Człowiek śmiechu/Część pierwsza/Księga pierwsza/Rozdział trzeci

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Wiktor Hugo
Tytuł Człowiek śmiechu
Wydawca Bibljoteka Arcydzieł Literatury
Data wyd. 1928
Druk Zakłady Graficzne „Bibljoteka Polska“ w Bydgoszczy
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Felicjan Faleński
Tytuł orygin. L’Homme qui rit
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ TRZECI
Samotność.

Dzieciak nieporuszony pozostał na skale, ze wzrokiem osłupiałym. Nie wołał nikogo. Nie prosił o nic. Jednak była to rzecz nieprzewidziana, a on nie powiedział na to ani słowa. Na statku również panowało milczenie. Ani wykrzyku dziecka ku tym ludziom, ani choćby słowa pożegnania od tych ludzi dziecku. I było z tych stron obu niby przyzwolenie nieme na tą przestrzeń, coraz między nimi wzrastającą. Coś podobnego dzieje się pewnie przy rozstaniu cieniów, na dwóch brzegach Styksu. Dzieciak, jakby wrosły w skałę, której stopy wzbierające fale przypływu już zaczynały ogarniać, poglądał tylko na oddalający się statek. Powiedziałbyś, że rozumiał. Ale co on takiego rozumiał? Cień.
W chwilę potem orka dosięgła przesmyku, stanowiącego wyjście z zapadliny morskiej, i weszła weń. Błysnął szczyt jej masztu na jasnem niebie ponad popękanemi bryłami, pośród których mknęła wężykiem ta cieśnina, jakby pośród dwóch murów. Szczyt ten błąkał się czas jakiś pomiędzy wierzchami skał i wreszcie zdał się w nich gubić. W chwilę potem już go nie było. Skończyło się. Statek wypłynął na pełne morze.
Dzieciak popatrzył na to zniknięcie.
Był zdumiony, a bardziej jeszcze zadumany.
Osłupienie kojarzyło się w nim z budzącem się ponuro poznaniem życia. Ta istota początkująca zdawała się posiadać już doświadczenie. Może on już miał i sąd swój własny? Próba, przybywająca przedwcześnie wytwarza niekiedy w głębi zamglonej jeszcze rozwagi umysłu dziecięcego nieokreślone jakieś a straszliwe szale, na których te biedne małe duchy ważą Boga.
Czując się niewinnym, przyzwalał. Nie wydał ani skargi. Kto nic sobie do wyrzucenia nie ma, ten nie robi wyrzutów.
To nagłe odrzucenie go nie wywołało w nim nawet ruchu. Doznał pewnego rodzaju wewnętrznego odrętwienia. Wobec tej niespodzianej zaczepki losu, która zdawała się kłaść koniec jego istnieniu niemal przed jego zaczątkiem, dzieciak ani drgnął. Przyjął to uderzenie gromu stojąc.
Widoczne było, sądząc po jego zdziwieniu, które go ani na jotę nie przybiło do ziemi, że w tej gromadzie, która go opuszczała, ani nikt go nie kochał, ani on nie kochał nikogo.
Zamyślony, zapomniał o zimnie. Nagle woda musnęła mu stopy, — przypływ wzrastał; jakieś tchnienie przeleciało mu po włosach, — wiatr się zrywał. Dreszcz go przejął. Od stóp do głowy przeszyło go drgnienie, które bywa zbudzeniem.
Zatoczył wzrokiem wkoło siebie.
Był sam.
Po dziś dzień nie było dla niego innych ludzi na ziemi, tylko ci, którzy w chwili obecnej znajdowali się na statku. Otóż ci ludzie go odbiegli.
Dodajmy do tego, co się zapewne wielce dziwnem wyda, że ludzie ci, jedyni jakich znał na świecie, byli mu całkiem nieznani.
Nigdy powiedziećby nie umiał, co to byli za jedni.
Dni dziecinne upłynęły mu pośród nich, a nigdy nie pomyślał, żeby miał do nich należeć. Poprostu, żył obok nich, nic więcej.
I oto został zapomniany przez nich.
Nie miał ani pieniędzy przy sobie, ani obuwia na nogach, zaledwie lichy przyodziewek na grzbiecie i zresztą ani kawałka choćby chleba w kieszeni.
Było to zimą. Było to wieczorem. Trzeba było zrobić kilka mil, żeby się dostać do najbliższej mieszkalnej osady.
Ani nawet wiedział, gdzie się znajduje.
Nie wiedział nic innego, tylko to, że ci, którzy z nim przybyli na brzeg tego morza, odeszli sobie bez niego.
Czuł, że go wykluczono z życia.
Czuł, że zaczyna w nim braknąć człowieka.
Miał lat dziesięć.
Dzieciak znajdował się pośród pustyni, pomiędzy głębiami, w których słyszał grzmiące odmęty.
Przeciągnął szczupłe swoje ramionka i ziewnął.
