Clerambault/Część pierwsza/IV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Romain Rolland
Tytuł Clerambault
Podtytuł Dzieje sumienia niezawisłego w czasie wojny
Wydawca „Globus”
Data wyd. 1928
Druk Drukarnia „Sztuka“
Miejsce wyd. Lwów
Tłumacz Leon Sternklar
Tytuł orygin. Clérambault
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała część pierwsza
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
IV.

Upłynęło sześć dni.
Clerambault spędził popołudnie w lasku. Był podobny do mnicha z legendy. Leżąc u stóp dębu, mógłby z otwartą gębą słuchać śpiewu ptaka, a wiek upłynąłby mu, jak jeden dzień. Dopiero z nastaniem wieczora zdecydował się wrócić do domu. W przedsionku Maksym wybiegł na jego spotkanie, nieco blady, ale uśmiechnięty i zawołał:
— A więc, papo, stało się.
I zawiadomił go o najnowszych wypadkach: mobilizacja rosyjska, stan wojenny w Niemczech. Clerambault spoglądał na niego, nie rozumiejąc go. Myśli jego były tak daleko od tych ponurych szaleństw. Próbował dyskutować. Wiadomości były jednak zupełnie dokładne. Siedli do stołu. Clerambault nic prawie nie jadł.
Szukał powodów, aby zaprzeczyć następstwom tych dwóch zbrodni: zdrowy rozum opinji publicznej, mądrość rządów, ponawiane zapewnienia partyj socjalistycznych, stanowcze słowa Jaurèsa. Maksym dał mu mówić, uwaga jego była gdzie indziej zwrócona: podobnie jak pies jego, nastawiał ucha na szmery nocne... Noc była tak czysta, tak pełna czułości!... Ci, którzy przeżyli te ostatnie wieczory lipca 1914 i ten piękniejszy jeszcze wieczór pierwszego dnia sierpniowego, zachowali niezawodnie w pamięci cudowny blask przyrody, obejmującej czułemi ramionami, z łagodnym uśmiechem litości, nikczemną rasę ludzką gotową pożreć się wzajemnie.
Było już blisko dziesiątej godziny. Clerambault przestał mówić. Nikt mu nie odpowiadał. Milczeli teraz wszyscy, z troską w sercu, każdy pozornie czemś zajęty, kobiety robótką, Clerambault książką, którą tylko oczy jego czytały. Maksym wyszedł na ganek, palił cygaro. Oparty o balustradę, patrzył na uśpiony ogród i na czarodziejski odbłysk światła księżycowego wśród ciemnej alei.
Dzwonek telefonu przejął go dreszczem. Wzywano Clerambaulta. Poszedł ociężałym krokiem do aparatu; twarz jego miała wyraz senny i roztargniony. Nie rozumiał zrazu, co mu mówiono.
— Kto mówi?... A, to ty, drogi przyjacielu?
(Kolega paryski telefonował do niego z redakcji jakiegoś dziennika).
Wciąż jeszcze nie rozumiał słów jego.
— Nie rozumiem... Jaurès... Cóż więc? Jaurès?... A, mój Boże!...
Maksym, powodowany tajną obawą, słuchał zdaleka tej rozmowy; przybiegł, by chwycić z rąk ojca słuchawkę, którą Clerambault upuścił z gestem rozpaczy.
— Hallo!... Hallo!... Co pan mówisz? Jaurès zamordowany!...
Okrzyki bolu i gniewu skrzyżowały się na drucie. Maksym słuchał szczegółów, które powtarzał swej rodzinie głosem urywanym. Rozyna przyprowadziła Clerambaulta do stołu. Usiadł przygnębiony. Cień niezmiernego nieszczęścia, jak starożytne fatum, zaciężył nad domem. Nietylko żal za przyjacielem ściskał serca — znikła jego twarz wesoła i poczciwa, jego ręka wyciągnięta do serdecznego uścisku, umilkł głos, który swym dźwiękiem rozpraszał chmury smutku... Znikła także ostatnia nadzieja ludów zagrożonych, jedyny człowiek, który mógł (tak sądzili przynajmniej z ufnością dziecięcą i wzruszającą) zażegnać nadciągającą burzę. Gdy on padł, jak drugi Atlas, runęły niebiosa.
Maksym pobiegł na dworzec. Chciał zasięgnąć wiadomości z Paryża i przyrzekał, że powróci w nocy. Clerambault został w samotnym domu, skąd widać było zdaleka, na ciemnem tle, światła stolicy. Nie ruszał się z krzesła, na które upadł w stanie odrętwienia. Katastrofa groźna zbliżała się: tym razem nie wątpił o tem; już nawet nastąpiła. Pani Clerambault nakłaniała go, by poszedł na spoczynek: nie chciał o tem słyszeć. Myśli jego rozsypały się w gruzy; nie mógł rozróżnić w nich nic stałego i pewnego, wprowadzić w nie ładu, iść za pewnym planem. Jego przybytek wewnętrzny runął; wśród kurzu, jaki się wznosił wśród gruzów, nie można było poznać, co zostało nietknięte; zdawało się, że nic wogóle nie zostało. Piętrzył się stos cierpień. Clerambault patrzył na nie okiem osłupiałem i nawet nie zauważył, że łzy mu płyną z oczu.
