Człowiek śmiechu/Część druga/Księga trzecia/Rozdział czwarty

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Wiktor Hugo
Tytuł Człowiek śmiechu
Wydawca Bibljoteka Arcydzieł Literatury
Data wyd. 1928
Druk Zakłady Graficzne „Bibljoteka Polska“ w Bydgoszczy
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Felicjan Faleński
Tytuł orygin. L’Homme qui rit
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ CZWARTY
Sprzeczności bratają się z sobą w nienawiści.

Powodzenie nienazbyt się podoba, zwłaszcza tym, dla których się stało porażką. Rzeczywiście rzadko się zdarza, ażeby zjadani ubóstwiali zjadających. Tymczasem Człowiek Śmiechu sprawiał ogólny zawrót głowy. To pobudzało ostateczne wzburzenie pomiędzy okolicznymi hecarzami. Powodzenie sceniczne jest to rodzaj pompy ssącej, która, z chciwością połykając tłumy, tem samem czyni próżnię wkoło siebie. W podobnych razach każda buda, znajdująca się opodal, przywiedziona bywa do ostatecznej zguby. Napęcznienie sakwy towarzystwa Green-Boxu wywołało niezwłocznie dziwne schudnięcie okolicznych kieszeni. Nagle widowiska, najtłumniej dotąd nawiedzane, opustoszały co się zowie. Był to niby rodzaj przeważenia się szał, tym razem w sposób przeciwny, to jest z przeciążeniem tu, a z ulżeniem po tam tej stronie. Wszystkie na świecie sceny znają się z temi działaniami odpływu i przypływu. Ten ostatni dzieje się tylko, jak to wiadomo, kosztem pierwszego. Rynkowe mrowisko, wystawiające na pokaz swoje dziwowiska przy hucznym dźwięku trąb, widząc się podkopywanem przez Człowieka Śmiechu, w ostatnią rozpacz wpadło, ale zarazem doznało olśnienia. Nie było clowna, nie było kuglarza, nie było skoczka, któryby nie zazdrościł Gwynplainowi. To dopiero bestja szczęśliwa z tą swoją bydlęcą mordą! Tancerki na linie i komedjantki, mające ładne dzieci, spoglądały na nie z urazą, ukazując Gwynplaina i mówiąc: — Nie możesz ty mieć takiej gęby, jak on? — Niektóre nawet ćwiczyły rózgą swoje bębny, nie mogąc im darować, że były do ludzkich stworzeń podobne. Niejedna, gdyby tylko wiedziała, jak się to robi, z pewnością byłaby urządziła swojego syna „na wzór Gwynplaina“. Najcudowniejsza główka aniołka, której nikt widzieć nieciekawy, niewarta jest najobrzydliwszej paszczy djabelskiej, przynoszącej zyski. Słyszano raz matkę jakiegoś prześlicznego amorka, który też z tego powodu grywał rolę Kupidyna, jak wołała w zapalczywości: — O ty nieudany, czemuś nie taki, jak Gwynplaine! — Poczem, grożąc mu pięścią, dodała: — Żebym tylko wiedziała, kto jest twoim ojcem, miałby się on zpyszna!
Słowem, Gwynplaine był niejako kurą, znoszącą złote jaja. — Co za niezrównane dziwowisko! — Tak wykrzykiwano po wszystkich budach rynku. Hecarze, zarazem zachwyceni i rozżarci, wpatrywali się w niego, zgrzytając zębami. Kiedy wściekłość podziwia, nazywa się to zawiścią. Ta ostatnia ryczeć zwykła, jak zwierzę. Tak też i ci spróbowali przedewszystkiem zwalić z kretesem „Zamęt zwyciężony“; ukartowali na to tłumną zmowę, poczęli gwizdać, wykrzykiwać, zagłuszać. Ale stało się to tylko dla Ursusa powodem do grzmiącej cycerońskiej przemowy, dla przyjaciela zaś Tom-Jim-Jacka sposobnością wymierzenia tu i owdzie kilku kułaków z rodzaju przywracających porządek. Owe to kułaki do reszty zjednały mu uwagę Gwynplaina, niepomierny zaś szacunek Ursusa. Coprawda jednak, zdaleka całkiem; gdyż, jak to wiemy, towarzystwo Green-Boxu, trzymając się na uboczu od wrzawy tego świata, całkowicie samemu sobie wystarczało; co zaś do Tom-Jim-Jacka, to ten przywódca zgrai wydawał się tylko hulaką, bez stosunków z nikim, bez zażyłości, jedynym do wybijania okien, do użycia pięści, do burdy, zjawiał się nagle, przepadał, jak kamień w wodę, i był kolegą każdego, ale niczyim towarzyszem.