Następnie znagła, jak ktoś, który dał za wygraną, zuchwale i raźno, ze zręcznością wiewiórki — może i clowna potrosze — odwrócił się plecami do morza i począł się wspinać grzbietem skały. Drapał się czas jakiś ścieżką, potem ją porzucił, potem znów do niej wracał, zwinny i śmiały. Spieszno mu było teraz w głąb lądu. Myślałbyś, że ma zgóry drogę wytkniętą w głowie. Z tem wszystkiem, nie szedł nigdzie.
Spieszył się, ale bez celu, poprostu jak istota zbiegła przed przeznaczeniem.
Wspinać się jest rzeczą człowieka, wdrapywać się — zwierzęcia. On się i wspinał i wdrapywał. Urwiska Portlandu zwrócone były ku południowi, prawie nigdzie śniegu nie było na ścieżce. Wysoki stopień chłodu zmienił był zresztą ten śnieg w kurzawę, bardzo śliską i przeto niewygodną dla idącego. Dzieciak i na to sobie poradzić umiał. Kaftan, który miał na sobie, zbyt na niego obszerny, utrudniał mu kroku. Często też napotykał po cyplach lub na pochyłościach kawały lodu, na których się poślizgiwał i padał. Czepiał się, to gałęzi suchej, to jakiej skalistej wypukłości i tak czasem wisiał kilka chwil, zawieszony ponad zawrotną otchłanią. Raz nawet dość nieopatrznie postawił nogę na jakimś niepewnym odłamie, który się nagle pod nim usunął, pociągając go za sobą. Usuwania się tych wyłomów bywają zdradliwe. Przez ciąg chwil kilku dzieciak doznał wrażeń zsuwającej się dachówki po pochyłości dachu; stoczył się aż nad samą krawędź przepaści. Pęk zielska schwytany w porę ocalił go. Nie wydał krzyku wobec otchłani, jak przedtem go nie wydał krzyku wobec ludzi. Umocnił się na nogach i znów się dalej gramolił w milczeniu. Urwistość była wyniosła. Miał tym sposobem niejeden orzech do zgryzienia. W rażenie przepaści zaostrzało się ciemnością. Ta skała stroma końca nie miała. Cofała się przed dzieciakiem w głębie, idące do góry. W miarę jak się dzieciak piął ku szczytowi, szczyt zdawał się także piąć w chmury. Ciągle gramoląc się bez wytchnienia, wpatrywał się z podziwem w to ławisko czarne, rzucone niby zawada pomiędzy niego i niebo. Nareszcie stanął u kresu.
Z radością wskoczył na płaszczyznę. Możnaby powiedzieć, że przybił do lądu, gdyż istotnie wydobył się z otchłani.
Zaledwie znalazł się ponad ścianami skalistych urwisk, począł go dreszcz przebiegać. Na twarzy swojej uczuł powiew chłodny, ukąszenie nocy. Cierpki wiatr dmuchał od północnego zachodu. On zacisnął na piersi swój kaftan marynarski.
Był to zresztą niezły przyodziewek. Nazywa się on, mówiąc językiem żeglarzy, wiatrówka. Właściwością jego jest to, że dobrze ochrania od przykrych deszczów, napędzanych południowo-zachodnim wiatrem.
Dzieciak, wygramoliwszy się na płaszczyznę, zatrzymał się, osadził się mocno bosemi nogami na przemarzniętej ziemi i spojrzał stamtąd.
Poza nim morze, przed nim lądy, ponad jego głową niebo.
Ale niebo bez gwiazd. Gęsta mgła ogarniała widnokrąg.
Przybywszy na szczyt skalistego urwiska, znalazł się zwróconym twarzą w stronę ziemi; począł się po niej rozglądać. Znajdowała się przed nim, jak oko zasięgnie, wyrównana, przemarzła, pokryta śniegiem. Tu i owdzie sterczały drżące kępy krzaków. Nigdzie drogi — nic. Żeby choć gdzie pasterski szałas. Przelatywały od czasu do czasu blade tumany, będące wirami delikatnego śniegu, unoszonego z ziemi przez wiatr i lecącego Bóg wie dokąd. Stopniowe falowania przestrzeni, rozpływające się w ciemności mglistej, uwydatniały się niekiedy na krańcach widnokręgu. Szerokie, bezbarwne płaszczyzny gubiły się w białawych oparach. Milczenie głębokie. Rozprzestrzeniało się to wszystko, jak nieskończoność, i milczało, jak grób.
Dzieciak odwrócił się ku morzu.
Morze, podobnie jak ziemia, było białe; ta od śniegu, tam to od piany. Nic posępniejszego, jak półświatło, wynikające z tej podwójnej białości.