Maksym nie wracał. Ogarnęło go podniecenie, jakie panowało w Paryżu. O godzinie pierwszej w nocy pani Clerambault, która udała się na spoczynek, przyszła po swego męża i potrafiła nakłonić go, by poszedł wraz z nią do ich wspólnej sypialni. I położył się także do łóżka. Ale gdy Paulina zasnęła (ją niepokój wprawiał w sen!), wstał z łóżka i wrócił do sąsiedniego pokoju. Dusiło go w gardle, stękał, cierpienie owładnęło tak bardzo całem jego jestestwem, że nie zostawiało mu miejsca do oddychania. W przeczuleniu proroczem artysty, który widzi często lepiej przyszłość, aniżeli chwilę obecną, obejmował okiem przerażonem i sercem bolejącem to wszystko, co miało nastąpić. Ta wojna nieunikniona między najpotężniejszemi narodami na świecie wydawała mu się bankructwem cywilizacji, upadkiem najświętszych nadziei, że ziści się szczytny ideał braterstwa ludów. Zgrozą przejmowała go wizja tej ludzkości szalonej, która składała swoje najcenniejsze skarby, swe siły, swój genjusz, swe najwyższe cnoty bestjalskiemu molochowi wojny w ofierze. Była to agonja moralna, krwawiąca serce wspólność z miljonami nieszczęśliwych. I na cóż, na cóż się przydały wysiłki tylu wieków? W sercu jego zapanowała straszliwa pustka. Czuł, że nie mógłby dłużej żyć, gdyby wiara jego w rozum ludzi i ich wzajemną miłość do siebie była zburzona, gdyby musiał uznać, że jego credo na polu życia i sztuki było mylne, że rozwiązaniem zagadki świata jest ponury pesymizm. Był zanadto tchórzliwy, aby patrzeć wprost na ten obraz; z trwogą odwracał od niego oczy. Ale potwór stał przed nim i dmuchał mu w twarz. I Clerambault błagał kornie (nie wiedział sam kogo lub co), aby to nie nastąpiło, aby to nie nastąpiło! Raczej wszystko inne, aniżeli taka prawda. Ale prawda żarłoczna stała za drzwiami, które się otwierały. Całą noc Clerambault walczył, aby te drzwi napowrót zamknąć...
Nad ranem począł się w nim budzić instynkt zwierzęcy, niewiadomo z jakiego źródła pochodzący; pod wpływem tegoż jął w swej rozpaczy szukać jakiejś ściśle określonej przyczyny tego nieszczęścia, spychać za nie odpowiedzialność na jednego człowieka, to znów na grupę osób i wyładowywać na nich swój gniew za tę straszną klęskę, jaką sprowadzili na całą ludzkość. Było to dopiero krótkie zjawisko — pierwsza daleka emanacja obcej duszy, ciemnej, olbrzymiej, nie znającej oporu, gotowej do wkroczenia — Duszy tłumu.
Przybrała ona wyraźniejsze kształty za przybyciem Maksyma, który przynosił z sobą świeżą woń tych wypadków, zebraną przez całą noc wśród ulic Paryża. Wszystkie fałdy jego ubrania, wszystkie włosy jego ciała były nią przesiąknięte. Znużony, podniecony, nie chciał siadać, myślał tylko o tem, aby znów odejść z domu. Dziś miał się pojawić dekret mobilizacyjny. Wojna była niewątpliwa. Była konieczna. Była dobroczynna. Trzeba było to raz zakończyć. Szło tu o całą przyszłość ludzkości. Wolność świata była zagrożona. Oni skorzystali z zamordowania Jaurèsa, aby siać niezgodę i wywołać bunt w ojczyźnie napadniętej. Ale cały naród podniósł się do walki, skupiony dokoła swoich wodzów. I miały się znów powtórzyć wzniosłe dni wielkiej rewolucji...
Clerambault nie sprzeciwiał się tym wywodom, zapytał tylko:
— Tak sądzisz? Jesteś tego pewny?
Była to jednak jak gdyby ukryta prośba, aby Maksym jeszcze raz powtórzył swe twierdzenie, aby to uczynił z jeszcze większym zapałem. Wiadomości, jakie przyniósł, powiększały jeszcze chaos, podnosiły go do szczytu, ale równocześnie poczęły kierować rozprószone siły duszy do pewnego stałego punktu. Pierwsze poszczekiwanie psa pasterskiego, który spędza stado do kupy.
Clerambault odczuwał teraz tylko jedno pragnienie: połączyć się ze stadem, otrzeć się o bydlęta ludzkie, istoty sobie bratnie, czuć jak one, działać jak one. Jakkolwiek był wyczerpany bezsennością, poszedł, nie zważając na żonę, by wraz z Maksymem pojechać pociągiem do Paryża. Czekali długo na dworcu, potem w pociągu. Droga była zajęta, wagony przepełnione. Wzburzenie Clerambaulta znajdowało pewną ulgę w ogólnem podnieceniu. Wypytywał się, słuchał; wszyscy zachowywali się wobec siebie, jak bracia. I wszyscy, nie wiedząc nawet jeszcze sami, co myślą, czuli, że myśli ich są jednakowe: groziła im ta sama zagadka, ta sama próba, ale nikt z nich nie stawał sam, aby to niebezpieczeństwo pokonać lub pod niem upaść; to dodawało nieco otuchy, każdy odczuwał zapał drugiego. Znikła różnica klas: nie było już robotników, ani burżujów, nie zwracano uwagi na ubrania, ani na ręce, patrzano w oczy, gdzie drgał ten sam blask życia, zagrożony tem samem tchnieniem śmierci. A wszyscy ci biedni ludzie byli tak widocznie obcy przyczynom tej katastrofy, temu złowrogiemu przeznaczeniu, które zawisło nad nimi, że uczucie ich niewinności wiodło ich wszystkich do dziecinnego szukania winowajców gdzie indziej. To także pocieszało i koiło sumienie.
Gdy Clerambault przybył do Paryża, odetchnął nieco swobodniej. Po agonji ubiegłej nocy nastąpiła melancholja męska i stoicka.
Ale był zaledwie przy pierwszym etapie.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Romain Rolland i tłumacza: Leon Sternklar.