Przejdź do zawartości

Ciężkie czasy (Bałucki)/Akt II

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Michał Bałucki
Tytuł Ciężkie czasy
Podtytuł Satyra sceniczna w 3 aktach
Wydawca Księgarnia Polska Bernarda Połonieckiego
Data wyd. ok. 1920
Druk Drukarnia „Prasa”
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

AKT  II.
Ten sam pokój, tylko do niepoznania zmieniony. Inne obicia, inne meble, lustra, dywany, portyery, to wszystko bogate i wspaniałe. Klomby kwiatów po bokach, wśród nich posągi; nad drzwiami herb Lechickich Nałęcz, otoczony zielenią i chorągwiami ozdobiony.
Scena pierwsza.
LECHICKI — SŁUŻĄCY — po chwili LOKAJ — potem BRONIA.

Służący (trzyma koniec pasa, około którego Lechicki się okręca, aż dochodzi do lustra). Znowu źle! Teraz węzeł wypadł z tyłu.
Lechicki (zniecierpliwiony). Cóż u licha z rym węzłem?... to z boku to z tyłu... a nie tu gdzie trzeba!... Przecież powinieneś to umieć.
Służący. A skąd proszę pana? Dawniej panowie nigdy się po takiemu nie przebierali.
Lechicki (j. w.). No, to cóż zrobimy?
Służący. Możeby Mośka zawołać, on to umie, bo zawsze w pasie chodzi.
Lechicki. Głupiś!... Trzymaj! (Okręca się znowu). No, niech będzie!... Teraz jako-tako. Wiąż!
Lokaj (w kamaszach, w liberyi bogatej, wychodzi z prawej i idzie na lewo, niosąc bukiety w wazonach).
Lechicki (do lokaja). Pan Juliusz już gotów.
Lokaj. Kończy się ubierać, proszę pana.
Lechicki. A banderye wyjechały już naprzeciw księcia?
Lokaj. Właśnie, ich tam pan Bajkowski szykuje za stodołami. (Wychodzi).
Służący (wiążąc pas). Będzie bieda z tymi muzykantami, proszę pana.
Lechicki. No, dlaczego?
Służący. Zwyczajnie, jak żydy — do konia to nie włożone, więc mają strasznego boja. — Ja myślę, że oni nie dosiedzą na tych koniach.
Bronia (w negliżowej sukience i fartuszku, wchodzi z lewej, zarumieniona od gorąca w kuchni). Mój ojczulku, niech też ojciec idzie do tych kucharzy i zburczy ich porządnie, bo ja sobie już z nimi rady dać nie mogę... Takie to butne, nieusłuchane, że okropność!
Lechicki. Ale bo widzisz, moja kochana, to nie tacy zwyczajni, odpustowi kucharze, co ich można traktować byle jak... To artyści w swoim rodzaju. Kosztowało to niemało trudu i pieniędzy, żeby ich sprowadzić ze Lwowa na tych kilka dni.
Bronia. To też zbytkują i wydziwiają, że strach!... To im złe, to nie dobre; ten woła cukru, tamten madery, a masła, to mi już cały zapas wyszafowali.
Lechicki. No, to darmo, moja kochana — jak trzeba, to trzeba. — Cóż ja na to poradzę? Skoro Julek tak zadysponował...
Bronia. Ach, ten Julek! Żeby ojciec wiedział, co on nie nasprowadzał różnych rzeczy z miasta — całą furę tego: jakieś morskie ryby, marynaty, delikatesy, dziwolągi jakieś — ja tego wszystkiego jak żyję, nie widziałam... A co win, szampanów, koniaków!... Co to wszystko musiało kosztować!
Lechicki (z tonu głosu widać, że sam także nie zadowolony z tych wydatków). Ha, darmo — cóż robić?... Taki pan, widzisz, ma wybredne gusta. Nie można go przecież przyjąć byle czem.
Bronia. Mój Boże, czy też to nie grzech, dla jednego człowieka, co nas ani ziębi, ani grzeje, robić ryle zachodów i przewracać cały dom do góry nogami.
Lechicki. No, no... A ty byś lepiej poszła ubrać się, bo księcia co tylko nie widać.
Bronia. O! Niech się tatuńcio nie boi, już ja będę na czas... Wdzieję tylko białą sukienkę, wplotę jaką wstążkę do włosów i cała parada, bo babunia powiada, że dla młodej panienki to wystarczy. (Spojrzawszy w okno, zaczyna się śmiać).
Lechicki. Z czego się śmiejesz?
Bronia. Ach, jak to komicznie wygląda!
Lechicki. Co takiego? (Idzie ku oknu).
Bronia. Ci żydzi za krakowiaków poprzebierani... ha, ha, ha!
Lechicki (zirytowany). No, cóż tak śmiesznego?... Skoro nie można było dostać innej muzyki.
Bronia. Ależ to można umrzeć ze śmiechu! A jak zabawnie trzęsą się na tych koniach! Muszę się temu z bliska przypatrzeć!... (Wybiega środkiem).
Lechicki (patrząc w okno kwaśny, niezadowolony). Ma racyę... To okropnie purim przypomina.


