Człowiek śmiechu/Część pierwsza/Księga druga/Rozdział czwarty

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Wiktor Hugo
Tytuł Człowiek śmiechu
Wydawca Bibljoteka Arcydzieł Literatury
Data wyd. 1928
Druk Zakłady Graficzne „Bibljoteka Polska“ w Bydgoszczy
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Felicjan Faleński
Tytuł orygin. L’Homme qui rit
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ CZWARTY
Ukazanie się obłoku różniącego się od innych.

Starzec, którego naczelnik gromady nazwał był zrazu szaleńcem a następnie mędrcem, jak i przedtem ani na chwilę nie opuszczał przodu statku. Tylko że od czasu przebycia ławicy Chambours uwaga jego podzielała się pomiędzy niebo i morze. To opuszczał wzrok, to go wznosił, — nadewszystko zaś z największą bacznością badał północo-wschód.
Patron powierzył na chwilę sztabę rękom majtka, przeskoczył poręcz od składu lin, zbiegł po pochyłym mostku i w kilka chwil już się znajdował na przedniem wyniesieniu.
Podszedł ku starcowi, ale nie śmiał go zaczepić otwarcie. Zatrzymał się nieco ztyłu, z łokciami wpartemi w boki, z rozczapierzonemi rękami, z głową pochyloną nieco ku jednemu ramieniu, z wytrzeszczonemi oczyma, nastroszonemi brwiami, z uśmiechem w jednym tylko kącie ust, co wszystko, razem wzięte, zwiastuje zwykle ciekawość, błąkającą się jeszcze pomiędzy szyderstwem i poszanowaniem.
Starzec zaś, bądź to że miał nawyknienie rozmawiać czasem sam z sobą, bądź że, domyślając się kogoś opodal, uczuł się podnieconym do udzielenia swoich myśli, począł prawić zcicha, rozglądając się po nieskończonej przestrzeni:
— Południk, od którego się liczy odległość wstępna prawa, w wieku tym oznaczony jest przez cztery gwiazdy: polarną, Kasjopei, głowę Andromedy, oraz słońce Algenib, które się znajduje w Pegazie. Ale żadna z nich nie jest w tej chwili widzialna.
Słowa te wychodziły mu z ust automatycznie, niewyraźnie, zaledwie dosłyszalnie. Możnaby powiedzieć, że, pomyślawszy je, wypadkowo tylko użyczył im dźwięków. Zaledwie wypłynąwszy z ust jego, rozpierzchały się. Rozmowa z sobą jest niby dymem wewnętrznych ogni ducha.
Patron przerwał mu, odzywając się:
— Panie...
Starzec, być może głuchy trochę, a bardzo zamyślony, ciągnął dalej swoje:
— Nie dosyć gwiazd, a za dużo wiatru. Wiatr ma zawsze zwyczaj zbaczać z drogi, ile razy przelatuje około wybrzeża. Zwykle uderza nań w sposób ostry. Dzieje się to tem, że ląd cieplejszy jest od morza. Stąd i powietrze jego jest lżejsze. Otóż zimny i ciężki powiew od morza dlatego rzuca się ku lądowi, ażeby je stamtąd wyprzeć. Stąd pochodzi, że z otwartego nieba wiatr dmie ku ziemi ze wszystkich stron. Dobrze bywa, w żegludze na morzu, trzymać się szlaku, wiodącego ukośnie od linji równoległej przypuszczalnej. Kiedy szerokość, dokładnie wzięta, od szerokości domniemanej niewięcej się różni, jak w stosunku trzech minut na mil dziesięć, albo w stosunku czterech na dwadzieścia — wtedy jesteś na dobrej drodze.
Patron się pokłonił, ale starzec ani go spostrzegł. Człowiek ten, wyglądający niemal jakby był przybrany w togę uniwersytecką profesora z Oxfordu lub Getyngi, nie zmienił ani na chwilę swojej postawy wyniosłej i mrukliwej. Rozglądał się tylko po morzu, wzrokiem znawcy równie fal, jak ludzi. Przyglądał się bałwanom, ale raczej w taki sposób, jakby im chciał nakazać milczenie, ażeby z kolei wysłuchały słów jego i z nich nauczyły się czegoś pożytecznego. Było w nim coś równie z doktora nauk wyzwolonych, jak i starożytnego wieszczbiarza. Miał postawę bakałarza otchłani.
