Czarna Perełka/Część I/I

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Czarna Perełka
Wydawca M. Arct, Zakł. Wyd. S. A.
Data wyd. 1939
Druk M. Arct, Zakł. Wyd. S. A.
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


W tej serdecznej Warszawie, jaka ona jeszcze przed ostatnimi była wypadkami, a nawet jaka jest dzisiaj, choć jej oblicze smutnie się teraz zmieniło, wśród świetnego i widocznego życia, ileż to się odgrywało dramatów na strychu i tragedyj po poddaszach, których żadne nie oglądało oko, chyba po trosze odgadł je wzrok milczącego stróża, a wyczytał trumniarz, co lichą dźwignął po schodach zbitą z tarciczek, jak ją na Rusi zowią „domowinkę“ w ostatniej godzinie. Niekiedy ciekawsze oko mogło podpatrzeć tam życie i domyśleć się gry jego, tak zmiennej, tak różnej, jak barwy opalu, w których się słońce przeglądając mieni.
Życie ludzkie... tak jednakowe wydaje się z dala, a tak dziwnie i nieskończenie jest rozmaite, gdy się na nie patrzy serca i duszy mikroskopem. Naówczas ta czarna i różowa plamka rozkłada się w cały świat kształtów, świateł i cieni.
Z tych wzorów nieśmiertelnych życia tworzy fantazja obrazy, ale bezsilna jest jak dziecię, które z malowanej karty figurki wystrzyga... nowego nie potrafi urodzić, ledwie ze szczątków coś klei.
Dobrze jeszcze, kto, posłuszny prawom niezłomnym, nie sili się daremnie na to, co niemożliwe, i odwzorowywa naturę podziwiając jej cuda niewyczerpane. Te tylko obrazy życie przypomnieć mogą, które są z rzeczywistości czerpane. Można je bluszczem umaić, ukwiecić, oświetlić... ubarwić — ale cóż stworzyć potrafi człowiek, ograniczony żelaznymi ściany swojego organizmu cielesnego i duchowego!
Mówmy więc o tym, na co oczy patrzyły i co przeżywszy rzeczywistość ma prawo odrodzić się jeśli nie w pieśni, to w opowiadaniu zimowego wieczora.
Jeden z dwóch pałaców rodziny Zamoyskich na Krakowskim Przedmieściu był przed rokiem 1861 podzielony na mnóstwo drobnych mieszkań, które dosyć tanio różnym osobom wynajmowano. Mieściło się tam i młodzieży wiele, i mniejszych a niezamożnych rodzin urzędników, i wszelkiego powołania ludzi, szukających bezpieczeństwa i schludności przy umiarkowanej cenie.
Na drugim piętrze jeden z pokoików szczupłych, z malutką sionką tylko, zajmowała od niejakiego czasu osoba, która ludność pałacu, złożoną w większej części z młodzieży, mocno zaintrygowała. Jak się ona tu potrafiła dostać, gdzie kobiet samotnie mieszkających nie przyjmowano, kto jej to mieszkanie wyszukał i najął, nie wiedziano. Nie postrzeżono nawet zrazu, kiedy się wniosła, a tak wychylała się mało za próg swego pokoiku i tak ostrożnie snać, aby wejrzeń nie ściągnąć, iż nierychło jakoś oko ciekawego młodzika wyszpiegować ją potrafiło.
Było to późną jesienią; pan Zygmunt Haraburda, Rusin, uczeń malarza Simmlera (który prawie nie przyjmował uczniów i uczynił tylko dla niego wyjątek), wracając ku wieczorowi na trzecie piętro, gdzie się mieścił, spotkał na schodach niespodziane zjawisko.
Nie mógł dostrzec dobrze rysów twarzy, ale jako artysta, w półmroku ciemno zarysowującą mu się postać niezmiernego wdzięku, proporcji i gracji klasycznej niby ożywiony posąg starożytny, z dzbankiem w ręku, posuwający się ku górze ujrzał — i stanął zachwycony. Szła nieznajoma owa lokatorka tak żywo, jak tylko mogła, jakby się szelestu kroków przelękła. Zygmunt pośpieszył, aby ją lepiej zobaczyć, ale nim dobiegł, pięknych kształtów dziewczę gdzieś mu, jakby cudownym sposobem, znikło.
