Człowiek śmiechu/Część druga/Księga pierwsza/Rozdział dziesiąty

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Wiktor Hugo
Tytuł Człowiek śmiechu
Wydawca Bibljoteka Arcydzieł Literatury
Data wyd. 1928
Druk Zakłady Graficzne „Bibljoteka Polska“ w Bydgoszczy
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Felicjan Faleński
Tytuł orygin. L’Homme qui rit
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ DZIESIĄTY
Płomień, któryby się widziało, gdyby człowiek był przezroczysty.

Co! Ta kobieta, ta niedorzeczna, ta zmysłowa marzycielka, dziewica póki się nie nadarzy sposobność, ten kawał ciała, który się jeszcze nie oddał, ta bezczelność w książęcej koronie, ta Djana przez dumę nie wzięta jeszcze przez pierwszego lepszego, czy może tak mówią, ja się zgadzam, z winy przypadku; ten bękart króla-ladaco, który nie miał rozumu pozostania na swojej wysokości; ta księżna sztukowana, która wielką damę udawała; boginię, która biedna, byłaby dziewką publiczną; ta lady mniej więcej, ta złodziejka dóbr wygnańca, ta wyniosła łajdaczka, dlatego, że pewnego dnia on Barkilphedro nie miał za co obiadować, był bez schronienia, miała bezczelność posadzenia go u siebie przy końcu jakiegoś stołu i wsadzenia go w jakąbądź dziurę swego nieznośnego pałacu, — gdzie? — byle gdzie, może na strychu, może w piwnicy, cóż to komu szkodzi? — trochę lepiej niż lokaja, trochę gorzej niż konia! Wyzyskała nędzę jego, Barkilphedra, by szybko oddać mu zdradziecką usługę, co zwykle robią bogaci, żeby poniżyć biednych, przywiązać ich do siebie, jak jamnika, którego się prowadzi na smyczy! Cóż ją zresztą ta przysługa kosztowała? Przysługa warta tyle, ile kosztuje. Miała za dużo pokoi w swoim domu. By przyjść z pomocą Barkilphedrze, piękny musiała zrobić wysiłek! Czyż jadła o jedną łyżkę zupy żółwiowej mniej? Czyż odmówiła sobie czego w nienawistnem rozpasaniu swojego zbytku? Nie. Dodała do tego zbytku jedną próżność więcej, jeden przedmiot luksusu, dobry uczynek, jakby pierścień na palec człowieka mądrego wspomożonego, człowieka duchownego protegowanego! Mogła przybierać pozy, mówić: rozdaję dobrodziejstwa, daję pożywienie literatom, robić ze siebie protektorkę! Jakże on szczęśliwy, że mnie znalazł ten nędzarz! Jakąż jestem przyjaciółką sztuk! To wszystko dlatego, że kazała postawić łóżko polowe w marnym kącie pod dachem! A co do miejsca w admiralicji, Barkilphedro miał je od Jozyany, oczywiście! Piękny urząd! Jozyana zrobiła z Barkilphedfa to, czem był. Stworzyła go, niech będzie. Tak, stworzyła nic. Mniej niż nic. Gdyż pod tym śmiesznym ciężarem czuł się zgięty, stężały i niekształtny. Co był winien Jozyanie? Wdzięczność garbatego dla swojej matki, która go zrobiła koślawym. Oto ci uprzywilejowani, ci ludzie obsypani dobrodziejstwami, ci dorobkiewicze, ci ulubieńcy ohydnej macochy fortuny! A człowiek pełen talentu, a Barkilphedro był zmuszony suwać się na schodach, kłaniać się lokajom, wchodzić wieczorem na niezliczoną ilość pięter, być dwornym, usłużnym, przyjemnym, wdzięcznym, pełnym szacunku, mieć zawsze na pysku grymas poważania! Czyż to nie dosyć aby zgrzytać z wściekłości! A przez ten czas ona kładzie sznury pereł na szyję i przybiera ta hultajka miłosne pozy przed tym durniem, lordem Dawidem Dirry-Moir!
