Clerambault/Część czwarta/V

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Romain Rolland
Tytuł Clerambault
Podtytuł Dzieje sumienia niezawisłego w czasie wojny
Wydawca „Globus”
Data wyd. 1928
Druk Drukarnia „Sztuka“
Miejsce wyd. Lwów
Tłumacz Leon Sternklar
Tytuł orygin. Clérambault
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała część czwarta
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
V.

Pomimo jego usiłowań, aby występować po męsku i zostawić resztę bogom, było jednak szczęściem, że Clerambault nic mógł widzieć wszystkich następstw swoich myśli. Albowiem myśli jego zmierzały właściwie do tego, by założyć królestwo pokoju; w rzeczywistości jednak przyczyniły się prawdopodobnie w znacznej części do rozpętania walk społecznych. Jak każdy prawdziwy pacyfizm, chociaż to się wydaje paradoksem; jest bowiem potępieniem stanu obecnego.
Ale Clerambautt nie domyślał się nawet, jak groźne siły będą się pewnego dnia na niego powoływały. Na mocy prawa przeciwieństwa, dusza jego zyskiwała między tymi młodymi ludźmi coraz więcej harmonji, jako następstwo ich gwałtowności. Odczuwał tem więcej cenę życia, im bardziej oni je lekceważyli. Pod tym względem nie różnili się bardzo od nacjonalistów których chcieli zwalczeć. Nie wielu z nich ceniło życie wyżej od idei. (Jest to, jak powiadają, wielkość duszy ludzkiej)
Pomimo to, Clerambault był bardzo zadowolony, gdy spotkał człowieka, który kochał życie dla życia samego. Był to towarzysz Moreau’a, tak samo ciężko raniony, jak tenże, nazwiskiem Gillot: w życiu cywilnem młody robotnik, wykonujący rysunki dla przemysłu fabrycznego. Granat zasypał go od góry do dołu; brakło mu jednej nogi i miał bębenek w uchu rozerwany. Ale Gillot stawiał energiczniejszy opór losowi, aniżeli Moreau. Ten niski brunecik miał oczy pełne życia, w których jaśniał, mimo wszystko, płomień wesołości. Zgadzał się wprawdzie z przekonaniem Moreau’a o niedorzeczności wojny i o zbrodni, jakiej się dopuszcza społeczeństwo, widział te same wypadki i tych samych ludzi, ale nie patrzał na to wszystko temi samemi oczyma i obaj młodzieńcy prowadzili z sobą nieraz na ten temat ożywione spory.
— Tak, — rzekł Gillot pewnego dnia, gdy Moreau opowiedział właśnie Clerambaultowi smutne wspomnienie z życia w rowie strzeleckim, — tak się tam działo. Ale jest jeszcze coś gorszego: oto, że to wszystko nie czyniło na nas żadnego wrażenia.... zgoła żadnego.
Moreau zaprotestował na to z oburzeniem.
— Być może, że ty byłeś wyjątkiem — odpowiedział Gillot, — i jeżeli chcesz, tu i ówdzie jeszcze dwóch lub trzech. Ale inni!... W końcu nie zwracano już na to wszystko wcale uwagi.
I mówił szybko dalej, by nie dopuścić przyjaciela do nowego protestu:
— Nie mówię tego mój drogi, w tym celu, aby się tem chełpić. Niema do tego powodu — mówię, bo to jest prawda... Proszę pana, — (opowiadał dalej, zwracając się do Clerambaulta) — ci, którzy powracają stamtąd i którzy to opisują w książkach, opowiadają rzęczywiście to, co czują o wiele więcej aniżeli zwykli śmiertelnicy, ponieważ są artystami wszystko razi ich w bardzo silnym stopniu. My zaś jesteśmy na to znieczuleni i teraz, gdy o tem myślę wydaje mi się to rzeczą najstraszniejszą. Gdy pan czytasz tu jedno z owych opowiadań, na które panu włosy jeżą się na głowie lub ogarniają pana mdłości, brakuje panu jeszcze najciekawszego szczegółu; oto kilku chłopaków, którzy stoją z przodu, palą fajeczki dowcipkują lub myślą o czem innem. Tego trzeba koniecznie, gdyż inaczej człowiek zginąłby... Mimo wszystkiego, zwierzę ludzkie ma zdolność zastosowania się do każdego położenia... Potrafiłoby się rozwijać pomyślnie nawet w głębi dołu kloacznego. Doprawdy, możnaby nabrać obrzydzenia do siebie samego. Takim byłem ja także, ja, który z panem teraz rozmawiam. Niech pan sobie nie myśli, że ja spędzałem czas, jak ten mały teraz robi, na rozmyślaniu o swoim losie, jak wszyscy, i ja naturalnie byłem tego zdania, że to co się robi, jest idjotyczne. Ale wszakże całe życie jest idjotyczne, czy może nieprawda? Robiono to i tyle, co i ile się musiało robić a czekało się, aż to się skończy... Czekało się na jakiś koniec, taki lub owaki, mój koniec, koniec mojej skóry lub koniec wojny... Zawsze to przecież koniec... A tymczasem człowiek żyje: je, śpi, załatwia swoje potrzeby naturalne... Przepraszam, ale musi się nazywać rzeczy po imieniu... A wie pan gdzie leży przyczyna tego wszystkiego? Oto, że człowiek nie kocha życia, nie kocha go dostatecznie. Masz pan słuszność, twierdząc w jednym ze swoich artykułów, że życie jest czemś cudownem. Jednak nie wiele jest dziś ludzi, którzy tak wyglądają, jak gdyby o tem wiedzieli. Mało zwłaszcza ludzi istotnie żywych; za to raczej ci, którzy śpią i czekają na sen wielki, nieprzespany. Ci mówią sobie: „Tak przynajmniej człowiek już teraz leży i nie potrzebuje się więcej ruszać...