostawiła. — Ona! — zawołała Lenora — ona! ten anioł dobroci![1] ona! a! nie posądzajcież jej...
— A więc?
— Tak się złożyły okoliczności, tak obowiązki kazały, bym wyszła, jak mnie widzicie — mówiła, dumniejąc, Lenora — nie pytajcie mnie, nie dręczcie mnie. Błagam was! Nie mogło być inaczej! Jest dobrze, tak jak jest!
Doktór słuchał milczący.
— Pani nie jesteś chora — odparł namyśliwszy się — ale na drodze do choroby, która się może stać niebezpieczna. Zmiana położenia, praca nad siły, przejście z wygód do mniej regularnego życia... osłabiły ją... potrzeba spoczynku, uspokojenia ducha, wzmocnienia materialnego... Co pani jada?
Lenora się zarumieniła.
— Uczę się być ubogą — zawołała — jem chleb, czasem piję kawę, dużo wody... bułkę... niekiedy trochę mięsa.
Stary słuchał posępny, nie wiedząc, co odpowiedzieć. Jako lekarz stał wobec położenia i okoliczności utrudniających misję, nie dozwalających od razu rozstrzygnąć zawikłanego zadania.
— Ale to właśnie i praca nad siły rodzi chorobę! — zawołał — siedzenie! zamknięcie!
— A cóż robią ludzie, jak ja ubodzy, i na pracę skazani?
— Oni są po większej części nawykli do niej i do niedostatku.
— A ci, których wśród dostatku spotka nędza i narzuca się im praca?
— Ci tak chorują, jak pani — rzekł lekarz — często nawet, nie będę tego pani ukrywał, nagła zmiana wywołuje nie tylko chorobę, sprowadza śmierć.
— O, śmierć! — odezwała się ruszając ramionami — śmierć nie jest straszna; co istotnie trwoży, to bezsilność i choroba. — Załamała ręce.
— Mówże pani ze mną szczerze — po chwili wstając z krzesła i poczynając się przechadzać, zaczął doktór. — Wiesz pani dobrze, jak święte i wielkie są obowiązki nasze, chciałbym je choć w części spełnić. Nie kryj pani przede mną nic. Chcesz sobie sama wystarczyć i pewnie chwytasz się pracy niewłaściwej, gdy z jej talentami, nauką, mogłabyś łatwo...
— Przepraszam cię, doktorze... chcę być samotną... nie chcę stosunków ze światem żadnych ani żadnych dlań zaciągać obowiązków.
Lekarz zamilkł.
— Ja się więc pani nie na wiele przydam — rzekł — popełniasz pani przez jakąś dumę rodzaj dobrowolnego samobójstwa. Co to pomoże, jeśli jej powiem: karm się mięsem, używaj ruchu i bądź wesoła.
— Ostatnie jest najlepsze — uśmiechając się, przerwała Lenora — admirowałam zawsze panów, zalecających pacjentom, ażeby się nie kłopotali niczym i unikali zmartwień, powinniście o to prosić Pana Boga!
— Lekarstwa innego do zapisania nie mam nad beefsteck... wino czerwone, zdrowy stół, świeże powietrze i ruch...
Lenora westchnęła: — To się równa wyrokowi na chorobę.
— Pani kochana — rzekł śmielej lekarz siadając za stół znowu — powiedz mi szczerze swą historię, objaśnij położenie.
— Znasz je pan! Widzisz ubogą sierotę bez żadnych zasobów, zmuszoną do pracy, zepsutą pieszczotami i wygodami; dumną, złą, upartą i bardzo biedną.
Wstał stary zniecierpliwiony, biorąc za kapelusz.
— Zostały pani z dawnego jej położenia znakomite stosunki...
— Nikomu nic winna być nie chcę.
Doktór ruszył ramionami.
— Cóż znowu! — zawołał prawie gniewnie — co za niedarowane dziwactwa!
Na te słowa powstała nagle Lenora, zarumieniwszy się, ale po chwili padła na siedzenie, bo się na nogach utrzymać nie mogła. Lekarz, podbiegłszy, posadził ją, widząc większe niż się domyślał osłabienie.
— Nazywasz to pan dziwactwem — odezwała się — sąd jest surowy. Odzywać się do ludzkiej pomocy może tylko ten, kto ma do niej jakieś prawa. Ja nie mam żadnych, ja żadnych nie roszczę, ja sobie samej chcę być winna przyszłość, jeśli ją mam jaką.
— Jest to choroba dumy — łagodniej dodał lekarz.
— Ale choroby są w naturze człowieka, i ta moja gnieździ się we krwi... inna, jak jestem, być nie mogę.
Zmarszczyła brew, coś dzikiego patrzyło z jej ślicznych rysów, którym osłabienie i wychudzenie nadawało wyraz jeszcze więcej uderzający.