Oświetlenia nocne odkreślają niekiedy nader ostre zarysy; morze wydawało się ze stali, skały wybrzeża z hebanu. Z wyżyny, na której się dzieciak znajdował, zatoka Portlandzka rozkładała się niemal na wzór karty geograficznej, biaława, w półkolistem swojem otoczeniu ze wzgórz. Było coś sennego w tym nocnym krajobrazie; coś niewyraźnie okrągłego, ujętego jakby w sierp ciemny; zdarza się, że księżyc przedstawia podobny widok. Od przylądka do przylądka, na całej tej przestrzeni, nie dostrzegałeś ani iskierki błysku, mogącego wskazywać bądź płonące ognisko, bądź oświetlone okno, bądź jaki dom żyjący. Najzupełniejsza nieobecność światła równie na ziemi jak na niebie, ani iskry na ziemi, ani gwiazdy w niebie. Z kolei, rozległe płaszczyzny wód w zatoce zdawały się doznawać tu i owdzie nagłego wzdęcia. To wiatr podrzucał i fałdował tę płachtę. Orka dawała się jeszcze niekiedy widzieć w zatoce — uciekająca.
Wyglądała niby trójkąt czarny, ślizgający się w tej bezbarwnej przestrzeni.
W dali przepaści odmętów drgały bezładnie w ponurym światłocieniu.
Matutina znikała, jak błysk. Topniała w oczach. Nic szybszego, jak przepadanie statku w przestworach wód. W pewnej chwili uciekający statek zapalił swoją latarnię przy sztabie; widoczne było, że ogarniały żeglarzy niepokojące ciemności i że sternik czuł potrzebę rzucenia światła na morze. Ten punkcik świetlny, którego mruganie widać było zdaleka, dziwnie posępnie wyglądał, przyczepiony do tego wysokiego, czarnego kształtu. Powiedziałbyś, że to całun na nogach stanął i kroczy pośród morza, wraz z nim błąka się ktoś, mający w ręku gwiazdę.
W powietrzu unosiła się widoma groźba burzy. Dzieciak nie zdawał sobie z tego sprawy, ale żeglarz doświadczony drżałby. Była to owa chwila wstępnego zaniepokojenia, w której powiedziećby można, że żywioły gotują się wziąć na siebie dotykalne uosobienia, i w której tylko patrzeć, jak się tchnienie wiatru w tajemniczy sposób przeobrazi w zawieruchę. Morze stanie się niebawem oceanem, siły zbudzą się do samowiedzy; to, co bierzesz za rzecz, okazuje się duszą. Wkrótce masz ujrzeć to wszystko. Stąd groza. Dusza człowiecza wzdryga się na to stawienie jej twarzą w twarz z duszą przyrody. Zamęt miał wystąpić na scenę. Wiatr, miętosząc mgłę i napiętrzając poza nią obłoki, ustawiał dekoracje tego straszliwego dramatu, mającego się odegrać przez zimę i tumany, któremu na imię: zawieja śnieżna.
Pierwsze objawy niebezpieczeństwa wyszły od statków, znajdujących się na wodzie. Od pewnego czasu zatoka nie była już pusta. Co chwila występowały z poza przylądków zaniepokojone łódki, spiesząc co tchu ku wybrzeżu. Jedne z nich opływały Portland-Bill, drugie znowu Saint-Albans-Head. Od najdalszego widnokręgu błyskały żagle; uciekano, szukając schronienia na wyścigi. Od południa coraz mocniej zgęszczały się ciemności, i chmury nocy pełne zdawały się osuwać na powierzchnię morza. Ciążenie wiszącej ponad odmętami nawałnicy zdawało się ponuro uciszać tonie. Nie była to chwila stosowna do puszczenia się w drogę. Z tem wszystkiem, orka odpłynęła.
Skierowała rudel ku południowi. Była już daleko poza zatoką i zupełnie na otwartem morzu. Nagle powiew zmienił się w podrywane podmuchy; Matutina, którą jeszcze dokładnie rozróżnić było można, w jednej chwili od stóp do głowy najeżyła się żaglami, jakby postanowiwszy korzystać ze zbliżającego się huraganu. Był to tak zwany noroit, niegdyś zwany wiatrem galer; podmuch podstępny i gniewliwy. Wiatr ten zaraz od początku zerwał się z nielada zawziętością. Orka, uderzona przez niego z boku, przechyliła się, ale niemniej bez wahania szybowała dalej na pełne morze. Postępek ten zdradzał raczej ucieczkę, niż zwiastował podróż; raczej obawę ziemi, aniżeli morza, i więcej nierównie obawy o pogoń od ludzi, niż o prześladowanie ze strony wiatrów.
Orka, przeszedłszy wszystkie stopnie pomniejszenia, rozpływała się coraz mętniej na krańcach widnokręgu; zbladł świetlny punkcik, który wraz z sobą słaniała po ciemnościach, i wreszcie zlawszy się zupełnie z ciemniami nocy, niebawem znikła jak sen.
Tym razem było to już na zawsze.
Przynajmniej dzieciak tak tę rzecz zrozumiał. Zaprzestał już poglądać na morze. Wzrok jego przeniósł się ku płaszczyznom, ku karłowatym zaroślom, wzgórzom, ku przestrzeniom, na których może nie było niemożliwe napotkać jaką ludzką istotę. Wreszcie udał się w drogę, w kierunku tej nieznanej krainy.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Victor Hugo i tłumacza: Felicjan Faleński.