Człowiek śmiechu/Część druga/Księga siódma/Rozdział pierwszy

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Wiktor Hugo
Tytuł Człowiek śmiechu
Wydawca Bibljoteka Arcydzieł Literatury
Data wyd. 1928
Druk Zakłady Graficzne „Bibljoteka Polska“ w Bydgoszczy
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Felicjan Faleński
Tytuł orygin. L’Homme qui rit
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ PIERWSZY
Przebudzenie.

— A Dea?
Zdało się Gwynplainowi, podczas gdy oglądał w Corleone-Lodge ten sam brzask poranny, który przyświecał smutnemu zdarzeniu w Inn-Tadcasterze, że wykrzyk ten z zewnątrz przychodził; tymczasem zaś słyszał go on tylko w sobie.
Komuż kiedy uszu nie uderzyły głębokie wołania duszy?
Zresztą na dobre już dniało.
Jutrzenka jest także głosem.
Nacóżby się przydawało słońce, jeśli nie na budzenie tego ponurego śpiocha, którem u na imię sumienie?
Światło i cnota jednego są pochodzenia.
Czy bóg nazywa się Chrystus czy Amor, zdarzają się chwile, w których zapomniany bywa nawet przez najwierniejsze swoje sługi. Święci sami potrzebowali nieraz pobudki, i brzask dnia każdego szczytnie im ich powołanie przypominał. Sumienie głosu dobywa, obowiązek budząc, podobnie jak pianie koguta zbudzenie się światłości wyprzedza.
Ponad owym zamętem, który w sercu nosimy, codziennie Fiat lux się unosi.
Gwynplaine — tak samo i nadal nazywać go będziemy; Clancharlie to lord, Gwynplaine to człowiek; — Gwynplaine tedy stał się niby nowonarodzonym.
Czas już było zawiązać mu żywotną arterję.
Tamtędy bowiem uczciwość uciekać poczynała.
— A Dea? — rzekł.
I oto nagle po żyłach mu się rozbiegła niby szlachetna krew, świeżo napuszczona. Dziwnie coś zdrowego tłumnie się w niego rzucało. Gwałtowne zacnych myśli wtargnięcie to niby powrót do domu kogoś, który, klucz od drzwi gdzieś zapodziawszy, w najuczciwszy sposób przemocą je sobie wyważa. Jest to włamanie się, ale bynajmniej nie obrażające prawa.
— Deo! Deo! Deo! — powtórzył.
Głośno wyznawał przed sobą własne swoje serce.
Poczem spytał:
— Gdzie ty?
I zdumiał się, że nie słyszał na to odpowiedzi.
Rozglądał się po ścianach, po suficie, z obłąkaniem, w które rozum powracać poczynał.
— Gdzieś ty, Deo? Gdzie ja jestem?
I po tej komnacie, po tej niby klatce, począł się szamotać szalonemi krokami dzikiego zamkniętego zwierza.
— Gdzież to ja jestem? W Windsorze. A ty gdzie? W Southwarku. O Boże mój! Oto po raz pierwszy przestrzeń się znajduje pomiędzy nami. Kto tę przepaść wykopał? Co? Ja tu, ty tam? Nie, tak chyba nie jest. Tak nie będzie. Cóż to oni ze mną zrobili?
Zatrzymał się przez chwilę.
— Któż mi tu tylko co mówił o królowej? Czyż to ja się na tem rozumiem? Zmienić się miałem. Dlaczego? Dlatego, żem jest lordem. Wiesz ty, co się tu stało, droga Deo? Jesteś lady. Dziwne rzeczy się na świecie dzieją. Ha, ha! Trzeba będzie znowu odszukać drogę napowrót. Zbłąkałem się. Był tu człowiek, który mówił do mnie w sposób bardzo ciemny. Przypominam sobie wyrazy, które mi powiedział: — Milordzie, z otworzeniem się jednych drzwi zamykają się drugie. Co poza sobą zostawiłeś, tego już niema. — Czyli innemi słowy: — Jesteś nikczemnik! — Tak jest, ten człowiek, ten nędznik, on mi mówił to wszystko, podczas kiedym jeszcze nie był rozbudzony. Nadużywał pierwszej chwili mego zdumienia. Byłem pastwą w jego rękach. Gdzie on jest? Niech go znieważę! Mówił do mnie z ponurym uśmiechem przykrej zmory sennej. Ach, ale ja staję się sobą! I oto myli się, ktoby sądził, że zrobi z lorda Clancharlie, co sam zechce. Par Anglji — tak, zapewne, ale nieinaczej, jak obok parowej, którą jest Dea, Warunki! Czy ja myślę przyjmować jakie warunki? Królowa? Cóż mię obchodzi, królowa? Nigdy jej nie widziałem. Swobodny wstąpić chcę w potęgę. Czyż to napróżno zdjęto mi z rąk pęta? Oni myślą, że zdjęli tylko kaganiec, ale się mylą. Deo! Ursusie! Ja z wami! Byłem, czem wyście byli. Więc czem ja jestem, i wy jesteście. Chodźcie tu! Nie. Ja do was spieszę! Zaraz. Natychmiast! Już i tak zadługo czekałem. Co oni tam myślą, że ja dotąd nie wracam! I te pieniądze! Kiedy pomyślę, że im posłałem pieniędzy, wściekła złość mnie bierze. Ja to sam powinienem był do nich pospieszyć. Tylko, przypominam sobie, człowiek ten powiedział mi, że nie mogę stąd krokiem wyjść. Obaczymy! Hej, powóz! Powóz niech zajeżdża! Zaprzęgajcie. Pojadę po nich. Gdzież jest służba? Musi tu być przecież jakaś służba, skoro jest pan. Jam tu panem! Ten dom jest mój, i oto poskręcam jego rygle, powyłamuję zamki, wywalę drzwi uderzeniem pięty! Ktoby mi bronił wyjść stąd, nawskroś go szpadą przebiję, bo ja mam teraz szpadę przy boku. Chciałbym widzieć takiego, kto mi się sprzeciwiać zechce. Żonę mam, którą jest Dea. Ojca mam, którym jest Ursus. Dom mój jest pałacem, i darowuję go Ursusowi. Nazwisko moje jest koroną, którą składam u stóp Dei. Dalej! Zaraz! Oto jestem, Deo! Och, jakże szybko przebędę dzielącą nas przestrzeń! Zobaczysz.
I uniósłszy pierwszą lepszą zapuszczoną zasłonę, gwałtownie wyszedł z komnaty.
Znalazł się w korytarzu.
Poszedł prosto przed siebie.
Wkrótce ukazało się drugie jakieś przejście.
Wszystkie drzwi były pootwierane.
On począł iść na chybił trafił, z komnaty do komnaty, z galerji w galerję, koniecznie szukając wyjścia z pałacu.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Victor Hugo i tłumacza: Felicjan Faleński.