Zawziętość przeciw Gwynplainowi nie dała sobie jednak zamknąć gęby kułakiem Tom-Jim-Jacka. Nic nie wskórawszy głośną protestacją, hecarze Tarrinzeau-Fieldu chwycili się skuteczniejszego sposobu. Tym razem zwrócili się ku zwierzchności. Zwykły to porządek rzeczy. Przeciw powodzeniu, które nam zawadza, poruszamy naprzód złe usposobienie tłumu; kiedy się zaś to nie uda, pozostaje jeszcze zaskarżenie do władzy.
Do hecarzy z chęcią przyłączyli się predykanci. Człowiek Śmiechu rzeczywiście niemało przyniósł szkody kazaniom. Dla niego nietylko cyrki opustoszały, ale i wszystkie pięć kaplic parafji Southwarku. „Zamęt zwyciężony“, Green-Box, Człowiek Śmiechu, słowem, wszystkie te razem wzięte „obrzydliwości Baalowe“ poczęły naprawdę zagrażać kazalnicy — Głos, wołający na puszczy, vox clamantis in deserto, chętnie w takich razach w pomoc przyzywa władzę. Więc też i pastorowie pięciu wspomnianych parafij niezwłocznie poskarżyli się biskupowi Londynu, który też ze swej strony nie omieszkał poskarżyć się królowej.
Skarga właścicieli cyrków w religijnych pobudkach szukała poparcia. — Wiara na tem cierpi — mówili. Zaczerń obwiniali Gwynplaina o czarodziejstwo, Ursusa zaś o bezbożność.
Co do pastorów, ci widzieli w tem raczej nadwerężenie porządku społecznego. Stawali też wyłącznie w obronie ustawy parlamentu, wiarę na bok odkładając. Było to nierównie złośliwiej, a zato pewnie skuteczniej. Ale taki już był powiew czasu. Tylko co, 28 października 1704, umarł był Locke, wolnomyślny filozof, sceptycyzm swój w spadku pozostawiając Bolingbrokowi, który go w następstwie miał przekazać dowcipowi Woltera.
Wesley miał później odrestaurować biblję tak jak Loyola odrestaurował papizm.
W ten sposób Green-Box był napadany z dwóch stron, przez kuglarzy w imię pięcioksiągu, przez kapłanów w imię przepisów policyjnych. Z jednej strony niebo, z drugiej śmietnisko, czcigodni trzymali stronę śmietniska, a hecarze stronę nieba. Green-Box był skazywany przez kapłanów, jako zawadzający porządkowi, a przez kuglarzy, jako świętokradczy.
Byłże do tego jaki powód, lub choćby pozory powodu? Właśnie tego ostatniego nie brakło. Wielką zbrodnią wędrownej budy było to, że w towarzystwie swojem liczyła wilka. Wilk, jak wiadomo, jest w Anglji wywołańcem. Pies wszelki, choćby nawet buldog, zawzięta pijawka, bez trudności tam z praw obywatelstwa korzysta — ale wilk za nic w świecie. Anglicy radzi są psu szczekającemu, ale nie takiemu, co wyje; a przecież to tylko odcień jedyny pomiędzy podwórkiem i lasem. Z tej tedy miary pastorowie pięciu pomienionych parafij Southwarku w zaskarżeniach swoich przytaczali szeroko liczne statuty królewskie i uchwały parlamentu, wyjmujące wilka z pod wszelkiego prawa. Powołując się na ich konkluzję, śmiało żądali uwięzienia Gwynplaina, wilka zaś radzili zamknąć w zagrodzie, jeśli już nie wygnać do boru. Rzecz ta nader żywo dotykała publicznego bezpieczeństwa. Więc też w miejscu tem zwracano się o poparcie ku Najwyższej Radzie Lekarskiej. Cytowano w tym przedmiocie uchwałę zgromadzenia osiemdziesięciu najznakomitszych lekarzy miasta Londynu, dziwnie uczonego stowarzyszenia, któremu dał początek jeszcze Henryk VIII, które używa własnej swojej pieczęci, któremu służy wyłączne prawo sądzenia chorych, oddających się jego staraniom, a skutkiem tego skazywania na więzienie krnąbrnych lub dowolnie się leczących, i które, oprócz wielu innych, zarówno zdrowiu współobywateli pożytecznych przepisów, podało za niezachwianą prawdę następującą naukową zasadę: „Jeżeli wilk pierwszy spostrzeże człowieka, ten z pewnością ochrypnie na całe życie“. Do tego wszystkiego można być jeszcze ukąszonym, co także nie jest rzeczą przyjemną.
Tedy, jak widzimy, Homo posłużył tu za powód aż nadto dostateczny.
Ursus przez karczmarza zasięgnął był już o tem języka. Wprawiło go to w niejaki niepokój. Zląkł się bardzo szponów miejscowej policji. Żeby zasłużyć na obawę z jej strony, dość bywa samemu niejaką obawę okazać; w takim razie nie trzeba już i wyraźnej winy. Ursus bynajmniej też nie pragnął zawarcia znajomości z szeryfami, starostami, wójtami i coronerami. Miał względem nich niewiększy rodzaj ciekawości, jak ten zając w bajce, któremu radzono zawrzeć znajomość z chartem.