Scena druga.
LECHICKI — JULIUSZ — SŁUŻĄCY.

Juliusz (wchodzi z prawej, we fraku, do służącego). Idź, powiedz Matlachowskiemu, żeby kazał koło gumna poustawiać stoły i wytoczyć beczkę wódki dla ludzi. (Po wyjściu służącego, zwracając się do ojca). No, a co?... Jak się ojcu podoba urządzenie? (Wskazuje na pokój). Wspaniałe?... hę?... Ci wiedeńscy tapicerzy, to prawdziwi czarodzieje, w ciągu dwóch tygodni zmienili nasz dom do niepoznania, ze starej rudery zrobili prawdziwe cacko, aż miło spojrzeć. Prawda?...
Lechicki. Tylko, że to wszystko dyabelnie kosztuje...
Juliusz. Mój ojcze, jak przyjąć, to już jak się należy — ja inaczej nie rozumiem. — Zresztą cóż znaczy tych głupich parę tysięcy wobec tej pozycyi, jaką zyskujemy w świecie przez przyjazd księcia, i protekcyi tak wpływowej osobistości w Wiedniu. A przytem, mam tu jeszcze jeden planik w perspektywie...
Lechicki (zaciekawiony). No, cóż takiego?
Juliusz (bierze ojca pod rękę i idąc mówi ciszej i tajemniczo). Uważa ojciec, z księciem przyjeżdża jego bratanek, mój kolega i przyjaciel. Chłopak młody, przystojny, majętny i ma wielką przyszłość przed sobą — kto wie, czy nie uda mi się wyswatać go z Bronią.
Lechicki. Jakto z Bronią? Przecież ona ma już swego narzeczonego.
Juliusz. E! cóż to za partya?... Szlachetka na nędznej wiosczynie!
Lechicki. Wcale nie nędzna!
Juliusz. A choćby, zawsze to nie ma porównania z Edwardem, i jeżeli tylko on zechce, to byłoby śmiesznością dla jakichś tam skrupułów odrzucać taką partyę. Trzeba być praktycznym, mój ojcze!


Scena trzecia.
CIŻ i BAJKOWSKI.