Nie pozwalajcie nigdy, by wam oddano przysługę. Będą tego nadużywali. Nie pozwólcie się złapać na gorącym uczynku postradania sił z głodu. Zaopiekują się wami. Dlatego, że był bez chleba, ta kobieta uważała, że to dostateczny pretekst, żeby mu dać jeść! Odtąd był jej sługą! Chwila słabości żołądka i jesteś przywiązany do łańcucha na całe życie! Być zobowiązanym to być wyzyskiwanym. Szczęśliwi, możni korzystają z chwili, w której wyciągacie rękę, żeby wam rzucić groszaka, z minuty, w której jesteście słabi, by was zrobić niewolnikiem i to niewolnikiem najgorszego rodzaju, niewolnikiem miłosierdzia, niewolnikiem zmuszonym kochać! Co za bezecność! Co za niedelikatność! Co za niespodzianka dla naszej dumy! I to już koniec; jesteś skazany na dożywocie, na uważanie, że ten człowiek jest dobry, na znajdywanie, że ta kobieta jest piękna, na pozostawianie na drugim planie podwładnej, na potakiwanie, na przyklaskiwanie, na podziwianie, na kadzenie, na kłanianie się do stóp, na robienie sobie odcisków na jabłku od uklękania, na słodzenie twoich słów, gdy jesteś przeżarty gniewem, gdy gryziesz okrzyki wściekłości i gdy masz w sobie więcej dzikiego wzburzenia i więcej gorzkiej piany niż ocean.
W ten sposób bogaci biorą biednego w niewolę.
Ten lep dobrego uczynku, popełnionego dla ciebie, który cię kala i grąży na zawsze.
Jałmużna jest nie do naprawienia. Wdzięczność to paraliż. Dobrodziejstwo przylega w sposób lepki i odpychający, który odbiera ci wolność ruchu. Ohydne istoty opływające w dostatek, których litość znalazła sobie w tobie ujście wiedzą o tem! To postanowione. Jesteś ich rzeczą. Kupili cię. Za ile? Za kość, którą odebrali swojemu psu, żeby ci ją ofiarować. Rzucili ci tę kość w twarz, zostałeś zbity tak, jak i wspomożony. Wszystko jedno. Ogryzłeś tę kość, tak czy nie? Miałeś także swoją część budy. A więc podziękuj. Podziękuj na zawsze. Uwielbiaj swoich panów. Skończone klękania. W dobrodziejstwie mieści się domyślna niższość przyjęta przez ciebie. Żądają, żebyś cię czuł biednym nędzarzem i żebyś czuł, że oni są bogami. Twoje umniejszenie ich powiększa. Twoje pochylenie ich prostuje. W dźwięku ich głosu łagodna nuta bezczelności. Zdarzenia w ich rodzinie, śluby, chrzciny, samica w ciąży, dzieci, które się rodzi, to cię obchodzi. Przychodzi im na świat wilcze szczenię, dobrze, ułożysz sonet. Jesteś poetą, by się płaszczyć. Czyż to nie dosyć, żeby się gwiazdy oberwały! Jeszcze trochę, a kazaliby ci zużywać swoje stare buty!
„Cóż to tu masz u siebie moja droga? Jakżeż on brzydki? Cóż to jest ten człowiek?“ „Nie wiem nawet, to jakiś gryzipiórek, którego żywię.“ — Tak rozmawiają te gęsi! Nie zniżając nawet głosu. Słyszysz i mechanicznie jesteś nadal grzeczny.
Zresztą, jeżeli jesteś chory, twoi panowie przysyłają ci lekarza. Nie swojego. Przy okazji dowiadują się. Nie będąc tego samego rodzaju co ty, ponieważ niedosięgalność jest po ich stronie, są uprzejmi. Zamknięcie się w sobie czyni ich przystępnymi. Wiedzą, że równość jest niemożliwa. Pogarda ich dochodzi do tego, że są grzeczni. Przy stole lekko kiwają ci głową. Czasami znają pisownię twojego nazwiska. Nie dają ci uczuć, że są twoimi protektorami w inny sposób, jak tylko stąpając naiwnie po wszystkiem, co masz wrażliwego i delikatnego. Traktują cię z dobrocią.