— Pani kochana, po cóżeś mnie tu wezwała, abym był świadkiem chyba i z bólem stąd odszedł. Cóż ja ci mogę poradzić, jeśli się chcesz zabić?
— Nie, zabić się nie chcę — odpowiedziała słabym głosem — choć życie jest dla mnie niezrozumiałe, choć nie pojmuję, na com się urodziła, rozumiem, iż nie przyszłam na świat bez celu, dla igraszki... Czuję więc obowiązek wypić czarę do dna. Samobójstwo w jakikolwiek sposób jest świętokradzkim porwaniem się przeciwko wyrokom Bożym.
— Dlaczegoż nie chcesz pani pojąć zarazem, że jeśli życie ludzkie ma cel, nie może go mieć wzięte pojedynczo, zrozumieć je można tylko w związku ze społeczeństwem... A zatem od tej spójni dla dumy się odrywać, nie chcieć stosunków z ludźmi, jest także sprzeciwieniem się Bożym wyrokom.
— Sofista jesteś, doktorze — odparła głosem słabym. I spuściła głowę, i po kobiecemu płacz ją porwał, jęknęła, dodając: — Nie mogę! nie mogę.
— Co pani nie możesz?
— Nic! nic! już milczę! Nerwy mam podrażnione — rzekła nagle, opanowując się. — Nic!
Doktór, człek zacny, w którym długoletnia praktyka ludzkich niedoli zamiast serce przygłuszyć, rozwinęła uczucie i wyrobiła miłosierdzie, nie mógł tak chorej porzucić.
— Jeszcze pytanie — rzekł. — Mówisz mi pani, że nie masz nic, że chcesz żyć z pracy.
— Tak jest.
— Z jakiej?.
— Z pracy rąk... szyję... haftuję...
Lekarz ruszył ramionami.
— Ale to marnowanie sił! To potrafi lada dziewczę bez wykształcenia. Znasz pani muzykę, języki, literaturę, rysunek... z tym przecie z głodu się nie umiera.
— Tak, ale z tym trzeba iść w świat, żebrać zajęcia, spijać upokorzenie i narażać się na najfałszywszy stosunek. Jestem nawykła do swobody, trzeba się uczyć służbistości i uległości. Ja tego nie mogę... ja przede wszystkim nie mam siły wejść w ten świat, w którym żyłam na stopie niepodległości i równości, jako służebnica zapłacona.
— To duma, a brak siły moralnej, siły ducha — rzekł surowo lekarz — to uznanie słabości.
— Co chcesz! prawda, alem słaba! — kryjąc oczy ręką, zawołała Lenora — nie mogę. Drugiego dnia wybuchnęłoby ze mnie oburzenie... duch buntowniczy, który we mnie mieszka. Pieszczona, zepsuta, dobrocią na stos się dam zaprowadzić, siłą ani na tron!
Doktór zamilkł.
— Dość — rzekł — tego gadania, pani się męczysz bezpotrzebnie... na dziś egzamin skończony. Od lekarza możesz śmiało przyjąć obiad, który ci przyślę, bo go zapisuję jako receptę.
Zaczerwieniła się Lenora i załamała ręce.
— Na miłość Boga! nie czyń tego, otrujesz mnie — zawołała z ogniem w oczach — ja mam za co kupić kawałek mięsa... nie czyń ze mnie łaską żywionej żebraczki!
— Dobrze! dobrze, nic nie przyślę — pośpiesznie rzekł doktór — ale jeśli znajdę robotę w domu mogącą się odbywać, stosowniejszą dla pani.
— Wymodloną? przez miłosierdzie doktorze! — krzyknęła Lenora.
— Nie proszoną, ale o którą pani się będą prosić. Cóż to znów za szaleństwo! — dodał groźnie.
— Zobaczymy... zobaczymy...
Podała mu rękę, zatrzymała chwilę dłoń doktora, podniosła oczy łzawe i szepnęła:
— Doktorze! upokorzona ucieknę... skryję się... oszczędzaj chorobę duszy mojej, choćbyś ją potępiał. Mów sobie, żem chora i zasługuję na litość i poszanowanie.
Stary nie powiedział słowa, uścisnął jej rękę i wyszedł krokiem powolnym zamyślony głęboko, jak ten, który dotknął rany nieuleczonej i nie wie, co z nią pocznie.
Drzwi się za nim zamknęły, a w korytarzu cisza była znowu i z samotnej izdebki żaden głos nie dochodził. Kaśka ośmielona zapukała, puszczono ją, poszeptała coś i uszczęśliwiona wyszła, czując się tym zaufaniem tajemniczej panienki podniesioną. Nie chciała już tego dnia nawet gadać z kucharką.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.
  1. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; korekta na podstawie wydania z 1886 roku.