Bajkowski (w kontuszu, wchodzi zasapany i ociera pot z czoła). A niech licho porwie, co ja miałem kłopotu z tymi żydami! (Siada). Wyobraźcie sobie, ledwie za bramą konie puściły się drobnym kłusem, oni w krzyk, jakby ich kto zarzynał... gewałt!... aj waj!... Konie się spłoszyły, zaczęły ponosić, a moi żydkowie fajt, fajt na ziemię jeden po drugim, i za żadne skarby świata, nie można ich było potem namówić, żeby powtórnie dosiedli konia. Prosiłem, groziłem, beształem, nic nie pomogło.
Juliusz (śmiejąc się). No i cóż ostatecznie zrobiłeś?
Bajkowski. Ha, cóż?... Musiałem konie odesłać do stajni, a ich umieściłem w klombie przy bramie, i tam będą grać na powitanie księcia.
Lechicki. Daleko lepiej...
Juliusz. No, a cóż z resztą?
Bajkowski. Wszystko już gotowe. Skoro tylko banderye otaczające powóz księcia, ukażą się na gościńcu, wnet zaczną walić we wszystkie dzwony na wieży, bić z moździerzy, muzyka w krzakach grać, a lud wiejski sypać kwiaty i krzyczeć wiwat. To będzie szalony efekt...
Lechicki (ściska mu rękę). Poczciwy Maciuś... Bóg ci zapłać, że nam tak dzielnie pomagasz.
Bajkowski (rozrzewniony, ściskając równocześnie rękę Lechickiego z jednej, a Juliusza z drugiej strony). Moi kochani, przecież mnie znacie, wiecie dobrze, że Bajkowski nie zwykł się nigdy usuwać od pracy dla kraju. Czy to odpust, czy bankiet, czy uroczystość jaka, Bajkowski wszędzie pierwszy, bo u mnie dobro publiczne przedewszystkiem. Wiesz Julku, nie zaszkodziłoby, żebyś przy sposobności, zwrócił na mnie uwagę księcia, natracił mu co nieco o moich zasługach dla kraju. Nie idzie mi o marne tytuły lub ordery, uchowaj Boże, chyba, gdyby gwałtem chcieli, ha... w takim razie... Chcę tylko, żeby tam w górze wiedziano o Bajkowskim. Powiedz mu, że może liczyć na mnie, jak na Zawiszę. — Czy zechce starać się o mandat poselski, czy o co innego. Bajkowski oddaje mu się cały duszą i ciałem do dyspozycyi. Oddam mu nawet wiosczyznę moją, jeżeli zechce, i to bez żadnych pretensyj.
Lechicki (zdziwiony). Jakto, gratis?
Bajkowski. Jak Boga kocham. Niech tylko spłaci sobie żydowskie długi...
Lechicki. A tak!
Bajkowski. A mnie wyrobi na stare lata jaką synekurkę, gdziebym mógł spokojnie pracować dla dobra kraju, to niczego więcej nie żądam, jak was kocham!
Juliusz (śmiejąc się). Bardzo wierzę!
Bajkowski (ściska rękę). Tylko mu przemów tak do serca, mój złoty!
Juliusz. Dobrze, dobrze.
Lechicki. Może teraz zobaczymy salę jadalną, czy już wszystko tam przygotowano.
Bajkowski. Tak, to najważniejsze. A przy tej sposobności może przetrącimy co nieco, bo mnie już dyabelnie głód mruczy po kiszkach, a do obiadu jeszcze daleko.
Lechicki. Więc chodźmy! (Wszyscy wychodzą na prawo).


Scena czwarta.
AURORA — IDALIA — potem GIĘTKOWSKI.

