Człowiek śmiechu/Część druga/Księga druga/Rozdział dziesiąty

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Wiktor Hugo
Tytuł Człowiek śmiechu
Wydawca Bibljoteka Arcydzieł Literatury
Data wyd. 1928
Druk Zakłady Graficzne „Bibljoteka Polska“ w Bydgoszczy
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Felicjan Faleński
Tytuł orygin. L’Homme qui rit
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ DZIESIĄTY
Rzut oka mędrca na rzeczy tego świata i na ludzi.

Człowiek rad jest zemścić się za przyjemność, którą mu zrobiono. Nie skądinąd pochodzi uczucie wzgardy dla komedjanta.
Człowiek ten mię zachwyca, rozrywa, bawi, uczy, czaruje, pociesza, napawa mię ideałem, jest mi przyjemny i pożyteczny — coby mu tu w zamian za to złego zrobić? Upokorzyć go. Wzgarda jest to policzek z odległości. Otóż dam mu policzek. Podobał mi się, jest zatem nikczemny. Służy mi, więc go nienawidzę. Skądby tu wziąć na niego kamienia? Świętoszku, dajno mi swego. Mędrcze, daj mi także swego. Bossuet niech go przeklnie, Rousseau znieważy. Krasomówco, wypluj tam na niego z ust swoich ostre żwiry. Niedźwiedziu, palnij go w łeb kamieniem z bruku. Poobtrącajmy drzewo, poobtłukujmy owoc i zjedzmy go. Brawo! Fora za drzwi! Co? Wypowiadasz wiersze poetów? Precz od niego! To hecarz — patrzno go! Zróbmy mu kajdany z jego powodzenia. Dalejże mu gwizdać, żeby się za bardzo nie wbijał w pychę! Niech sobie pośród zbiegowiska pozostanie sam jeden. W taki to sposób ludzie wyższego tonu wynaleźli dla aktora ten rodzaj odosobnienia, który się nazywa oklaskiem.
Tłum uliczny o wiele jest mniej surowy. Nie nienawidził on Gwynplaina. Także nim i nie pogardzał. Tylko że ostatni posługacz najnędzniejszej osady na najlichszym statku, stojącym na kotwicy w najpodlejszej przystani angielskiej, uważał się za niesłychanie wyższego od tego trefnisia „ulicznego“, mając zarazem przekonanie, że tyle jest przynajmniej przestrzeni pomiędzy posługaczem i kuglarzem, ile pomiędzy lordem i posługaczem.
Gwynplaine tedy, podobnie jak wszyscy komedjanci, równie był oklaskami okrywany, jak i pięścią odepchnięty. Zresztą, coprawda, na tym padole płaczu wszelkie powodzenie jest zbrodnią, i przeto musi być okupione. Posiadając medal, posiada się i jego stronę odwrotną.
Dla Gwynplaina jednak nie istniała odwrotna strona. Działo się to tem, że obie strony jego powodzenia wielce mu były dogodne. Rad był z oklasków, rad także z odosobnienia. Pierwsze go wzbogacało, drugie czyniło szczęśliwym.
W tej nizinie, pośród której się znajdował, bogatym być znaczyło nie doświadczać nędzy. Było to poprostu dziur nie mieć w odzieniu, chłodu w swoim kącie, próżni w żołądku. A zato mieć jeść i pić, ile niezbędnie potrzeba. Słowem, mieć to, bez czego się obyć trudno, nie wyłączając groszaka dla dania go biedniejszemu od siebie Otóż liche to bogactwo, aż nadto wystarczające człowieczej swobodzie, Gwynplaine posiadał w całem znaczeniu tego słowa.
Ze strony zaś duszy był bogaczem co się zowie. Posiadał bowiem miłość. Czegóż mógł żądać więcej? To też nie żądał niczego.