Zygmunt, który oczyma się uczył świata i patrzył na wszystko z podwójną ciekawością młodzieńca i malarza, znał wszystkich mieszkańców tego domu. Każdego z nich nieco w karykaturze miał w swoim albumie, a dotąd tej prześlicznej kariatydy greckiej, a raczej kanefory nie widział.
Dotknęło to jego miłość własną. A że do projektowanego szkicu Racheli u studni potrzebował niewieściego wzoru, który mu mignął, tak drażniąco się kryjąc, nie mógł sobie darować, że szedł powoli i chwilę na widok linii tej postaci osłupiał.
Postanowił więc sobie dotrzeć koniecznie i wyśledzić, która z dziewcząt, noszących dzbanki, ma taką kibić zachwycającą i taki wdzięk ruchów.
Niestety, ani nazajutrz, ani w ciągu tygodnia nie potrafił wyśledzić znikłego zjawiska. Dziewczęta wychodzące po wodę z domu były przerozmaitego wzrostu i postaci, ale żadna z nich w najmniejszej rzeczy nie była podobna do tego snu wieczornego. Na ostatek Zygmuś powiedział sobie, iż mu się przywidziało, że sam stworzył, a raczej przypadek te linie greckie wśród polskich prozaicznych schodów, wiodących na drugie piętro.
Na tym się skończyło, gdy jednego ranka schodząc nieco później (był to dzień niedzielny), zobaczył przed sobą idącą tę samą kibić klasyczną, tę samą marzoną kaneforę. Tym razem wszakże nie niosła ona nic, prócz książki do nabożeństwa w ręku, a ubrana była, acz skromnie, ale tak wytwornie, iż dzbanek w jej dłoni wydawał się anomalią. Pan Zygmunt potrafił ją wyminąć i zajrzeć jej w oczy, albo raczej zobaczyć twarz, wzroku nań bowiem nie podniosła. Stanął zdumiony we wrotach, aby ją jeszcze oglądać przechodzącą, i przekonał się, że ona nie mogła nieść dzbanka.
W tej nieznanej panience było coś tak oryginalnego, dumnego, pańskiego i dzikiego razem, tak skromnie i majestatycznie przeszła koło niego, iż malarz sobie powiedział: — Nie, to nie ona! — Ale taż sama czy inna, piękna dziewica tak niepodobna była do ogółu twarzy niewieścich, oglądanych codziennie, iż Zygmunt westchnął, że jej odmalować nie potrafi.
Typ fizjognomii był wschodni może, a jednak nie hebrajski — różny od niego, dzikszy jakiś i energiczniejszy. Na tamtym tysiącletnia wypiętnowała się niewola, tu coś nieokiełznanego i tchnącego swobodą pustyni i lasów. Płeć miała smagłą, ciemną, ogorzałą niemal, oczy czarne, smutne i groźne, włos kruczy, a kształty kibici były uroczej budowy. Niegodziwe suknie nie potrafiły zeszpecić i zakryć tego chodzącego posągu Junony azjatyckiej.
Ubiór jej był taką zagadką, jak ona. Składał się z kosztownych materiałów, widocznie poprzerabianych i zastosowanych na nowo do wymagań mody, bardzo zręcznie, a jednak niepospolicie. Nie ubrała jej lada modniarka, i strój nie był chwycony w pierwszym lepszym magazyniku. Niosła go na sobie z godnością, ze smakiem, można by rzec, z uczuciem wrodzonym, pełnym nieopisanego wdzięku. Chód jej nawet był inny jakiś, niemiejski. Dotykała ledwie stopą bruku, sunęła się po nim, ale czuć było siłę w tym pochodzie pewnym siebie i śmiałym. Gdy malarz spojrzał na nią, na twarzy brązowej, podobnej do indyjskiego bóstwa, nie było wyrazu innego, oprócz głębokiego zamyślenia i smutku. Smutek ten nie skarżący się, jakby mimowolnie przeciskał się przez zmartwiałe rysy, nawykłe do poważnego spokoju.
Szła widocznie do kościoła i znikła mu z oczów.
