Człowiek śmiechu/Część druga/Księga szósta/Rozdział czwarty

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Wiktor Hugo
Tytuł Człowiek śmiechu
Wydawca Bibljoteka Arcydzieł Literatury
Data wyd. 1928
Druk Zakłady Graficzne „Bibljoteka Polska“ w Bydgoszczy
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Felicjan Faleński
Tytuł orygin. L’Homme qui rit
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ CZWARTY
Moenibus surdis campana muta.

Ursus, obmacawszy pilśń kapelusza, sukno płaszcza, tkaninę kaftana, skórę fartucha, nie znalazł najmniejszej wątpliwości co do ich pochodzenia; więc ani słowa nie mówiąc, ruchem ręki krótkim a nakazującym, wskazał tylko gospodarzowi zewnętrzne drzwi szynkowni.
Nikless otworzył je niezwłocznie.
Ursus w oka mgnieniu niemi wybiegł.
Gospodarz powiódł za nim oczyma i widział, jak ten człowiek zrozpaczony tak szybko, jak mu tylko stare nogi starczyć mogły, spieszył w tę samą stronę, w którą z rana uprowadzono Gwynplaina. W kilka chwil potem Ursus zadyszany znajdował się w zaułku więziennym, w którym tyle już był stracił czasu poprzednio na wypatrywanie, czy się czego nie dowie o losach Gwynplaina.
Uliczka ta nie potrzebowała północy, żeby być pustą. Tylko, że, smutna z pozoru w dzień jasny, w nocy nie żartem niepokojącą się stawała. Po zachodzie słońca niktby się w nią zapuścić nie śmiał. Być może, obawiano się, w razie zatęsknienia do siebie dwóch murów przeciwległych, ażeby we wzajemnym uścisku więzienia z cmentarzem nie zostać zgniecionym w tej zobopólnej ich serdeczności. Bywają takie nocne zmory. Podobne pogłoski chodziły w swoim czasie o uschłych wierzbach uliczki Vauvert w Paryżu. Utrzymywano, że w nocy sterczące ich konary przeobrażały się w garście olbrzymie, które chwytały za włosy przechodniów.
Otóż, jak powiedzieliśmy, ludność Southwarku przeczuciowo unikała nocą tej uliczki, błąkającej się pomiędzy więzieniem a cmentarzem. Niegdyś zamykana ona bywała żelaznym łańcuchem. Wcale zresztą niepotrzebnie, gdyż najpewniejszym ryglem do niej była obawa, jaką sam jej widok sprawiał. Ursus jednak wszedł w nią bardzo śmiało.
Czego on tam chciał? Niewiadomo.
Przyszedł poprostu zasięgnąć wiadomości. Czy jednak w tym celu zastuka do drzwi więzienia? Zapewne nie. Zamiar straszliwego tego i daremnego zaprawdę postępku ani nawet postał w jego umyśle. Usiłować wejść tam dla zapytania o cokolwiek, tożby było czyste szaleństwo! Więzienia tyleż zamknięte bywają dla tych, którzyby do nich wejść chcieli, jak i dla tych, którzyby z nich wyjść pragnęli. Zawiasy drzwi ich wykręcają się tylko około osi prawa. Ursus o tem dobrze wiedział. Czegóż tedy chciał na tej uliczce? Zobaczyć. Ale co? Nic. Któż tam wie? Coś możebnego. Stanąć znowu u drzwi tych, poza któremi Gwynplaine zniknął, już i to samo czemś było. Najczarniejszy nieraz i najchropowatszy mur coś przecie przemówi; czasem i przez szparę w kamieniach jaka światłość błyśnie. Z najszczelniej zamkniętego i najciemniejszego nieraz spiętrzenia choćby mglista jakaś jasność przesiąka. Badać zewnętrzną powłokę jakiego zdarzenia jest to podsłuchiwać pożytecznie. Każdy z nas przeczuciowo dąży do pozostawienia pomiędzy tem, co go żywo zajmuje, i sobą jak najmniej możebnego przedziału. Oto dlaczego Ursus czemprędzej wrócił w uliczkę, w której było wejście do więzienia.
W chwili, kiedy się w nią zapuścił, zdała doleciało go jedno uderzenie dzwonu wieżowego, potem drugie.
— Oho! — pomyślał — czyżby to już północ?
Machinalnie począł liczyć.
— Trzy, cztery, pięć.
Pomyślał znowu:
— Jakież to rzadkie uderzenia! To mi dopiero zegar powolny! — Sześć, siedem...
I zaczął robić następne uwagi, przeplatając je liczeniem:
— I co za smutny dźwięk! — Osiem, dziewięć. — Ach, nic nad to prostszego. W więzieniu toż i zegar posmutnieje. — Dziesięć. — A potem, i cmentarz się znajduje tuż obok. Zegar ten wyraźnie wybija godzinę żyjącym i wieczność zmarłym. — Jedenaście. — Niestety, wydzwaniać godzinę temu, kto nie jest swobodny, czyliż to także nie jest wieczność wydzwaniać? — Dwanaście.