A gdyby mu ofiarowano potworność z twarzy odjąć? Jakżeby się był oburzył na samą myśl podobną! Jakto! Wziąć mu precz tę brzydotę i zrobić go znowu takim, jakim był zapewne przedtem: powabnym, pięknym? Nie, za nic w świecie! A z czegożby nadal wyżywił Deę? Cóżby się wtedy stało z tą biedną, słodką niewidomą, która go pokochała? Bez tego śmiechu, który go robił jedynym w swoim rodzaju clownem na świecie, stałby się naraz takim samym kuglarzem, jak tysiące innych, pierwszym lepszym skoczkiem na linie, lada zbieraczem groszaków, porzucanych po bruku; i Dea tym sposobem możeby nie codzień miała lichy kawałek chleba. Doznawał pewnego rodzaju tkliwej pychy, czując się jedyną podporą tej okaleczałej niebianki. Noc, Osamotnienie, Niedostatek, Bezsilność, Niewiedza, Głód i Pragnienie, siedem tych paszcz smoczych ziejących nędzą wyciągało się ku niej, a on był świętym Jerzym, zwyciężającym te potwory. I oto stopy swemi deptał grożącą jej niedolę. Jakim sposobem? Własną potwornością. Za jej to sprawą był pożytecznym, pomocnym, zwycięskim i wielkim. Dość mu się było pokazać, żeby zwabić pieniądze. Był niby panem tłumowi, czuł się władcą motłochu. Mógł wszystko dać Dei. Zapewniał jej pierwsze potrzeby; zabezpieczał jej wszystko, aż do pragnień, żądz, zachceń, jakie tylko w ciasnym zakresie pojęć ociemniałej istoty bywają możebne. Gwynplaine i Dea, jak to już powiedzieliśmy, wzajemnie sobie byli opatrznością. On czuł się uniesionym jej skrzydły, ona niesioną na jego rękach. Być podporą kochającej kobiety, zapewniać potrzeby tej, która ci nieba przychyla, cóż nad to może być słodszego? Otóż Gwynplaine doznawał tej najwyższej szczęśliwości. I powiedzieć, że ją zawdzięczał własnej szpetocie! A jednak ona to właśnie wywyższała go nad wszystko. Nią to zarabiał na życie swoje i drugich; ona to dawała mu niezawisłość, swobodę, rozgłos, wewnętrzne zadowolenie, dumę. Korzyści tej potworności nikt mu już odebrać nie mógł. Pociski losu bezsilne już były przeciw niemu poza obrębem tego ciosu, na którym zużyły swoją potęgę i który się w zwycięstwo dla niego przeistoczył. Owa głębia niedoli w szczyty elizejskie mu się przeobraziła. Gwynplaine niejako uwięziony był w swojej szpetności, ale pospołu z Deą. Było to poniekąd być rzuconym w podziemie, któreby się okazało rajem. Przedzielała ich dwoje od reszty świata nieprzebita ściana. Tem lepiej. Ściana ta odosobniała ich, ale i broniła. Co mogło zagrażać Dei, co mogło zagrażać Gwynplainowi w podobnem obwarowaniu się od świata zewnętrznego? Możnaż mu było odebrać powodzenie? Ani podobna. Na to należałoby mu twarz odjąć. Pozbawić go miłości Dei? I to również niepodobna. Dea go widzieć nie mogła. Niewiadomość jej była po niebiańsku nieuleczalną. W czem mogła przeszkadzać Gwynplainowi jego potworność? W niczem. Jakie miała dla niego korzyści? Wszystkie. Kochany był pomimo tej okropności, nawet być może właśnie z jej powodu. Ślepota tu i szpetota przeczuciowo niby zbliżyły się ku sobie i połączyły w nierozdzielną parę. Kochanym być nie jestże to wszystko? Gwynplaine, myśląc o swojem oszpeceniu, doznawał wdzięczności. Piętnem tem pobłogosławiono go. Z radością czuł je niezatartem i wiecznem. Co za szczęście, że dobrodziejstwo to było nie do uleczenia! Dopóki na świecie starczy ulic, szynków, dróg w świat szeroki, tłumów na dole, nieba nad głową, można być pewnym bytu codziennego, można się nie obawiać niedostatku dla Dei, można żyć miłością! Gwynplaine za nic nie zamieniłby swej twarzy z Apollinem. Być potwornym było dla niego typem szczęścia.
To też, jak powiedzieliśmy, przeznaczenie hojnie go obdarzyło. Wyrzutek ten był jednym z wybranych.
Tak był szczęśliwy, że żal mu się robiło innych ludzi. Czuł litość dla reszty świata. Bowiem lubił on niekiedy wyjrzeć ukradkiem na zewnątrz — cóż się dziwić? Rzecz to ludzka. Dziękował niebu, że zewsząd ściana go nieprzebyta dzieliła od świata, a przecież chętnie nieraz wytykał głowę poprzez tę ścianę. Ale, przypatrzywszy się stamtąd to temu, to owemu, z tem większą uciechą pogrążał się w osamotnienie, które z nim podzielała niewidoma kochanka.
Cóż on bowiem widywał wkoło siebie? Cóż to byli ci obywatele życia, których najrozliczniejsze mógł oglądać próżności i to co chwila inne? Coraz nowe tłumy, a zawsze to samo mnóstwo. Coraz nowe twarze, a zawsze te same niedole. Niby rodzaj ruin zbiorowiska. Co wieczora najrozliczniejsze utrapienia społeczne przychodziły wieńcem stawać wokoło jego szczęścia.
Green-Box był rzeczą, wielkiej używającą wziętości.