Nie byłby artystą i dwudziestoletnim młodzieńcem pan Zygmunt, gdyby na widzeniu tym poprzestał. Poszedł na zwiady. O nazwiska lokatorów dowiadując się pilnie, dośledził, że na drugim piętrze stała panna Leonora Zara, tak mu ją nazwano — samiuteńka jedna. Stróż, nieco wtajemniczony w byt i położenie lokatorki, poczęstowany papierosem, dodał, iż cały dzień siedzi zwykle zamknięta w swoim pokoju, że była ponoś jakaś trudność z umieszczeniem jej w pałacu, ale ta jakimś tajemniczym, wszechmogącym wpływem usunięta została... i że dalipan więcej nic o niej nie wie. Nazwisko brzmiało jakoś cudzoziemsko; Zygmunt spytał stróża, czy mówi po polsku, a ten ruszył ramionami i zapewnił, że kilka jedynych słów, jakie z jej ust do jego ucha spłynęły, doskonałą były polszczyzną powiedziane. Na tym się skończyło i więcej już dowiedzieć się nie było podobna.
Nie ma podobno kraju, gdzieby piękna kobieta większą cześć odbierała i obudzała zajęcie gorętsze jak w Polsce. Często uwielbienie to bywa nawet niegrzeczne i natrętne, można je tylko dla pobudek wytłumaczyć, jest to zdegenerowana cześć piękna w ogóle.
Wkrótce też cały pałac wiedział o tej nieznajomej; badał ją i zajmował się odgadnięciem problematu: kto ona być mogła. Postać zapowiadała coś z wyższego świata, ubóstwo temu przeczyło; okrywanie się tajemnicą i życie zamknięte było niezrozumiałe.
Nigdy nie przemówiła do nikogo, nie obejrzała się, nie postarała o te sąsiedzkie, prawie nieuniknione stosunki, które się same zawiązują. Obok mieszkał biuralista z żoną, córeczką i służącą, graniczyli z sobą przez ścianę, a pan Melchior i pani Melchiorowa zaręczali, że u tej panny przez cały dzień ledwie jaki szelest albo westchnienie słyszeli. Nikt a nikt nigdy u niej nie bywał. Kaśka, niezmiernie ciekawa służąca tych państwa, stawała na czatach, widywała ją przynoszącą sobie wodę do dnia, wychodzącą czasem wśród niego z wyraźnym staraniem, aby się z nikim nie spotkać, niekiedy wymykającą się ze dzbankiem wieczorem, zresztą... drzwi były na klucz zamknięte i cisza głęboka. Kaśka spostrzegła i to, że panienka chodziła w jedwabiach, że miała piękny szal, kilka chustek kosztownych i zawsze świeże rękawiczki.
— Co toto jest? — mówił pan Melchior, zażywając tabaki, systematycznie nogę prawą zakładając na lewą i lewą na prawą, aby nie drętwiały — to jest egipska enigma. W atłasach z dzbankiem po wodę? Oczywiście jakaś historia... jakiś dramat, który się wytrawia po cichu.
— Ale co ma być! — niecierpliwie przerywała sama jejmość, nie lubiąca poezji i niewieścich zagadkowych egzystencji — co ma być! Zaraz ichmość robicie heroiny z lada wyszarzanego kawałka atłasu.
— A jak Boga kocham — zawołała z drugiego pokoju, głowę wystawiając, Kaśka z poufałością starej sługi — że ma takie szale i chustki... i suknie, jakby jaka pani.
— A sama wodę nosi! — dodała, ruszając ramionami, pani Melchiorowa — to mi się podoba. Dajcież już temu pokój!
I nie tylko pan Zygmunt, państwo Melchiorowstwo, Kaśka, ale cały pałac niesłychanie był zajęty ową panną, której nazwisko nic nie mówiło, a osoba tyle dawała do myślenia.
Zwykle w takich razach, gdy się ludzie śledzić uprą, coś na ostatek odkopią, prawdę czy fałsz, i tym się zaspokoją, tu niepodobna było nic się dowiedzieć.
Z geograficznego położenia i natury swych zatrudnień Kaśka była jaszcze może najlepiej uposażona do podsłuchania i podpatrzenia czegokolwiek; jako narzędzie miała niewieścią, słynną, po matce Ewie odziedziczoną, ciekawość. Ale wszystko to nie pomogło. Próbowała parę razy nastręczyć się do małych posług, odebrała grzeczne podziękowanie tylko i nic więcej. Ale że była w dodatku bardzo poczciwą dziewczyną, której serce na niedolę biło, bo jej wiele w życiu przebyła — nie zraziła się odmową i z duszy pragnęła w czymś być użyteczną tej panience, której położenie litość w niej budziło.