Przestał rachować.
— Tak, to północ.
Wtem dzwon uderzył po raz trzynasty.
Ursus zadrżał.
— Trzynaście!
Potem nastąpiło czternaste uderzenie. Potem piętnaste.
— Co to ma znaczyć?
Dźwięki szły dalej w długich przerwach. Ursus słuchał.
— To nie są dźwięki zegara. To dzwon Niemy. Oto dlaczego mówiłem sobie: jak też ta północ długo wybija! Ale to nie dźwięk zegara, to podzwonne. Cóż się tu dzieje okropnego?
Każde niegdyś więzienie, podobnie jak klasztor każdy, posiadało swój dzwon, zwany Niemym, przeznaczony do smutnych wydarzeń. Bywał to zwykle dzwon o dźwięku bardzo cichym, który zdawał się robić co mógł, żeby nie być słyszanym.
Ursus doszedł był wreszcie do owego wgłębienia w uliczce, z którego to, jeśli sobie przypomnimy, dość długo poprzedniego ranka przypatrywał się więzieniu.
Odzywały się dalej dźwięki dzwonu ciągle w tych samych posępnych przerwach.
Uderzenia dzwonu sprawiają w przestrzeni wrażenie niby przykrych podziałów czasu. Zaznaczają niejako w czynnościach ludzkich złowrogie podkreślenia. Podobne też bywają do rzężenia śmierci, niby zapowiedź konania. Jeśli tu i owdzie po domach, w pobliżu tego rozkołysanego serca, unoszą się w powietrzu wyczekujące jakie dumania, dźwięki jego płatają je w twarde kawały. Nieokreślone zamyślenie nielada jest ucieczką; jakkolwiek zamąca je tęsknota, to przecież nietrudno się nadziei przedrzeć do jego wnętrza; ale rozpaczliwy dźwięk dzwonu w ostre kształty je ścina. Odejmuje on mu nieokreśloność i wpośród tego mętnego stanu duszy, w którym zaniepokojenie stara się w zawieszeniu pozostać, on sprowadza przyspieszenie. Dźwięk dzwonu mówi do każdego znaczeniem jego strapienia, albo trwogi. Ponure takie uderzenie wprost do ciebie się zwraca. Jest to ostrzeżenie. Nic posępniejszego, jak monolog, pod który się podkłada ta miarowość. Jednostajne powroty dają podejrzewać chęć jakąś. Co też ten młot, będący dzwonem, kuje na tem kowadle, które jest myślą?
Ursus, sam nie wiedząc o tem i bez celu, liczył dalej uderzenia, dolatujące go zdaleka. Czując się na pochyłości, starał się ile można nie zarysowywać żadnych przypuszczeń. Przypuszczenia bywają pokusą, której ulegając, najniepotrzebniej za daleko się nieraz człek zapędza. Bądź co bądź, cóż znaczył dzwon ten?
Ursus wpatrywał się bacznie w ciemności, w miejscu, gdzie wiedział, że się znajdowały drzwi więzienia.
Nagle, właśnie w tem miejscu, które było niby czarnym zatkanym szczelnie otworem, zaświtała jakaś czerwoność. Czerwoność ta wzmogła się i stała się wkrótce światłością.
Światło to niezbyt długo pozbawione było kształtu. Nagle zarysowało się w silnie odkreślone kąty. To drzwi więzienia wykręcały się na swych zawiasach. Z nich to wychodząca czerwoność obrzucała krwawo sklepienie ich i odrzwia. A jednak było to raczej uchylenie się tylko drzwi tych. Nie tyle się więzienie otwiera, ile raczej ziewa. Z nudów może.
Z uchylonych drzwi wyszedł człowiek, niosący w ręku pochodnię.
Dzwon nie przestawał brzmieć dalej. Ursus uczuł się pochwyconym pomiędzy dwa wyczekiwania; począł znowu czatować bacznie, z uchem nasłuchującem dźwięku, z okiem wlepionem w pochodnię.
Po przejściu tego człowieka drzwi uchyliły się szerzej nierównie i wyszło niemi znowu dwóch ludzi, potem jeszcze czwarty. Czwarty ten był to znany nam już wapentake, z żelazną swoją buławą w ręku.
Za nim szli znowu po dwóch, porządkiem, ze sztywnością drogowych słupów, jacyś ludzie milczący.
Orszak ten nocny przesuwał się parami, niby pochód pokutników, bez najmniejszej nigdzie przerwy, starając się nie robić najlżejszego szmeru, posępnie, poważnie, niemal nieznacznie. Wąż, wymykający się ze swojej nory, niewięcej zachowuje ostrożności.