Niskie ceny pociągają tylko nisko położonych ludzi. Zbiegali się wokoło niego sami tylko biedacy, sami maluczcy, sami ubodzy w duchu. Szło się na Gwynplaina, jak to się idzie na kieliszek jałowcówki. Kupowano u niego zapomnienie trosk za całe dwa grosze. Z wysokości swej hecy Gwynplaine robił ścisły przegląd owego zbiegowiska. Umysł jego chciwie wsiąkał te wszystkie stopniowe objawy niezmiernego utrapienia. Wyraz twarzy ludzkiej jest wynikiem wpływów losu i wyrzutów sumienia, a także Bóg wie ilu i jakich wewnętrznych działań niszczących. Nie było cierpienia, nie było gniewu, nie było hańby, rozpaczy, którychby po właściwej im zmarszczę Gwynplaine nie rozpoznał. W tych ustach dziecięcych od rana nie postał kawałek chleba. Człowiek ten jest ojcem, ta kobieta matką, a jednak poza niemi odgadujesz całe dwie do ostateczności przywiedzione rodziny. Na twarzy tamtej czytasz przejście od występku do zbrodni, a zarazem i przyczyny podobnego upadku: ciemnotę i niedostatek. Ta znowu przedstawia wyraz wrodzonej dobroci, starty przygnębieniem społecznem i zmieniony w nienawiść. Na tem czole starej kobiety widać męczarnie głodu, na tem drugiem dziewczyny młodej — ostateczne już zepsucie. W całej tej zgrai znajdowały się ręce, ale narzędzi brakło; pracownicy ci nie cofali się przed trudem, ale właśnie pracy im brakło. Niekiedy obok robotnika stawał żołnierz, czasem zupełnie już niezdolny do służby, uosabiając sobą Gwynplainowi straszliwie widmo wojny. Gwynplaine wyczytywał bezrobocie, tam wyzyskiwanie, ówdzie zaprzedanie swobody. Na niektórych czołach dopatrywał cech cofnięcia się w zwierzęcość, i ten powolny zwrot człowieka ku bydlęciu, dopełniający się w dolnych warstwach ludzkości. Pośród tych ciemności znajdowało się dla Gwynplaina okienko. Tamtędy szczęście im obojgu błyskało. Wszystko inne zgubą tylko było. Czuł Gwynplaine ponad sobą bezwiedny pochód ludzi możnych, ludzi bogatych, wspaniałych, wielkich, wybrańców trafu, pod sobą tłum bladych twarzy wydziedziczeńców losu; widział siebie i Deę, z całem ich maluczkiem a jednak tak ogromnem szczęściem, właśnie w pośrodku tych dwóch światów; w górze świat gwarny, swobodny, wesoły, tańczący, depczący; w dole świat cichy, po którym drudzy depczą. Rzecz to dziwna, dowodząca jak głębokie jest zło społeczne — światłość ciemność przygniata! Gwynplaine miał sposobność stwierdzić tę żałobną stronę rzeczy ludzkich. Jakto? Byłożby przeznaczenie pełzać przy ziemi! Człowiek miałby być do tego zmuszony? Co? Podobne powinowactwo z prochem i błotem? Podobna ohyda, podobne wyzucie się z człowieczeństwa, tak wielkie poniżenie, że się ma chęć je zdeptać! Jakiegoż to tedy motyla gąsienicą jest to ziemskie nasze życie? Jakże! Więc pośród całego tego zgłodniałego i ciemnego tłumu, wszędzie jak zajrzysz i przed każdym z tych ludzi, tkwi znak zapytania, odnoszący się do zbrodni lub hańby? Nieugiętość praw sprowadzająca stępienia sumienia! Niema dziecka, któreby nie rosło dla umniejszenia! Niema dziewicy, któraby nie wyrastała dla oddania! Niema róży, któraby się nie rodziła dla błota! Niekiedy oczy jego zaciekawione ciekawością pełną wzruszenia starały się przejrzeć aż do głębi tej ciemności, w której konało tyle niepotrzebnych wysiłków i w której walczyło tyle znużeń, rodziny pożarte przez społeczeństwo, obyczaje torturowane przez prawa, rany zgangrenowane przez kary, nędze przeżarte podatkami, inteligencje płynące bez kierownictwa po topielisku ignorancji, tratwy czekające rozbicia pokryte głodnymi, wojny, nieurodzaje, rzężenia, krzyki, zniknięcia. I ze srogim piersi uciskiem odczuwał te wszystkie rozdzierające niedole powszechne. Miał niby widzenie całej tej szumowiny nieszczęścia kipiącej ponad zamroczonym odmętem ludzkości. Sam w bezpiecznej przystani będąc, oglądał wokoło siebie wszystkie te rozbicia. Chwilami chwytał w obie ręce swoją głowę oszpeconą i dumał.
Być szczęśliwym cóż to za szaleństwo! Jak to się marzy wtedy! Gwynplainowi rozmaite przychodziły myśli. Nawet niejedna niedorzeczność przez głowę mu przelatywała. Że tam kiedyś uratował był jakieś dziecko, uczuwał zachcianki ratowania świata całego. Tumany marzeń przesłaniały mu niekiedy uczucie własnej rzeczywistości; nawet na tyle tracił miarę stosunków, że aż zapytywał sam siebie, coby tu zrobić można dla tego biednego ludu? Niekiedy tak zawzięcie rzecz tę brał do serca, że aż mówił o tem głośno. Wtedy Ursus wpatrywał się w niego, wzruszając ramionami. A on dalej roił swoje: — O, gdybym był potężny, jakżebym dopomagał nieszczęśliwym! Ale czemże jestem? — Atomem. Ale cóż mogę? — Nic.
Mylił się. Mógł wiele. Rozśmieszał.
A, jak powiedzieliśmy, rozśmieszać jest to dawać zapomnienie.
Możeż być większy dobroczyńca w świecie od tego, który daje zapomnienie?


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Victor Hugo i tłumacza: Felicjan Faleński.