— Co tam ja — mówiła w kuchni — że ja ciężko pracuję, a na palca zawinięcie zarobić nie mogę... no to co? Dyć to już było tak i z rodzicielami, ta i ze mną, bo na tośmy się rodzili z przeznaczenia Bożego; ale ta... czarna... chodziła ona zawzdy po wodę do studni? Przypadło na nią nieszczęście — ta to cierpieć musi stokrotnie, bo nie nawykła... Nieraz się patrzę, jak niesie tę wodę albo coś z miasta — ona, to prawda, że pięknie nieść umie, człek by tak nie potrafił — ale co? czuć i widać, że jej to ciężar straszny, a oczy spuszcza ze wstydu. Ale dumna jejmościanka ani piśnie. Kilka razym ją zaczepiła, ino główkę obróci, spojrzy tymi oczyma kieby węglami, a głos jak muzyka... jakby śpiewał... ino taki smutny, że się płakać chce.
Wzdychała Kaśka, że jej pomóc nie mogła, że się wkraść nie potrafiła... a nie straciła ochoty do swych psychologicznych studiów nad nieznajomą.
Pan Zygmunt, porwany wirem artystycznego żywota, zaniedbać je musiał, a państwo Melchiorowstwo radzi byli, że mieli spokojną sąsiadkę.
W tych czasach, jakoś o św. Michale, wniósł się na pierwsze piętro kawaler wielkich nadziei, pan Roman Junosza Zarybski, młody dziedzic znacznej fortuny, którego rodzice wyprawili do Warszawy dla swobodnego ukończenia wychowania. Pretekstem były lekcje muzyki, gdyż był muzykalny, lekcje akwareli u Kostrzewskiego, gdyż nieco malował, i prywatne różne studia, których wybór jemu samemu był zostawiony.
Roman pochodził ze szlacheckiej wprawdzie rodziny, ale niedostatniej dawniej, a dopiero w ostatnich czasach, gdy fortuny jak grzyby rosnąć się nauczyły, nagle zbogaconej. U nas rodzina przychodząca do majątku za pierwszy sobie zaraz poczytuje obowiązek zupełnym przejściem na łono społeczności arystokratycznej, europejskiej, zerwać z przeszłością i wkupić się do większego świata. Nie przychodzi to bez ofiar, ale czegoż się nie uczyni, aby zająć stanowisko przyzwoite! Skutkiem starań rodzicielskich o przyjęcie do bractwa było, iż syn już najzupełniej do niego się wcielił.
Romanek, nie tylko że wyglądał arystokratycznie, nie tylko że mówił lepiej po francusku niż po polsku, że przywiązywał do prozapii i genealogii niesłychaną wagę i stworzył sobie wywód od dwunastu wojewodów, że był jak najgorętszym katolikiem, nie z serca, ale dla tonu i z obowiązków stanu, chociaż młody, poślubił jeszcze konserwatywne przekonania i wstręt do rewolucji, agitacji, czerwoności, którym lubił się popisywać wszędzie. Był ze wszech miar młodzieńcem wzorowym, uczęszczał do najlepszych towarzystw i tylko do domów znanych z rodu i usposobień pokojowych, ulicą się brzydził, a bez rękawiczek nikt go nigdy nie widział i bez nieposzlakowanego cylindra. Powierzchowności Pan Bóg mu nie dał wdzięcznej, był chudy, długi (niewysoki, bo to inaczej wygląda), posępny, z nosem trąbiastym, włosy nosił gładko, a mimo młodości, arcy był poważny — i że studiował genealogię domów polskich, przeto inne lekkie literackie produkcje wcale dlań nie miały wartości. Znano go jako pełnego nadziei poczynającego archeologa, zaprzątniętego historią guzików herbowych. Znakomite do niej zebrał był materiały.
Roman wyglądał nieco donkiszotycznie, trochę śmiesznie, ale nadzwyczaj przyzwoicie. Gdy kogo los zechce kompromitować, czyni to czasem w sposób tak nieznośnie drapieżny, żeby go można posądzić o chęć drwienia z ludzi. Roman stanął w pałacu Zamoyskich dlatego, iż mu się to zdawało przyzwoitszym niż gdzie indziej, a licho nadało, że na trzecim piętrze znalazł tu Haraburdę, dalekiego krewnego, bez którego by się był wyśmienicie obszedł. Drugiego dnia dopytała się doń ciotka, która była zapomniana przez rodzinę, a niestety! — razem z mężem zajmowała się sprzedażą mąki i krup!
