Człowiek śmiechu/Część pierwsza/Księga pierwsza/Rozdział szósty

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Wiktor Hugo
Tytuł Człowiek śmiechu
Wydawca Bibljoteka Arcydzieł Literatury
Data wyd. 1928
Druk Zakłady Graficzne „Bibljoteka Polska“ w Bydgoszczy
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Felicjan Faleński
Tytuł orygin. L’Homme qui rit
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ SZÓSTY
Walka pomiędzy śmiercią a nocą.

Stał dzieciak przed tym przedmiotem niemy, zdumiały, z w rytym wzrokiem.
Dla człowieka dojrzałego byłoby to szubienicą, dla dziecka było widziadłem.
Gdzie człowiek dojrzały ujrzałby trupa, dzieciak widział stracha.
I zresztą, nie rozumiał nic z tego.
Wabienia przepaści bywają rozmaitych rodzajów, właśnie jedno z takich nęciło u szczytu tego wzgórza. Dzieciak postąpił krokiem, potem postąpił znowu. Wspiął się, jednocześnie mając ochotę zejść, i przybliżył się, mając zarazem ochotę cofnąć się.
Podszedł całkiem blisko, śmiały a jednak drżący, by rozpoznać dokładnie widziadło.
Znalazłszy się u stóp szubienicy, podniósł głowę i począł się przypatrywać.
Widmo było powleczone smołą. Błyszczało na niem tu i owdzie. Twarz jego można było rozpoznać. Była napuszczona smołą, i maska ta, wydająca się wilgotna i lepka, rysowała się wyraźnie w skąpych blaskach nocnych. Widniały jej usta, które były dziurą, nos, który był dziurą, i oczy, które były dziurami. Ciało całe spowite było i jakby zaszyte w grube płótno, napuszczone olejem skalnym. Płótno to zbutwiało i rozpadało się w szmaty. Przez jedną dziurę sterczało kolano, inne znowu pęknięcie dawało widzieć nagie żebra. Niektóre części były jeszcze trupem, inne już tylko szkieletem. Twarz miała barwę ziemi, ślimaki, które się po niej przewijały, pozostawiły tam pozacierane srebrzyste wężyki. Płótno, przylegające do piszczeli, przedstawiało wypukłości, jakby szata posągu. Czaszka pęknięta i rozwalona rozpadała się na podobieństwo zgniłego owocu. Zęby pozostały jeszcze ludzkiemi, zachowały bowiem uśmiech. Niedokończony krzyk zdawał się brzmieć jeszcze w otwartych ustach. Było jeszcze kilka włosów zarostu na policzkach. Głowa pochylona wyglądała jakby zasłuchana.
Świeżo porobiono tam niejakie poprawki. Twarz była na nowo pociągnięta smołą, podobnie jak żebra i kolano, które sterczało z płachty. Nogi wisiały ku dołowi.
Tuż pod niemi w trawie widać było dwa trzewiki, bezkształtne już niemal od śniegu i deszczów. Trzewiki te opadły z trupa.
Bosy dzieciak popatrzył na te trzewiki.
Wiatr, coraz bardziej niepokojący, miewał jednak przerwy, zwiastujące przygotowania do burzy; od niejakiego czasu przycichł był zupełnie. Trup wisiał sobie najspokojniej. Łańcuch zwieszał się w stanie nieruchomości, na podobieństwo ołowianki.
Jak wogóle wszyscy wstępujący po raz pierwszy w życie (a do tego biorąc w rachunek wyjątkowe ciążenie jego przeznaczenia), dzieciak bez wątpienia czuł budzący się w nim ów łańcuch myśli właściwych młodości, tych myśli, które, starając się niejako mózg sobie otworzyć, podobne są do uderzeń dzioba ptaszyny, wykluwającej się z jajka; ale wszystko w jego drobnem sumieniu w tej chwili streszczało się w osłupienie. Zbytek wrażenia, na podobieństwo nadmiaru oliwy w lampie, doprowadza do przytłumienia światełka myśli. Człowiek w stanie podobnym byłby sobie zadawał pytania; dzieciak wcale tego nie zrobił, on tylko patrzał.