Czy to niedość okropne?
Oczywiście było rzeczą pilną ukarać Jozyanę. Trzeba ją było nauczyć z kim ma do czynienia! A, panowie bogacze, ponieważ nie możecie wszystkiego zjeść, ponieważ przepych skończyłby się na niestrawności, wziąwszy pod uwagę małość waszych żołądków, równych właściwie naszym, ponieważ lepiej rozdać resztki, którebyście stracili, ustanawiacie to żarcie rzucone wspaniałomyślnie biednym! A, dajecie nam chleb, dajecie nam przytułek, dajecie nam ubranie, dajecie nam urząd i doprowadzacie śmiałość, obłęd, okrucieństwo, niedorzeczność i głupotę do tego, że myślicie, że jesteśmy waszymi dłużnikami! Ten chleb, to chleb niewoli, ten przytułek — to pokój lokajski, to ubranie — to liberja, ten urząd — to kpiny, płacone, tak, ale ogłupiające! A, myślicie, że macie prawo piętnować nas mieszkaniem i pożywieniem, wyobrażacie sobie, że jesteśmy wam coś winni i liczycie na wdzięczność! Tak! My wam wygryziemy brzuch! Tak! Wywleczemy ci wnętrzności, piękna pani, i będziemy cię żywą pożerali; przetniemy ci ścięgna serca naszemi zębami!
Ta Jozyana! Czyż to nie potworne? Gdzież tu jej zasługa? Zrobiła to arcydzieło przyjścia na świat w świadectwie głupoty jej ojca i hańby jej matki, robi nam łaskę tem, że żyje, za tę łaskawość, że jest skandalem publicznym, płaci jej się miljony, ma ziemię i pałace, królikarnie, polowania, jeziora, lasy, czy ja wiem co jeszcze? I z tem wszystkiem robiła głupiutko! Pisano do niej wiersze! I on, Barkilphedro, który uczył się i pracował, który zadawał sobie trud, który wpakował sobie wielkie księgi w oczy i w mózg, który gnił w szpargałach i nauce, który miał olbrzymi dowcip, któryby mógł świetnie dowodzić armjami, któryby mógł pisać tragedje jak Otway i Dryden, gdyby tylko chciał, on, który był stworzony, aby być cesarzem, został doprowadzony do zgodzenia się, by ta nicpotem nie pozwoliła mu zdechnąć z głodu! Czyż uzurpacja tych bogaczów, nienawistnych wybrańców losu, mogła być większa! Udawać wspaniałomyślność dla nas i protegować nas i uśmiechać się do nas, którzybyśmy pili jej krew i oblizywali sobie potem wargi! Żeby niska kobieta dworu miała nienawistną możność być dobrodziejką, żeby człowiek wyższy mógł być skazany na podnoszenie takich okruchów spadłych z takiej ręki, co za straszliwa niesprawiedliwość! I jakież to społeczeństwo, które do tego stopnia ma za podstawę nierówność i niesprawiedliwość! Czyżby nie należało wziąć wszystko za cztery rogi i rzucić byle jak pod sufit obrus i ucztę, i orgję, i upojenie, i pijaństwo, i biesiadujących, i tych, którzy rozparli oba łokcie na stole, i tych, którzy na czterech łapkach są pod stołem, zuchwalców, którzy dają, i idjotów, którzy przyjmują, wypluć wszystko w twarz Pana Boga, w niebo rzucić całą ziemię! Tymczasem wpijmy nasze pazury w Jozyanę.