Choć nie dał tego poznać po sobie pan Roman, ciężko go te dwa spotkania zgryzły i przybiły. A od Haraburdy się uwolnić i drzwi mu zamknąć nie było sposobu, ciotki się wyrzec zdawało niepodobieństwem.
Na dobitek nieszczęścia, Roman miał kompleksję nader romansową, jak się o nim wyrażał kuzynek, i choć się z tym taił nieco, jednym z celów przybycia do Warszawy było... zawiązanie jakichś stosuneczków cichych, które by kawalerski żywot urozmaicić i zazielenić mogły.
Tradycje tego świata, do którego należeć pragnął, wcale się temu nie sprzeciwiały, wiedział tylko, iż należy zachować decorum. Wkrótce po zajęciu lokalu na pierwszym piętrze i umeblowaniu go tak, aby mógł choćby właściciela pałacu przyjmować, jednego dnia schodząc ze schodów Roman pracował nad prawidłowym włożeniem rękawiczek dziewiczej świeżości. Mozolił się nad nimi, gdyż łapę miał wcale nie pańską, a chciał, by uchodziła za kształtną i małą. Już był wcisnął palców czworo i pozostawał mu piąty gruby i niezgrabny klocek do wświdrowania gdy... stanął i osłupiał... rękawiczka pękła... usta się rozwarły... i ogromne — ach! wyrwało się z nich.
Schodami szła od dołu żywo, pewnie nie spodziewając się spotkania, owa nieznajoma Lenora, dźwigając spore pudełko. Roman ujrzał ją — i po wstępnym: ach! — zawołał:
— Pani tu! Mademoiselle Lenora ici?
Panna podniosła czarne oczy bez podziwu i przestrachu, popatrzyła, jakby jej sobie trudno było przypomnieć tego dobrego znajomego — i lekko pozdrowiwszy go głową, nie odpowiadając nawet, poszła dalej.
Za Romanem szedł natrętny kuzynek Haraburda.
— A no! — rzekł — przecież się historii tej chodzącej zagadki dowiemy. Pozywam pana Romana, aby powiedział, co o niej wie.
— Co ona tu robi? — spytał żywo Roman.
— Ale ja ciebie się o to pytam! Mieszka na drugim piętrze, wodę sobie sama nosi, cały dzień siedzi zamknięta. Któż to jest?
— Ja nie wiem, kto to jest — rzekł Roman — to tylko wiem, że w domu starej wojewodziny (jednej z ostatnich wojewodzin 1831 r.) widywałem ją na stopie dziecięcia domu, panią niemal samowładną, gdyż wojewodzina nieco była zdziecinniała. Wiem, że ona podobno zmarła, dalej nic.
— Czy krewną była?
— Czy krewną? Kto to może wiedzieć! — dodał — jedni powiadali, że krewna, drudzy, że córka... co było fałszem, a inni nic, jak my teraz, nie wiedzieli. Coś się stać musiało! — zawołał Roman — kiedy ona tu jest.
Młodzieńcowi oczy pałały, mówiąc, i pomimo pęknięcia rękawiczki, nad którym bolał wielce, bo był skąpy (to należy do tonu od niejakiego czasu), zapomniał się do tego stopnia, iż Haraburdę wziął pod rękę wychodząc w ulicę.
— Tak wykształconych osób, jak ona — dodał — mało się w życiu spotyka... gra, śpiewa, maluje, czyta... pisze... mówi językami wszystkimi... umie nawet po hiszpańsku... a rozum, a dystynkcja. A! — rzekł — to pewna, że w jej żyłach nie lada krew płynie.
— Sina! — uśmiechnął się Haraburda.
— Cóż to jest? Co ona tu robić może... osoba tak wysoce... głowę tracę! Boć mówiono powszechnie, że miała zapewnionego pół miliona posagu.
Rozmowa się na tym skończyła. Romanek poszedł na zwiady, tegoż wieczora zagadnął parę osób o losy Lenory, o wojewodzinę... a przez zaciśnięte zęby nikt nic wycedzić nie raczył. Spoglądano na niedyskretnego badacza dziejów ojczystych, tym razem zbaczającego z drogi swych studiów, chrząkano i milczano...
Na pytanie o Lenorę ten i ów szepnął:
— A! vous parlez o „Czarnej Perełce!“
— A! Czarna Perełka!... I wszyscy milczeli. Zdaje się, że to nazwanie Czarnej Perełki dała jej kochająca ją nad wyraz wszelki wojewodzina.
Nic dowiedzieć się nie było można.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.