Idalia (w balowej toalecie). Maman, czy to prawda, co mówi babunia, że jestem zbyt decolté. (Staje przed lustrem).
Aurora. Mais non ma chère! Dla jakichś tam zaściankowych szlachetków, to może być za wiele, ale dla księcia nigdy nadto, wierz mi. On w wielkim świecie przyzwyczajony do tego.
Idalia (stając przed matką). Więc maman uważasz, że tak dobrze będzie?
Aurora. Ależ cudownie, prześlicznie, zachwycająco! Gdy cię książę zobaczy w tej toalecie, do reszty głowę straci!
Idalia. Ach maman, gdy pomyślę o naszem spotkaniu, tak wzruszoną się czuję, że jestem gotowa zemdleć!
Aurora (namyślając się). Ha, jak uważasz moja droga, ale możeby to było mauvais genre. Attendez — pomówię z ojcem — il est au courrent takich spraw sercowych.
Giętkowski (wchodzi środkiem w kontuszu i poprawia ciągle pas, który na jego chudej figurze ciągle opada). Ach, powiadam wam, c’est ridicule, jak ta głupia szlachta ślepo wierzy, że książę istotnie przyjeżdża tutaj dla zakupienia tam jakichś dóbr.
Aurora (patrząc na córkę). Nikt się nie domyśla, że to dla niej, dla tego naszego anioła, pour notre ange!... (Całuje ją w czoło).
Idalia. Ach, maman!
Giętkowski. Tylko, czy jesteś pewną tego — ma chère?
Aurora. To przecież jasne jak słońce. Widział ją w Karlsbadzie, podobała mu się — bo komuż by się nie podobał taki anioł — a że musiał wyjechać i nie mógł wtedy z wami faire une connaissance, więc dowiedziawszy się, gdzie mieszkamy, przyjeżdża tutaj — c’est naturelment!
Giętkowski. Dlaczegóż nie do nas wprost?
Aurora. Alfredzie! Alfredzie! Qu-a-tu-dit? Czyżby to wypadało, żeby kawaler starający się o pannę, mieszkał z nią pod jednym dachem? Toby była niedelikatność w najwyższym stopniu, wbrew etykiecie wielkiego świata. I to właśnie, że nie przyjeżdża wprost do nas, ale tu, daje mnie pewność, że nasza Idalcia będzie księżną.
Giętkowski. A jej ojciec, ja sądzę, że książę postara się zapewne o jaki tytulik dla swego teścia, n’est ce pas? Ja sądzę, że co najmniej baron.
Aurora. Ach, co najmniej!
Giętkowski (chodzi zadowolony). Baron... Monsieur le baron... lubo daleko lepiej by brzmiało: monsieur le comte Giętkowski.
Aurora (patrząc w okno). O! qu’est ce que ca?...
Giętkowski (idąc ku oknu). Quoi?
Aurora. Regarde! Jakiś wspaniały powóz!...
Idalia. To może on!... Ach maman!... (Omdlewając, siada na fotel).
Giętkowski (wyjmując zegarek). Ależ dajcie pokój, książę nie będzie tu jak za dobre pół godziny.
Aurora. Więc czyjże to może być powóz?...
Giętkowski (patrząc przez monokl). Nie mam idei! Oprócz nas i hrabiego Artura, nikt tu nie ma podobnego w całej okolicy...
Aurora. Powóz zatrzymał się przed gankiem. Lechicki otwiera drzwiczki i wysadza jakąś damę. (Cofa się z oburzeniem). Nie... to nie do uwierzenia!... C’est incroyable!
Idalia. Qui est la maman?
Aurora. Wyobraźcie sobie: Kwaskiewiczowa!... Kwaskiewiczowa w powozie!... Nie, to jest oburzające!
Giętkowski. I dziwić się tu, że nędza panuje w kraju, skoro szlachta robi takie zbytki! Bo, że my, c’est naturelment, nasze urodzenie, stanowisko wymaga tego — noblesse oblige — ale żeby taki Kwaskiewicz, taki mizerny szlachetka, to przecież jest nie do darowania.
Idalia. Regarde maman, co ona ma za suknię, jakie aksamity, koronki...
Aurora (wzruszając ramionami). Ona do aksamitów!
Giętkowski. Come le wół do karety?
Aurora. Odejdźmy od okna, żeby nie myślała że zwracamy na nią uwagę. (Odchodzi z Idalią).
Giętkowski. Tu as raison. To za wiele dla nich zaszczytu. (Odchodzą na lewo, siadają przy stoliku, biorą gazety i udają zaczytanych).


Scena piąta.
CIŻ — LECHICKI — KWASKIEWICZ — potem LEONIDAS — w końcu PETRONELA.