Tak marzył Barkilphedro. Oto były ryki, jakie miał w duszy. Jest zwyczajem zazdrosnego rozgrzeszać, łącząc ze swoją osobistą urazą krzywdę publiczną. Wszystkie srogie kształty namiętności, tchnących nienawiścią, przelatywały przez tę dziką inteligencję. W rogu starych map świata z piętnastego wieku widzi się szeroką nieokreśloną przestrzeń bez kształtu i bez imienia, gdzie są napisane te trzy słowa: Hic sunt leones. Ten ponury kąt istnieje także u człowieka. Namiętności błąkają się i grzmią gdzieś w nas, i można także powiedzieć o pewnej ciemnej stronie naszej duszy: tu są lwy.
Czy to rusztowanie dzikich rozumowań było zupełnie fałszywe? Czy w tem nie było pewnego rozsądku? Trzeba powiedzieć prawdę, — nie.
Jest rzeczą straszną pomyśleć, że ta rzecz, którą się ma w sobie, sąd o czemś nie jest sprawiedliwością. Sąd to względność. Sprawiedliwość to absolut. Zastanówcie się nad różnicą między sędzią a sprawiedliwym.
Źli z bezwzględnością pomiatają sumieniem. Istnieje gimnastyka fałszu. Sofista jest fałszerzem, a gdy się nadarzy sposobność ten fałszerz brutalizuje ten zdrowy sens. Pewna logika bardzo giętka, bardzo bezwzględna, bardzo zręczna jest na usługach zła i niema sobie równej w ramieniu prawdy w ciemnościach.
Złowrogie uderzenia pięścią Szatana w Boga.
Niejeden sofista, podziwiany przez głupców, nie ma innej sławy, jak tylko, że nabił kilka guzów sumieniu ludzkiemu.
Smutnem było tylko to, że Barkilphedro przeczuwał fiasco. Zabierał się do wielkiej pracy, a w gruncie rzeczy, przynajmniej się tego obawiał, dla niewielkiej szkody. Być człowiekiem trującym, mieć w sobie stalową wolę, djamentową nienawiść, płonące pożądanie katastrofy i nic nie spalić, nikomu nie ściąć głowy, nikogo nie zgładzić! Być tem, czem on był, siłą niszczącą, gniewem żarłocznym, niszczycielem cudzego szczęścia, być stworzonym — (gdyż jest Stworzyciel, djabeł czy Bóg, wszystko jedno kto!) być stworzonym Barkilphedrą, żeby urzeczywistnić tylko szczutka w nos; czy to możliwe? Barkilphedro nie wykonałby swego zamachu! Być sprężyną do rzucania odłamków skał i wysilić się całym, by nabić guza na czole wymuszonej lalce! Maszyna oblężnicza, robiąca tyle szkody, co przytyczek! Wykonać pracę Syzyfa dla skutku osiągalnego przez mrówkę! Wypocić całą nienawiść dla niczego prawie! Czyż to nie upokarzające mechanizm złości, mogącej zmiażdżyć świat. Wprawić w ruch wszystkie zazębienia, zrobić w cieniu hałas machiny Marly’ego, żeby wkońcu uszczypnąć może koniec małego różowego paluszka! Miał otoczyć i przewracać skały, by dojść — kto wie? — do lekkiego zmarszczenia płaskiej powierzchni dworu! Bóg ma manję nieoszczędzania sił! Poruszenie góry doprowadza do przesunięcia kretowiska.
Co więcej, ponieważ placem boju jest dwór, nic bardziej niebezpiecznego niż mierzyć do nieprzyjaciela i chybić. Przedewszystkiem to cię odsłania nieprzyjacielowi i irytuje go; nadto i przedewszystkiem to nie podoba się Panu. Królowie nie lubią niezgrabnych. Nie trzeba stłuczeń; nie trzeba brzydkich uderzeń. Wymordujcie cały świat, ale niechaj nikomu nie leci krew z nosa. Kto zabija jest zręczny, kto rani jest niezdarą. Królowie nie lubią, by się im okulawiało służbę. Są źli na was, jeżeli im stłuczecie porcelanę z kominka albo dworaka z orszaku.