Smoła nadawała tej twarzy pozór zmoczonej. Czarne, pozastygane krople w otworach, w których niegdyś były oczy, były podobne do łez. Zresztą, dzięki tej smole, niszcząca robota śmierci widocznie była opóźniona, jeśli nie powstrzymana, i sprowadzona do jak najmniejszego rozkładu. To, co dzieciak w obecnej chwili miał przed oczyma, było niezaprzeczenie rzeczą, o którą miano staranie. Człowiek ten widocznie był kosztownością. Niewiele dbano o to, żeby go mieć żyjącym, ale nadzwyczajnie, żeby go zachować trupem.
Szubienica była już stara, nadpróchniała, ale jeszcze silna i liczyła już niemało lat służby.
Od niepamiętnych czasów było to zwyczajem w Anglji, żeby utrwalać smołą trupy przemytników. Wieszano ich zwykle na brzegu morza, powlekano smołą i tak zostawiano uczepionych. Przykłady najskuteczniej działają pod gołem niebem, przykłady zaś smołą napuszczone nierównie są trwalsze. Smoła ta była świadectwem pewnego humanitaryzmu. Dzięki jej współdziałaniu, można było mniej często odmieniać wisielców. Stawiano szubienice w pewnych, niemal równych sobie, odległościach; zupełnie jak za dni naszych gazowe latarnie. Wisielec zastępował niby lampę. Oświecał on na swój sposób swoich towarzyszy przemytników. Zdała już na morzu przemytnicy spostrzegali szubienicę. Otóż już jeden — pierwsze ostrzeżenie; tam znowu drugi — drugie ostrzeżenie. Nie zaradzało to bynajmniej przemycaniu, ale porządek społeczny z takich rzeczy się składa. Zwyczaj ten przetrwał w Anglji aż do początków XIX-go stulecia. Jeszcze w roku 1822 można było widzieć, tuż przed zamkiem Duwru, trzech wisielców w podobny sposób powerniksowanych. Zresztą nie ograniczano tego system u do przemytników. Anglja w ten sam sposób oporządzała złodziei, podpalaczy i morderców. John Painter, który podpalił składy morskie w Portsmouth, został powieszony i powleczony smołą w 1776 r.
Ksiądz Coyer, który go nazywa Jean le Peintre, widział go w 1777 r. John Painter był powieszony na łańcuchu nad ruiną, która była jego dziełem; od czasu do czasu smarowano go smołą. Ten trup przetrwał, możnaby prawie powiedzieć przeżył około czternastu lat. Jeszcze w 1778 r. dobrze pełnił służbę. Jednak w 1790 musiano go zastąpić. Egipcjanie przywiązywali wagę do mumij królów; podobna mumja ludu może być także pożyteczna.
Wiatr, hulając swobodnie po obnażonem wzgórzu, pozdmuchiwał był z niego wszystek śnieg. Przebijała tam już trawa; kilka ostów jeżyło się także tu i owdzie. Wzgórze okryte było tym trawnikiem morskim, ostrym i krótkim, który czyni podobnemi szczyty ścian skalistych do przestrzeni, zasłanych suknem w miejscu zielonem. Pod szubienicą, właśnie w miejscu, ponad którem wypadały nogi wisielca, znajdowała się kępa wybujałej i gęstej trawy, niezwykła na tym jałowym gruncie. Trupy, okraszające się tam od lat niepamiętnych, były łatwem wyjaśnieniem tego bogactwa roślinnego. Ziemia, jak wiadomo, żywi się człowiekiem.
Zaklęcie jakieś ponure przykuwało dzieciaka do miejsca. Stał tam z roztwartemi usty; raz tylko mimowolnie schylił czoło, a to z powodu pokrzywy, która go ukłuła w nogę, co mu sprawiło wrażenie ukąszenia. Potem wyprostował się znowu. Spoglądał w tę twarz ponad sobą, która na niego spoglądała. Spoglądała tembardziej, że nie miała oczu. Było to jakieś rozproszone spojrzenie, jakaś niewidoma wrytość, w której się mieściły i blaski i cienie, i która równie wychodziła z czaszki i z pomiędzy zębów, jak i z otworów podbrwiowych, pustych zupełnie. Umarły patrzy zwykle całą głową i to jest rzecz straszliwa; niema tam źrenic, a czujesz, że na ciebie patrzą. Taka jest groza śmierci.