Ciągnął dalej swój monolog, wypowiadany może zresztą w tej chęci, aby go słuchano:
— Niewątpliwie, możnaby wystąpić do walki, gdyby się miało koło w miejscu drąga. W stosunku szybkości czterech mil na godzinę, trzydzieści funtów ciśnienia na koło zdolne są zdobyć trzykroć sto tysięcy funtów skutku w pożądanym kierunku. Nawet więcej nierównie. Gdyż bywają wypadki, że można obrotowi koła nadać siłę dwakroć większą.
Patron skłonił się po raz drugi i spróbował znowu wyrzec:
— Panie...
Oko starca bystro się w niego wpatrzyło. Odwróciła się głowa, choć się ciało ani ruszyło.
— Nazywaj mię doktorem.
— Otóż, panie doktorze, ja tu jestem patronem.
— A! To tak — odpowiedział ów „doktór“.
Doktór tedy — już go tak nadal nazywać będziemy — widocznie zdawał się wreszcie przyzwalać na rozmowę.
— No więc, patronie, czy masz oktant angielski?
— Nie.
— Bez oktantu angielskiego nie możesz zmierzyć wysokości, ani z poza siebie, ani przodem.
— Ho, ho, Baskowie — odpowiedział patron — umieli mierzyć wysokość, kiedy jeszcze Anglików nie było na świecie.
— Niebardzo ty jednak dowierzaj olofei.
— Wstrzymuję pęd, kiedy trzeba.
— Czy zmierzyłeś szybkość pędu statku?
— Zmierzyłem.
— Kiedy?
— Tylko co.
— A jakim sposobem.
— Za pomocą trójkąta.
— A czy dobrze opatrzyłeś jego oprawę?
— Jak najstaranniej.
— Czy klepsydra dokładnie odsypuje swoje półminuty?
— Jak najdokładniej.
— Czyś tylko pewny, że piasek nie zużył dziurki, łączącej dwa kieliszki?
— Jak najpewniejszy.
— Czyś wypróbował klepsydrę za pomocą drgania kuli od muszkietu, zawieszonej...
— Wiem, wiem, na płaskiej nici, ciągniętej ze zroszonych konopi. Ma się rozumieć.
— Ale czyś powoskował nitkę, żeby się przypadkiem nie przedłużyła?
— Ma się rozumieć.
— Czyś wypróbował także trójkąt?
— Powiadam, że wypróbowałem klepsydrę za pomocą kuli od muszkietu, a trójkąt za pomocą kuli armatniej.
— A jaką ma średnicę twoja kula?
— Stopę średnicy.
— No, to dobra waga.
— Jest to stara kula, jeszcze z dawnej naszej orki wojennej, la Casse de Par-grand.
— A! Tej, co należała do Armady?
— Tej samej.
— I która mieściła sześciuset żołnierzy, pięćdziesięciu majtków i dwadzieścia pięć armat?
— Wiedzą o tem skały podwodne.
— A jakimżeś ty sposobem zważył ciśnienie wody na ciężar kuli?
— Za pomocą niemieckiego bezmianu.
— A czyś potrącił parcie fali na linę, utrzymującą kulę?
— Potrąciłem.
— I cóż wypadło?
— Ciśnienie wody wyniosło sto siedmdziesiąt funtów.
— To ma znaczyć, że statek robi na godzinę cztery mile francuskie.
— A trzy holenderskie.
— Ale to jest dopiero przewyżka szybkości pędu statku nad szybkością pędu morza.
— No, ma się rozumieć.
— Dokądżeż się ty kierujesz?
— Do pewnej przystani, którą znam dobrze. Znajduje się ona pomiędzy Lojolą i San-Sebastjanem.
— Więc staraj się dostać jak najszybciej na linję równoległą miejscu, do którego dążysz.
— Tak, staram się jak najmniej zboczyć z drogi.
— Nadewszystko nie ufaj wiatrom ani prądom. Pierwsze podburzają drugie.
— Traidores[1].
— Tylko proszę dać pokój z takiemi słowy. Ocean słyszy. Nie wymyślaj nikomu. Poprzestań na tem, że ci przypatrywać się wolno wszystkiemu.
— Bacznie opatrzyłem wszystko, i mam się na ostrożności.
— Przypływ odbywa się w tej chwili przeciwko wiatrowi; ale za chwilę, kiedy zacznie odchodzić w stronę wiatru, dopieroż zaczniemy lecieć nie na żarty.
— Czy masz mapę szlaków?
— Mam, ale nie dla tej okolicy.
— Więc sobie żeglujesz omackiem?
— Wcale nie. Mam busolę.
— Busola jest jednem okiem, ale mapa morska jest drugiem.
— No, no, przecież i jednooki widzi.
— Jakże ty mierzysz kąt linji twojej drogi, w stosunku do linji środkowego zrębu statku?