Lechicki (prowadząc pod rękę Kwaskiewicza, wesoło). Więc ostatecznie dałeś się namówić na ten powóz?
Kwaskiewicz (w kontuszu, który na nim wisi niezgrabnie). Cóż miałem robić? Jak mi zaczęła baba trajkotać za uszami, narzekać, stękać, że dziś lada żydówka wozi się powozami, a ona, jakby jaka ekonomska córka, poniewiera się na nędznych dryndulkach, tak dla miłego spokoju, skąd wziąć, to wziąć, a musiałem kupić. (Poufnie). Zrobiło się po części ten luksus i dla Leonidasa.
Lechicki. E!
Kwaskiewicz. Żona moja, uważasz, rada by go koniecznie umieścić przy księciu, bo utrzymuje, że on ma wielkie zdolności na dyplomatę. Więc, żeby się jakoś lepiej zaprezentować księciu... rozumiesz?... (Mówi dalej po cichu).
Leonidas (wpada w krakowskiem ubraniu i kłaniając się obecnym, mówi). Sanowanie!... sanowanie!... sanowanie!... (staje przed Giętkowskimi). A co?... psepysny ze mnie krakowiacek — co?... (Śpiewa): „Krakowiacek ci ja — na całą gromadę“...
Aurora (n. str.) Imbecile! (Odwraca się z Idalią w inną stronę).
Giętkowski (wstaje, idzie do żony i mówi półgłosem): Plus confidence, que... (dalej cicho).
Leonidas (do ojca). A co?... Mówił już ojciec panu o moim wirsu?...
Lechicki. O jakiem wierszu?
Kwaskiewicz. A coś tam nabazgrał na powitanie księcia.
Leonidas. Psepysny wiers na ceść księcia!... niby od ludu, którego mam zascyt być psedstawicielem. Wiers panegirycny. Właściwie to ja nie wiem, co on takiego waznego w zyciu zrobił, bo nic o nim nie cytałem, ani nie słysałem, ale od cegóz licencya poetycna. Zrobiłem z niego pirsozędnego bohatera. Tylko ja musę sam ten wirs deklamować, bo inacej cała jego piękność psepadnie.
Petronela (wchodzi powoli, nadęta, wystrojona, suknia aksamitna z długim ogonem, ubrana koronkami, na głowie pióra i wachlarz z piór). A wiesz pan, panie Lechicki, że urządziłeś dwór wspaniale, cudownie, do niepoznania... Co za komfort, jaka elegancya!
Aurora (do męża). Ona się też na tem rozumie!...
Petronela (do Leonidasa). Patrzaj, teraz udają, że nas nie widzą, a przed chwilą stali wszyscy przy oknie. Zobaczysz, ona tu żółtaczki dostanie z zazdrości. (Słodko): A!... witam kochane panie!
Aurora (kładąc gazetę). O, to pani!... doprawdy nie zauważyłam. Takeśmy się z Idalką zaczytały w „Journale amusant“. (Witają się grzecznie, ale chłodno).
Lechicki (zbliżając się do Petroneli, siadającej obok Aurory). Ale, co suknia, to suknia, pi-pi, co za ogon!
Petronela (wyniośle i z powagą). Jestem z zasady przeciwna wszelkim ogonom, ale zrobiłam dla kraju tę ofiarę.
Lechicki (zdziwiony, z uśmiechem). Dla kraju!?...
Petronela (z powagą). Tak... Zeby książę nie myślał, że tu u nas taka barbarya, jak głoszą wiedeńskie gazety, i że nie wiemy, jak się ubrać na przyjęcie takiej osoby...
Aurora (do Idalii drwiąco). Co ta plecie! (Śmieje się skrycie).
Kwaskiewicz (do Lechickiego). I to trzeba ci wiedzieć, suknia aż z samego Paryża!
Petronela. O, bo niema jak Paryż!... (Do Leonidasa). Nie uważałeś, jak pozieleniała?... Ona tu jeszcze zemdleje, albo ją szlak trafi, zobaczysz...


Scena szósta.
CIŻ — BAJKOWSKI — później ŻURYŁO.