Powoli dzieciak sam się stawał straszliwym. Już się więcej nie ruszał. Zdrętwienie go ogarniało. Nie spostrzegał, że tracił samowiedzę. Cierpiał i dębiał. Zima w milczeniu wydawała go w ręce nocy. Jest dużo zdradliwego w naturze zimy. Dzieciak był niemal posągiem. Kamienność zimna ścinała jego kości; ciemność, jak głaz, ślizgała się po nim. Senne obezwładnienie, idące od śniegu, wzbiera w człowieku na wzór ciemnego przypływu: dzieciak był powoli ogarniony nieruchomością, podobną do stężenia trupa. Był bliski zaśnięcia.
Ręka snu zdaje się posiadać palce śmierci.
Dzieciak czuł, że go chwyta ta ręka. Bliski był upadnięcia pod stopy szubienicy. Nie wiedział nawet, czy jeszcze stoi.
Kres wiecznie nieunikniony, bez najmniejszego przejścia pomiędzy bytem i niebytem, zwrot ku zaczątkom, możebne osunięcie się lada chwila — oto pochyłość, wiodąca ku przepaści, która się nazywa wszechstworzeniem.
Jeszcze chwila, a dziecko i zmarły, życie w zarysie i życie padłe już w ruiny, miały się stopić w jednakowem nieistnieniu.
Widmo zdawało się rozumieć to i nie chcieć tego. Znagła zaczęło się poruszać; rzekłbyś, że chciało dać przestrogę dziecku. Ale był to nowy wiatru podmuch.
Nic osobliwszego, jak ten poruszający się zmarły.
Trup, zawieszony na końcu łańcucha, popychany niewidzialnem tchnieniem, przybierał postawę ukośną, podnosił się na lewo i opadał, podnosił się znowu na prawo i znowu opadał, i znowu się podnosił z powolną i posępną dokładnością serca dzwonu. Był to rodzaj ponurej przechadzki. Mniemałeś, że widzisz w ciemnościach kołyszące się wahadło u zegara wieczności.
Tak trwało czas jakiś. Dzieciak, wobec tego ruchu śmierci, czuł w sobie rozbudzenie, i pomimo swego zdrętwienia, dosyć wyraźnie się lękał. Łańcuch za każdym ruchem zgrzytał z okropną jakąś jednostajnością grobową. Wyglądało, jakby co chwila nabierał tchu i zaczynał znowu swoje. Zgrzytanie to naśladowało trochę skwierczenie świerszcza.
Zbliżanie się burzy powoduje nagłe wzdęcia wiatru. W jednej chwili powiew stał się podmuchem. Bujanie się trupa straszliwie się zaczęło uwydatniać. Nie było to już kołysanie, ale podrzucanie. Łańcuch, który dotąd zgrzytał, zdawał się teraz głos wydawać.
Zdawało się, że ten głos został usłyszany. Jeżeli to miało być hasło, to zaprawdę usłuchano, go z głębi przestrzeni przyleciał jakiś tłumny szmer.
Był to szelest skrzydeł. Niespodziany wypadek w pomoc przybywał; burzliwy sprzymierzeniec samotni i grobowisk; przybycie stada kruków.
Czarne leżące plamy poprzekłuwały chmurę, przebiły mgłę, pogrubiały, zbliżyły się, spłynęły, pogromadniały, co tchu ku wzgórzu spiesząc, pokrzykując w sposób ostry.
Był to jakby napad bojowej czerni. Skrzydlate to robactwo ciemności łapczywie rzuciło się na szubienicę.
Dzieciak spłoszony cofnął się.
Roje znają posłuszeństwo pewnym rozkazom; kruki porozmieszczały się na szubienicy. Ani jeden nie usiadł na trupie. Naradzały się między sobą. Krakanie jest rzeczą okropną. Ryczeć, wyć, gwizdać, to ciągle jeszcze życie; ale krakanie jest niby zadowolonem uznaniem zgnilizny. Mniemasz, że słyszysz odgłos, któryby wydało milczenie grobowiska, przerywając się nagle. Krakanie jest rodzajem głosu, w którym noc ma niemało udziału. Dzieciak czuł się zlodowaciałym.
Więcej jeszcze strachem, niż chłodem.