— Mam kompas odmian, i zresztą odgaduję.
— Odgadywać rzecz jest dobra, ale wiedzieć lepsza daleko.
— Krzysztof[2] także zgadywał.
— Kiedy ci mgła wyjada oczy, a róża wiatrów przeklęcie ci się wykręca, czy ty wiesz wtedy, jak tu wiatrowi wsiąść na kark, kiedy nie widzisz ani punktu obranego, ani kierunku, w jakim sam płyniesz? Osioł wtedy z żeglarską kartą w ręku sto razy więcej wart jest od wieszczbiarza ze wszystkiemi jego wyroczniami.
— Przecież wiatr, skądkolwiek on tam dmie, nie jest jeszcze mgłą. Nie widzę, czemby się tu tak dalece niepokoić.
— Najtęższe okręty bywają muchami w pajęczynie morskiej.
— W tej chwili przynajmniej wszystko zdaje się być jak należy, równie na morzu jak w powietrzu.
— Drganie pyłów czarnych pośród ruchomego odmętu, oto czem się wydają ludzie na oceanie.
— Nie zdaje mi się, żeby co złego zagrażało tej nocy.
— Nie gadaj próżno, lada chwila może się tu tyle narobić biedy, że bodajeś sobie głowy nie urwał z kłopotu.
— Dotąd jeszcze nie widzę nic tak zastraszającego.
Oko tak zwanego doktora skierowało się ku północowschodowi.
Patron mówił dalej:
— Bylebyśmy się tylko dostali do zatoki Gaskońskiej, to już wszystko będzie dobrze. O, tam to już jestem, jakby u siebie. Znam ci ja tę zatokę, jakby własną kieszeń. Jest to sobie miednica, nieraz djabelnie się złoszcząca; ale w niej znam przynajmniej wszystkie wysokości wody i wszystkie przebiegłości i odmiany dna. Jest tam błoto w okolicy San-Cipriano, kupy koralowych skorup pod Cizarkiem, piasku w bród u przylądka Penas, żwiru do licha w Boucaut i w Mimizanic, a ja znam się na barwie najdrobniejszego kamyka.
W tem miejscu przerwał sobie, bo się przekonał, że go doktór nie słucha.
Doktór ciągle rozpatrywał stronę północno-wschodnią. Na tem lodowem obliczu działo się w tej chwili coś osobliwego. Ile tylko przestrachu kamienna maska pomieścić jest zdolna, tyle się go mieściło n a tej twarzy bladej. Z ust jego, jakby mimowolnie, wybiegały te słowa:
— A! Przecie!
Źrenica jego, nabrawszy w jednej chwili wypukłości sowiego spojrzenia, rozszerzyła się jakby w osłupieniu, badając wyłącznie jeden jakiś punkt w przestrzeni.
Dodał wreszcie:
— Tak, tak. Co do mnie, zgadzam się.
Patron przyglądał mu się bacznie.
Doktór ciągnął dalej, mówiąc sam do siebie, czy też odpowiadając komuś w bezmiernym przestworze:
— Powiadam: tak.
Zamilkł, jeszcze mocniej wytężył oczy, jeszcze silniej potęgując całą uwagę na to, co się widzieć zdawał, i dodał:
— Idzie to zdaleka, ale wie, czego chce.
Szczupła cząstka przestrzeni, w którą się zagłębiał promień oczny i ku której leciały myśli doktora, wprost przeciwna stronie zachodu, żywo była oświetlona przez odbłyski znikłego słońca, jakby przez dzień zlekka zamroczony. Miejsce to, bardzo szczupłe i otoczone zewsząd strzępami szarawego wyziewu, było poprostu błękitnawe, ale odcieni bliższych raczej ołowiu, niż lazuru.
Doktór, całkowicie zwrócony w stronę morza i nie patrząc już więcej na patrona, wskazał palcem to zjawisko powietrzne i rzekł:
— Mości patronie, czy widzisz?
— Co takiego?
— To.
— Co?
— Tam.
— To błękitne? No widzę.
— Cóż to jest takiego, jak ci się zdaje?
— No zwyczajnie, kawałek nieba.
— Dla tych, którzy do nieba wędrują — rzekł doktór. — Ale dla tych, co mają ochotę iść gdzieindziej, to zupełnie nie niebo.
I wyrazom tym zagadkowym nadał nacisk osobliwy pełnem grozy spojrzeniem, które przepadło w ciemnościach.
Przez ten czas patron, wspomniawszy sobie podwójne objaśnienie dane mu o tym człowieku przez przywódcę gromady, w myśli sam sobie zadawał pytanie:
— Co to za jeden? Czy szaleniec, czy mędrzec?