Dwór powinien zostać czysty. Łamcie ale zastępujcie, w tedy będzie dobrze.
To zresztą świetnie się zgadza z zamiłowaniem książąt do obmowy. Mówcie źle, ale nie róbcie złego. Albo jeżeli już robicie, niech to będzie na wielką skalę.
Sztyletujcie, ale nie zadraśnijcie. Chyba, że szpilka jest atruta. Okoliczność łagodząca. Tak, przypominamy, miała się rzecz z Barkilphedrą.
Każdy pigmej, tchnący nienawiścią, jest flaszką, w której jest zamknięty smok Salomona. Flaszka mikroskopijna, smok bez miary. Olbrzymie zgęszczenie oczekujące gigantycznej godziny rozszerzania. Nuda pocieszona premedytacją wybuchu. Zawartość większa rzeczy zawierającej. Ukryty olbrzym, co za dziwna rzecz! Rozkosz, w której się mieści hydra! Być tem okropnem pudełkiem na sprężynie, mieć w sobie Lewiatana, to dla karła tortura i rozkosz.
To też nicby nie zmusiło Barkilphedra do porzucenia swojego zamiaru. Czekał na swoją godzinę. Czy przyjdzie? Wszystko jedno! Czekał na nią! Gdy się jest bardzo złym, ambicja się do tego miesza. Robić dziury i podkopywać dworską osobistość, wyższą od nas, podminować na własne ryzyko, narażając się na niebezpieczeństwo, choćbyśmy byli nie wiem jak podziemni i ukryci, kładziemy na to nacisk, to interesujące. Taka gra roznamiętnia. To porywa jak poemat epicki, któryby się pisało. Być bardzo małym, porywać się na kogoś bardzo wielkiego, to wspaniały czyn. Pięknie jest być pchłą lwa.
Dumne zwierzę czuje że jest gryzione i wyładowuje swój olbrzymi gniew przeciwko atomowi. Mniejby się skłopotał napotkanym tygrysem. I oto role zmienione. Upokorzony lew ma w swojem ciele żądło owadu, pchła może powiedzieć: mam w sobie krew lwa.
Jednakże były to dla dumy Barkilphedra tylko półuspokojenia. Pocieszenia. Chwilowe uśmierzenia. Dokurczanie już czemś jest, torturować byłoby lepiej. Barkilphedro — nieprzyjemna myśl, która do niego ciągle powracała — nie osiągnie prawdopodobnie innego skutku, jak tylko małe zadraśnięcie naskórka Jozyany. Czegóż mógł się więcej spodziewać, on, taki nikły, przeciwko niej, tak promieniejącej? Zadraśnięcie, jakżeż to mało, dlategoby chciał całą purpurę zdarcia żywej skóry i ryku kobiety więcej niż nagiej, nie mającej już nawet tej koszuli, jaką jest skóra! Z takiemi pożądaniami, jakżeż smutnie jest być bezsilnym! Niestety, niema doskonałości.
W gruncie rzeczy był on zrezygnowany. Nie mogąc lepiej, marzył tylko połowę swego marzenia. Wypłatać ponurego figla, to właściwie godny cel.
Ten, który się mści za dobrodziejstwo, co to za człowiek! Barkilphedra był tym kolosem. Zwykle niewdzięczność jest zapomnieniem; u tego wybrańca zła była ona wściekłością. Pospolity niewdzięcznik jest pełen popiołu. Czego był pełen Barkilphedra? Płomienia. Palenisko zlepione z nienawiści, gniewu, milczenia, żalu, czekające na Jozyanę, jako na materjał palny. Nigdy człowiek do tego stopnia nie nienawidził bez powodu kobiety. Co za straszna rzecz! Była jego bezsennością, jego wyłączną myślą, jego nudą, jego wściekłością. Może trochę się w niej kochał.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Victor Hugo i tłumacza: Felicjan Faleński.