Bajkowski (wchodzi środkiem). Nie, wiecie państwo, to szkandał, szkandał na gruby kamień!
Lechicki, Kwaskiewicz, Petronela, Leonidas. No, no, co takiego?
Bajkowski. Wyobraźcie sobie... Żuryłowie przyjechali w surdutach! Stary nawet w jakiejś kapocie, czy czamarze!
Wszyscy (z oburzeniem). Być nie może!
Bajkowski. Jak was kocham!
Lechicki (idzie do okna). Gdzież oni są?... Nigdzie ich nie widać!
Bajkowski. Zajechali przed stajnię, żeby odprzęgnąć konia, bo nawet furmana ze sobą nie wzięli.
Petronela. To jest lekceważenie nas wszystkich!
Giętkowski. A przedewszystkiem księcia!
Bajkowski. Jak Boga kocham, nie wytrzymam i palnę im takie verba veritatis, że im aż w pięty pójdzie!
Giętkowski (patrząc przez okno). Voila, idzie tutaj ten oryginał!
Aurora (zrywając się z Idalią, do męża). Chodźmy, mon chère, bo ja nie życzę sobie wcale spotkać się z tym gburem! (Wychodzi z Idalią środkiem).
Żuryło (wchodzi środkowymi drzwiami, w czamarze z pętlicami, kłania się wychodzącym, przypatrując się im z podziwem, potem wchodzi na scenę również zdziwiony). Sługa, służka łaskawych pań i panów... Miły Boże, a cóż to za prześliczna maskarada!... Wszyscy tak poubierani, że poznać trudno! A, pani Kwaskiewiczowa dobrodziejka, dalibóg nie poznałem także, bo pani dobrodziejka wygląda dziś conajmniej na księżnę. I mówią, że bieda w kraju, że ciężkie czasy, a toż Nabob by suciej swojej żony nie wystroił.
Bajkowski. A cóż pan chciałeś, żebyśmy kapoty powdziewali, jak pan?
Żuryło. Ta to dobrodzieju, moja świąteczna kapota, od wielkiego dzwonu, a ja także!
Bajkowski. Być może, tylko wcale nie stosowna na przyjęcie takiego dygnitarza, jak książę.
Żuryło. Jeżeli ja się panu Bogu prezentuję w takim stroju, co niedzielę...
Kwaskiewicz. To inna rzecz, Pan Bóg, a inna, książę!...
Żuryło. Ha, jeżeli panowie uważacie, że książe coś lepszego od Pana Boga, to ja mu się gotów na oczy nie pokazywać, żeby go nie obrazić tą kapotą!
Bajkowski. Tobyś pan najmądrzej zrobił!
Lechicki. Ależ Maciusiu! Proszę cię, daj spokój!
Bajkowski. Ja wiem, co mówię, i nie cofam tego, com powiedział. Bo jeżeli książę, fatyguje się tyle mil do nas, to nasz psi obowiązek, przyjąć go jak należy i dać mu poznać nas i nasz kraj! (Odchodzi).
Żuryło (idąc za nim). Ależ łaskawco dobrodzieju! — jeżeli idzie o to, aby ten pan poznał istotnie nasz kraj, to powinniśmy stanąć przed nim w łachmanach i dziurawych butach, bo to dopiero byłby rzeczywisty obraz naszego kraju! No, nie?
Petronela. Chodź Leonidasie, ja kazań słuchać nie potrzebuję! (wychodzi środkiem, oparta na ręku syna).
Bajkowski. Racya! Co będziemy słuchać takich bredni... Chodź Jasiu! (Wychodzi z Kwaskiewiczem pod rękę).
Żuryło (patrząc za nimi, kiwa głową). Prawda w oczy kole! (do Lechickiego). Wypłoszyłem ci gości — panie Lechicki (Siada przy nim). Nic nie szkodzi! Lepiej, że sobie poszli, pogadamy swobodniej o naszych interesach. (Przysuwa się). Bo ja tu przyjechałem do kochanego pana ułożyć się względem weseliska. Możebyśmy to z dożynkiem złączyli... hę? co? Byłoby i taniej i ładniej.
Lechicki. Jakto?... teraz... już?...
Żuryło. A na cóż czekać? Szkoda czasu na długie amory. Skoro się kochają, niech się żenią i kwita.
Lechicki (kwaśno, niechętnie). Ależ to niemożliwe! Wyprawa jeszcze nie gotowa. Bronia dopiero na święty Michał pojedzie ze mną do miasta nakupić materyj na suknie.
Żuryło. A to po co? A komuż ona te jedwabie będzie pokazywać na wsi? Krowom na pastwistku, albo chłopom w kościele? Czyż to nie szkoda pieniędzy na takie zbytki?
Lechicki (wstaje zniecierpliwiony). Przecież trzeba mieć wzgląd na godność, na stanowisko. Cóżby świat na to powiedział? Przecież to szlachecka córka!
Żuryło. Toć nią będzie, choćby i w perkalikach. A wierz mi dobrodzieju, że szkoda wyrzucać grosz na takie fatałaszki!...
Lechicki (j. w.). Być może, być może, ale daruj kochany panie, teraz nie pora gadać o tem, kiedy lada chwila spodziewam się dostojnego gościa. Daruje pan, ale muszę jeszcze wydać niektóre rozkazy. Pogamy kiedyindziej, później, do widzenia. (Nie patrząc na niego, wychodzi szybko środkowymi drzwiami).