Z tem wszystkiem, kościsty palec doktora, jakby pies stojący do zwierzyny, uparcie się wyciągał, naprężony ku tej brudno-błękitnawej plamce, która się zdawała grozić na widnokręgu.
Z kolei patron utkwił wzrok w tej plamie.
— W istocie — mruknął z cicha — nie jest to niebo, ale chyba chmura.
— Chmura błękitnawa gorsza sto razy od chmury czarnej — rzekł doktór.
I dodał:
— To chmura śnieżna.
— La nube de la nieve — szepnął patron, jakby się starał lepiej rzecz zrozumieć, przetłomaczywszy ją sobie po swojemu.
— Ale czy ty wiesz, co to jest obłok wzdęty śniegiem? — spytał doktór.
— Nie, nie wiem.
— To się zaraz dowiesz.
Patron jął się znowu wpatrywać w widnokrąg.
Bacznie rozpatrując chmurę, mruczał tymczasem pomiędzy zębami:
— Miesiąc nawałnicy, miesiąc deszczu, kaszlący styczeń i płaczący luty — oto cała zima naszej Asturji. Nasz deszcz jest ciepły. Śniegi w górach tylko u nas znajdzie. O, tam to nie właź w drogę lawinie. Lawina o nic nie pyta. Lawina to zwierzę.
— Ale trąba to coś gorszego. Trąba to potwór — rzekł doktór.
Doktór, po chwili milczenia, dodał:
— Będziesz ją tu miał za chwilę.
Rzekł dalej:
— Kilka naraz wiatrów zabiera się jednocześnie do roboty. Jeden z nich, tęgi wiatr od zachodu; drugi, powolny, ze wschodu.
— Ten to obłudnik — rzekł na to patron.
Obłok błękitny wzbierał coraz mocniej.
— Jeżeli śnieg — ciągnął dalej doktór — niemało daje do roboty, kiedy z gór zlata, to cóż dopiero taki, który się wali od bieguna.
Oko jego błyszczało, jak szkliwo. Groźny obłok zdawał się podobnie wzrastać na jego twarzy, jak się rozpościerał po widnokręgu.
Mówił dalej z wyrazem zadumy:
— Chwila każda zbliża godzinę. Wola niebios wydziera się błyskiem.
Patron powtórnie spytał w duchu sam siebie:
— Czy to szaleniec?
— Patronie — zagadnął doktór, z wzrokiem ciągle wrytym w chmurę — czyś ty dużo żeglował po kanale La Manche?
Patron odrzekł:
— Nie. Dziś się tu znajduję po raz pierwszy w życiu.
Doktór, cały zaprzątnięty rozważaniem obłoku i niezdolny, na podobieństwo gąbki, mogącej pewną tylko cząstkę wody wsiąknąć w siebie, odczuć w obecnej chwili więcej trwogi, na tę niespodziewaną całkiem odpowiedź patrona potrafił tylko zlekka wzruszyć ramionami.
— Jakto? — rzekł.
— Panie doktorze, oto tak. Ja, coprawda, nawykłem tylko jeździć do Irlandji. Wypływam z Fontarabji i udaję się do Black-Harbour, albo ku wyspie Akill, która jest właściwie dwiema wyspami. Jeżdżę także czasem do Brachipult, który jest jednym z cyplów w kraju Walijskim. Ale zwykłe steruję tylko poza wyspami Scilly. Tutejszego morza nie znam wcale.
— To źle. Biada temu, który się dopiero uczy czytać na oceanie. Kanał La Manche jest morzem, któremu potrzeba w całem znaczeniu piśmiennego człowieka. Woda kanału to sfinks. Strzeż się jej dna.
— Mamy tu dwadzieścia pięć sążni głębokości.
— Trzeba się starać mieć jej pięćdziesiąt pięć, jak to ma miejsce tylko od zachodu, bo inaczej wpakujemy się na dwadzieścia, jak jest we wschodniej stronie.
— Będziemy się kierowali według ołowianki.
— La Manche nie jest morzem, jak tyle innych. Przypływ podnosi się tu do pięćdziesięciu stóp wysokości na nowym i na pełnym księżycu, a do dwudziestu pięciu na kwadrach. Bratku, pamiętaj o tem, że odpływ odpływowi nie równy. A co? Zdaje mi się, żeś się trochę zaniepokoił.
— Tej nocy zapuścimy ołowiankę.
— Dla zapuszczenia ołowianki trzeba w miejscu stanąć, a ty nie będziesz mógł.
— Dlaczego?
— A wiatr?