Kruki umilkły. Jeden z nich skoczył na trupa. Było to hasło. Naraz, wszystkie się ku niemu rzuciły. Zerwała się chmara skrzydeł, następnie wszystkie opadły, i wisielec znikł nagle pod rojowiskiem czarnych, ssących baniek, poruszających się niewyraźnie w ciemności. W chwili tej trup się wzdrygnął.
Czy on sam to zrobił, czy też wiatr może? Bądź co bądź, targnął się straszliwie. Zrywający się orkan w pomoc mu przybywał. Widziadło wyraźnie podskakiwać zaczęło. Wicher, dmący już z całych płuc, porywał je w obroty i wykręcał tam i owdzie. Trup stał się straszny. Jął się szamotać. Ohydnie, niby tańcująca zabawka, mająca zamiast nitki do pociągania zgrzytający łańcuch szubienicy. Snać któryś z trefnisiów ciemności począł ciągnąć tę nitkę, zmuszając mumię do skakania. Więc też wykręcała się i tańczyła, ledwie się nie rozlatując. Wystraszone ptaki rozpierzchły się. Było to jakby rozpryśnięcie się tych wszystkich plugawych zwierząt. Niebawem wszakże wróciły znowu. Wtedy walka się rozpoczęła.
Trup jakby dostał napadów jakiegoś potwornego życia. Podmuchy uniosły go, jakby go porwać chciały. Powiedziałbyś, że się mocował i że robił wysiłki do ucieczki, ale łańcuch go przytrzymywał. Chmara ptaków zdawała się pilnie zważać i naśladować wszelkie jego ruchy, odskakując, potem uderzając znowu, płochliwa, zawzięta. Z jednej strony dziwne usiłowanie ucieczki, z drugiej ściganie przygwożdżonego na miejscu. Trup, targany wszystkiemi podrzutami burzy, podskakiwał, podbijał się, miotał się gniewliwie, zrywał się, by iść, podchodził, padał, konwulsyjnemi ruchy opędzając się pierzchającej zgrai. Trup był maczugą, chmara ptaków tumanem kurzu. Dzikie rojowisko rabusiów nocnych nie chciało dawać za wygraną i bez końca wracało uparcie. Trup, niby szaleństwem opętany wpośród tej obławy dziobów, po staremu omackiem grzmocił swoje ciosy ślepe, podobne do uderzeń kamienia spętanego w procy. Chwilami miewał w sobie wszystkie szpony i wszystkie skrzydła na sobie, potem znowu pozbywał się napadu; były to niejako rozproszenia w puch napastników, wprędce zastępowane wściekłemi powroty. Straszliwa kaźń przedłużona poza życie. Ptaki zdawały się również opętane. Wrota otchłani zdają się zionąć rojowiska podobne. Ciosy szponów, ciosy dziobów, krakania, wydzierania szmat mięsa, które nie było już ciałem, trzeszczenie szubienicy, potargiwanie trupa, zgrzyt żelastwa, wycia wichru, szamotanie burzy; niepodobna sobie wyobrazić posępniejszego bojowania. Było to szamotanie się poczwary, wyzywającej w bój szatany. Słowem, rodzaj walki widma.
Niekiedy w gwałtowniejszych przystępach wichru wisielec wykręcał się w kółko, nadstawiał się twarzą napastnikom ze wszystkich stron, zdawał się chcieć pędzić w pogoń za ptakami, i powiedziałbyś, że zęby jego kąsać chciały. Miał burzę za sprzymierzeńca, ale znowu łańcuch za przeciwnika. Właśnie jakby się czarne jakieś bogi w to wmieszały. Orkan uczestniczył w bitwie. Trup wił się, chmura ptaków spadała na niego ślimakowatemi skręty. Było to niby wirowanie w wirze.
Od dołu dolatywało huczenie niezmierne, które było morzem.
Dzieciak spoglądał na to widzenie. Nagle począł trząść się wszystkiemi członkami. Dreszcz rozpłynął się wzdłuż całego jego ciała; zachwiał się, zatoczył, miał już upaść, odwrócił się, ścisnął sobie skronie rękoma, właśnie jakby czoło punktem oparcia mu być miało, i błędny, z włosami na wiatr rozwianemi, spiesznym krokiem schodząc ze wzgórza, przymknąwszy oczy, sam już prawie widziadłem będąc, uciekać począł, zostawiając poza sobą tę męczarnię wśród nocy.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Victor Hugo i tłumacza: Felicjan Faleński.