“ Nie, ludzie nie kochają dość życia 1 nie uczą się go kochać. Robi się wszystko, co można, aby człowiekowi życie obrzydzić. Gdy jesteśmy dziećmi, już się nam opiewa śmierć, i piękność śmierci i wysławia się nam tych, którzy umarli. Czynią to dzieje powszechne i katechizm, „Umierać za ojczyznę...“ Czynią to klechy i patrjoci i życie w istocie staje się wstrętne. Możnaby zaiste powiedzieć, że czyni się dzisiaj, wszystko możliwe, aby człowiekowi życie jak najbardziej zohydzić. Niema żadnej inicjatywy nigdzie, wszystko jest zmechanizowane, a przy tem niema nawet porządku. Nikt nie wykonuje należycie roboty, ale każdy tylko kawałkami ją załatwia; nie wie się, jakie ona ma znaczenie, najczęściej nie ma żadnego znaczenia. Niewiadomo po co człowiek żyje. Żyje i nie postępuje naprzód. Powiadają, że kiedyś, przed wiekami, nasi pradziadowie zdobyli dla nas Bastylję, a teraz możnaby sądzić, podług zdania tych błaznów, którzy mają ster w dłoni, że dziś niema już dla nas żadnej roboty, że to już raj. Czyż nie jest już to napisane na wszystkich naszych pomnikach? A przecież czuje się, że to nieprawda, że przed nami inna burza grozi wybuchem, że się przygotowuje inna rewolucja... Tamta dawna nie powiodła się. A wszystko tak niejasne... Nie, niemamy zaufania, nie widzimy drogi przed sobą, nie mamy nikogo, ktoby nam wskazał, ponad temi wszystkiemi bagnami i moczarami, coś wzniosłego, coś pięknego... Teraz robią wszystko, co mogą, aby obudzić w nas zapał: Prawo, Sprawiedliwość, Wolność... Ale to już wywietrzało... Można wprawdzie umierać za to. Umierać, tego się więcej nie odmawia... Ale żyć, to inna rzecz!
— A teraz? — zapytał Clerambault.
— Teraz, teraz, gdy nie można cofnąć się wstecz. Teraz myślę tylko: „Gdyby można znów rozpocząć na nowo!“
— Kiedyż pan zmieniłeś tak bardzo swoje poglądy?
— To rzecz właśnie najdziwniejsza, natychmiast, gdy tylko zostałem zraniony. Gdy tylko jedną nogą wyszedłem po za próg życia, już chciałem napowrót do niego wrócić. Jakież ono było dobre, a człowiek głupi, idjota, tego wcale nie zauważył. Oto, widzę się jeszcze, gdy odzyskałem znów przytomność, na polu zasypanem gruzami; bytem wtedy jeszcze bardziej wypatroszony, aniżeli te wszystkie trupy, które leżały dokoła w chaotycznym nieładzie; ziemia, pokryta brudem, zdawała się także broczyć krwią. Dokoła ciemność zupełna. Zrazu nic nie czułem. Brał mróz. Byłem zdrętwiały. Jakiejże części ciała brakowało mi właściwie. Nie spieszyłem się ze sporządzeniem inwentarza, nie miałem zaufania do tego, co nastąpi, wolałem nie ruszać się z miejsca. To jedno było pewne, że żyłem, może jeszcze przez chwilę i nie należało jej tracić.
I wtedy ujrzałem na nieboskłonie małą rakietę. Co oznaczała, to mnie nie zajmowało. Ale linja krzywa, jaką zakreśliła, kwiaty ogniste, jakie spadały.. nie mogę wam tego nawet powiedzieć, jak mi się to wydawało pięknie. Wchłaniałem ją w siebie wzrokiem.. i ujrzałem się znów dzieckiem, obok Samarytanki, na brzegu Sekwany, pewnego wieczora, kiedy puszczono ognie sztuczne. Spoglądałem na to dziecko, jak gdyby mi było obce i bawiło mnie ono, a zarazem budziło we mnie litość. A potem pomyślałem sobie w duchu, że przecież jest dobrze być wsadzanym w to życie i rosnąć i mieć kogoś, coś, wszystko jedno co, do kochania... Taka sobie zwykła rakieta! A potem ogarnął mnie ból i począłem wyć głośno i włożyłem napowrót głowę w otwór... Następnie przybyli ludzie z lazaretu polnego; tam życie nie było już dobre, ból gryzł mnie, jak pies, aż do kości, lepiej byłoby zostać tam w dziurze. A jednak nawet wtedy, zwłaszcza wtedy, jakim rajem wydawało mi się żyć tak, niegdyś, żyć poprostu, bez boleści, jak się żyje codziennie. A jednak człowiek na to nawet nie zwraca uwagi. Bez boleści... Bez boleści... i żyć!... Ależ to przecudne marzenie! Gdy ból na chwilę przestawał, gdy następowała minuta wytchnienia, czuło się tylko smak powietrza na języku, a ciało było tak lekkie po cierpieniu... Chryste Panie A przedtem wszakże całe życie było takie a człowiek nawet się tego nie domyślał... Mój Boże, jaki człowiek jest głupi, że rozumie życie dopiero wtedy, gdy je stracił. A gdy je wreszcie zaczyna kochać i gdy je prosi o przebaczenie, że go nie umiał pierwej należycie ocenić, wtedy ono odpowiada mu „Zapóźno!“
— Nigdy nie jest za późno, — rzekł Clerambault.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Romain Rolland i tłumacza: Leon Sternklar.