Poczynał już żałować, że przybył do Londynu.
— Jeżeli chcesz dobrze, to nie szukaj lepiej — mruczał pochmurnie. — Myślałem, że już djabli porwali tę prawdę niezachwianą, tymczasem skrupiła się na moim grzbiecie. Pokazuje się, że im głupsza prawda, tem prawdziwsza.
Pośród tylu spikniętych na niego potęg przeważnych, kuglarzy ujmujących się za religją, kapłanów oburzających się w imię medycyny, biedny Green-Box, podejrzany o czarodziejstwo w osobie Gwynplaina, oraz wodowstręt w postaci Homa, po swojej stronie miał tylko jedyną rzecz, ale która jest zarazem jedną z największych sił na ziemi angielskiej, to jest opieszałość urzędniczą. Z podobnego to pozostawiania rzeczy własnemu biegowi wyszły podobno zwolna wszystkie angielskie swobody. Rzeczywiście bowiem swoboda w Anglji sprawia się tak, jak morze, które ten kraj dokoła otacza. Ma ona swoje przypływy. Zwolna obyczaje piętrzą się ponad prawa. I oto straszliwe jakieś przepisy obowiązujące zapadają w otchłań a prawo zwyczajowe bierze nad niemi górę; słowem, przestarzałe i dzikie ustawodawstwo, przeglądające jeszcze poprzez przezroczystość ogromów swobody, oto, możnaby powiedzieć, dzieje polityczne starej Anglji.
Człowiek Śmiechu, „Zamęt zwyciężony“, Homo mogli tedy mieć przeciw sobie całą zgraję hecarzy, wszystkich predykatorów, izbę gmin, izbę lordów, wreszcie samą królową, wreszcie Londyn cały, wreszcie całą Anglję, a jednak ani się troszczyć o cośkolwiek z tego wszystkiego, dopóki tylko Southwark z nimi trzymał. Green-Box był ulubioną zabawą przedmieścia, a władzy miejscowej wydawało się to rzeczą całkiem obojętną. W Anglji zaś, jak wiadomo, obojętność zwierzchności to zarazem jej opieka. Dopóki szeryf hrabstwa Surrey, do którego Southwark należał, nie dawał znaku życia, dopóty Ursus bać się nie miał czego, Homo zaś najbezpieczniej spać sobie mógł na oba swoje wilcze uszy. Zawiści tedy okolicznych współzawodników więcej w tym razie dopomagały, niż szkodziły. Green-Boxowi rzeczywiście ani na jotę nie ubywało powodzenia. Nawet całkiem przeciwnie. Ponieważ gruchnęło było tu i owdzie, że się przeciw niemu coś knuje, Człowiek Śmiechu znacznie więcej jeszcze nabrał wziętości. Tłumy uliczne umieją przewąchać potajemne podkopy i chętnie dopomagają wtedy do ich udaremnienia. Ściągnięcie na siebie podejrzenia liczy się u nich za zasługę. Lud przeczuciowo staje po stronie tego, którem u palcem pogrożono. Rzecz, wytknięta jako szkodliwa, zawsze jest pewnym rodzajem zakazanego owocu; spieszy się każdy czemprędzej go nadkąsić. I zresztą oklaski, będące komuś na złość, szczególnie gdy tym kimś jest władza, bywają wielce przyjemne. Przepędzić sobie mimochodem przyjemny wieczór, trzymając zarazem stronę uciśnionego przeciw uciskającemu, rzecz to wcale miła. Tyleż dopomagasz w tem drugiemu, co i sam się bawisz. Dodajmy do tego, że szanowni sąsiedzi hecowi po dawnemu wygwizdywali Człowieka Śmiechu i podszczuwali przeciw niemu. Nic wyborniej nie zapewnia powodzenia. Nieprzyjacielskie hałasy tem bywają skuteczne, że podsycają jeszcze i wzmacniają siłę triumfu. Przyjaciel daleko prędzej się zmęczy wychwalaniem, niż nieprzyjaciel obelgami. A lżyć znowu nie jest to koniecznie szkodzić. Właśnie o tem nieprzyjaciele wiedzieć nie chcą. Ale, coprawda znowu, nie mogą oni nie lżyć, choćby i chcieli, a na tem właśnie polega cała ich użyteczność. Doświadczają oni niemożności milczenia, przez co podtrzymują zajęcie powszechne. To też tłum, zamiast się zmniejszać, nawiedzał coraz usilniej „Zamęt zwyciężony“.
Ursus chował dla wyłącznej swojej wiadomości to, co mu opowiadał gospodarz Nicless o zabiegach i zaskarżeniach nieprzyjaciół, i nie wspominał nawet o tem Gwynplainowi, z obawy zaniepokojenia nastroju przedstawień. Jeśli się zdarzyć miało nieszczęście, wiadomość o niem zawszeby i tak przyszła dość wcześnie.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Victor Hugo i tłumacza: Felicjan Faleński.