Blask pochodni uwydatniał postacie i ich postawy. Postacie dzikie, postawy ponure.
Ursus rozpoznał w nich twarze tych samych pachołków straży, którzy zrana uprowadzili byli Gwynplaina.
Bez żadnej wątpliwości byli to ci sami. Zjawiali się znowu.
Zapewne z kolei Gwynplaine także się zjawi.
Przyprowadzili go tam; teraz go pewnie odprowadzą.
Tak się przynajmniej zdawało.
Wzrok Ursusa bystro się wpatrywał. Czy aby puszczą Gwynplaina na wolność?
Podwójny szereg pachołków straży dziwnie wolno z pod tego niskiego sklepienia wypływał; kropla za kroplą, powiedziećby można. Przez ten czas, dzwon nie ustawał ani na chwilę; przeciwnie, zdawał się niejako zaznaczać miarowe ich stąpanie. Wychodząc z więzienia, orszak cały, tyłem do Ursusa się zwracając, ciągnął w prawo, właśnie w stronę całkiem przeciwną jego kryjówce.
Nagle błysnęła druga pochodnia u wyjścia z furtki.
Zwiastowało to już zakończenie pochodu.
Ursus miał się wreszcie dowiedzieć, kogo to oni prowadzili.
Zapewne teraz zobaczy Gwynplaina.
To, co ci ludzie prowadzili, ukazało się nareszcie.
Była to trumna.
Czterech ludzi ją niosło, narzuconą czarnym kirem.
Poza nimi szedł człowiek z łopatą na ramieniu.
Nareszcie ukazała się trzecia pochodnia, trzymana przez kogoś czytającego w księdze. Był to zapewne kapelan więzienia.
Trumna skierowała się wślad całego pochodu, zwracającego się w prawo.
Jednocześnie prawie początek orszaku w miejscu się zatrzymał.
Ursus usłyszał zgrzytnięcie klucza w zamku.
Wprost niemal drzwi więziennych, w niskim murze po drugiej stronie ulicy błysnął drugi otwór, krwawo oświetlony przez pochodnię, która przez niego przeszła.
Drzwi te, ponad któremi rozróżnić było można trupią głowę, były bramą od cmentarza.
Wapentake wszedł w ten otwór, potem ludzie, idący za nim parami, potem druga pochodnia; orszak skracać się zaczął, wsuwając się w te głębie, jakby wąż wślizgujący się do nory, następnie trumna wpłynęła w ciemności, znajdujące się poza temi wrotami, następnie człowiek z łopatą, następnie kapelan z księgą i pochodnią, i wreszcie drzwi się zatrzasnęły.
I nie pozostało już nic więcej, jak tylko blady rąbek światła ponad murem.
Po chwili słychać było szept jakiś, potem głuche uderzenia.
Byli to zapewne kapelan i grabarz, rzucający na trumnę, jeden słowa modlitwy, drugi garście ziemi.
Niebawem szeptanie ustało, ustały też i głuche uderzenia.
Poczem znowu się drzwi otworzyły, błysnęły pochodnie, i naprzód ukazał się wapentake, trzymający w górę swoją buławę, za nim kapelan z księgą, grabarz z rydlem, wreszcie ludzie orszaku, ale tym razem już bez trumny, za nimi podwójny szereg pachołków straży począł znowu przebywać przestrzeń pomiędzy dwojgiem tych drzwi, z tą samą cichością, tylko że w przeciwnym kierunku; zamknęły się drzwi cmentarza, a natomiast otworzyły się więzienne, grobowe sklepienie przedsionka zarysowało się w czerwonej światłości, przez chwilę rozbłysnęły niewyraźnie coraz mroczniej ginące głębie podziemnej czeluści, i nagle całe to widzenie wróciło znowu w czarne łono nocy.
Jednocześnie dzwon skonał.
I oto zasunęło się poza tem wszystkiem milczenie, niby złowrogi rygiel ciemności.
Czy to tylko przywidzenie było?
Czy to tylko pochód widziadeł, który się rozpierzchnął bez śladu?
Zbliżenia logicznie, z sobą się wiążące, prowadzą zwykle do wytworzenia czegoś, co się wydaje oczywistością. Do poprzedniego ujęcia Gwynplaina, do tajemniczego jego uwięzienia, do odniesienia jego odzieży przez pachołka straży, do tych dźwięków podzwonnego, wychodzących z katowni, będącej miejscem jego pobytu, słowem, do wszystkich wspomnień przerażających dorzucał się jeszcze tym razem ów straszliwy widok trumny, niesionej na cmentarz.
— On już nie żyje! — zawołał Ursus.
Złamany, zmuszony był przysiąść na jakiejś krawędzi.
— Umarł! Oni go zabili! Gwynplaine! Moje dziecko! Mój syn!
I wybuchnął rzewnem łkaniem.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Victor Hugo i tłumacza: Felicjan Faleński.