— Spróbujemy.
— Nawałnica nie da ci nawet odetchnąć.
— No, a ja powiadam, że zapuścimy ołowiankę, panie doktorze.
— Ale ja ci powiadam, że nie znajdziesz nawet chwili do wykręcenia się bokiem.
— Ufanie w Bogu.
— Ostrożność w słowach. Nie wymawiaj lekkomyślnie tego, co może gniew na ciebie pobudzić.
— Zapuszczę ołowiankę, powiadam.
— Ostrzegam cię, bądź umiarkowany w wyrazach. Tylko patrzeć, jak zaczniesz brać cięgi od wiatru.
— Ja chcę powiedzieć, że się będę starał zapuścić ołowiankę.
— Ciśnienie w ody nie da kuli zapuścić się głęboko, a do tego sznur, nazbyt wytężony, pęknie. A, to ty po raz pierwszy znajdujesz się na tem morzu?
— Po raz pierwszy.
— To w takim razie słuchaj mię, mości patronie.
Brzmienie tego wyrazu: słuchaj mię — było tak nakazujące, że patron mimowoli skłonił głowę.
— Cóż pan tedy rozkaże?
— Ściągnij żagle na lewym boku i płyń prawym.
— Co? Co?
— Skieruj rudel ku zachodowi.
— Caramba!
— Skieruj statek ku zachodowi.
— Niepodobna.
— Ha! To jak chcesz. To, co ci mówię, to tylko w interesie innych. Bo co do mnie, mniejsza o to.
— Ależ panie doktorze, skierować ku zachodowi...
— No tak.
— To jest mieć wiatr we wszystkie żagle.
— No, ma się rozumieć.
— Toż to po bałwanach taniec djabelski!
— Staraj się więcej przebierać w wyrazach. No więc, cóż z tego?
— Ależ to statek dopiero byłby w obrotach!
— No, tak.
— Miałby pewnie maszt skręcony.
— Być może.
— Chcesz pan, żebym skierował ku zachodowi?
— Tak.
— Nie mogę.
— W takim razie rozprawiaj się z morzem, jak sam uważasz.
— Trzebaby, żeby się wiatr odmienił.
— Nie odmieni się przez noc całą.
— Dlaczego?
— Bo to jest podmuch, mający tysiąc dwieście mil długości.
— Iść przeciw tem u wiatrowi! Ani podobna.
— Rudel ku zachodowi, powiadam ci!
— Spróbuję. Ale, pomimo tego wszystkiego, nuż się zbijemy z drogi?
— Właśnie tego dopuścić nie należy.
— Ale kiedy wiatr nas pędzi ku wschodowi.
— To się nie daj.
— Ale nacóż to wszystko?
— Słuchajno, mój kochany, czy wiesz ty, jakie jest dziś imię śmierci?
— Nie.
— No, to ja ci mówię, że imię to jest wschód.
— Ha, więc pożeglujmy ku zachodowi.
Tym razem doktór spojrzał na patrona i to wzrokiem potwierdzającym, jakby się starał myśl, tylko co przez niego wyrażoną, tem dobitniej w głowie mu utwierdzić. Robiąc to, całkiem się zwrócił ku swemu towarzyszowi i wymówił słowa następujące, nadzwyczajnie powoli, cedząc niemal każdą zgłoskę:
— Nocy tej, kiedy będziemy już na pełnem morzu, jeśli się słyszeć da dźwięk dzwonu, statek zginął.
Tam ten wytrzeszczył na to oczy, osłupiały.
— Co mają znaczyć te słowa?
Doktór nie dał odpowiedzi. Wzrok jego, który był na chwilę nazewnątrz błysnął, obecnie znowu zstąpił w siebie. Oko tego człowieka, możnaby powiedzieć, wchłonęło się na nowo. Nie zdawał się też brać pod uwagę zdumienia, brzmiącego w zapytaniu swego towarzysza. Wyraźnie baczył już tylko na to, co w głębi własnej duszy słyszeć mniemał. Usta jego wyszeptały jakby bezwiednie te kilka słów cichych, jak szmer:
— Przyszła chwila obmycia się dla czarnych dusz.
Słysząc to, patron skrzywił się w sposób wyrazisty, pociągając ku nosowi całą dolną część twarzy.
— To chyba prędzej szaleniec, niż mędrzec — mruknął.
I odszedł.
Z tem wszystkiem, skierował rudel ku zachodowi.
Tymczasem wiatr i morze coraz groźniejszemi się stawały.




  1. Zdrajcy.
  2. Kolumb.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Victor Hugo i tłumacza: Felicjan Faleński.