Scena siódma.
ŻURYŁO — BRONIA — KAROL — później SŁUŻĄCY.

Żuryło (patrząc za odchodzącym). O niepodoba mi się jakoś dzisiaj ten pan Lechicki! Coś w tem jest!...
Bronia (w białej sukience, wchodzi z drugich drzwi z lewej). Cóż, mówił pan z ojcem?
Żuryło (zamyślony, powtarza machinalnie). Z ojcem?
Bronia. No bo Karol mówił mi, że pan dziś miał z nim pogadać o nas! I cóż ojciec?
Żuryło. Nie chciał wcale mówić o weselu.
Bronia (wystraszona). Dlaczego? Z jakiego powodu?
Żuryło. Czy ja wiem? Może ta wizyta księcia tak go zmieniła? Może teraz Żuryło dla jego córki za małą wydaje się figurą.
Bronia. Ależ panie!...
Żuryło. U nas takie rzeczy łatwo ludziom zawracają głowy. Ale ja także mam swoją ambicyę i prosić się nie myślę. Jak nie — to kłaniam się uniżenie — zabieram Karola i bywajcie zdrowi.
Bronia. A ja? (z płaczem). Cóż wtedy biedna pocznę?
Żuryło. Prawda!... O tobie dzieweczko nie myślałem. — Tfu!... samolub ze mnie paskudny!
Bronia (rzuca mu się na piersi). Jabym tu umarła z rozpaczy!
Żuryło. Więc ty tak bardzo kochasz mego Karola?
Bronia. O bardzo, bardzo!
Żuryło. A skoro tak, to nam niewolno rejterować z placu.
Bronia. Ja poproszę ojca, powiem mu, że ja bez Karola żyć nie mogę, że jak nie pójdę za niego... to nie pójdę za nikogo...
Żuryło. (tuląc ją i głaszcząc). Przypuścimy do niego szturm ze wszystkich stron.
Bronia. Tylko przed Karolem ani słowa o tem, że ojciec robi jakie trudności. On taki ambitny, toby go ubodło, zmartwiło.
Żuryło. Poczciwa dzieweczka i o tem pomyślała. No, dobrze, dobrze, będziemy grali oboje komedyę żeby go nie zmartwić.
Bronia (żywo dając znak). Pst!... Idzie.
Karol (wchodzi żywo). I cóż ojcze, mówiłeś z panem Lechickim ?
Żuryło. (udając wesołość). A jakże mówiłem — o! mówiłem.
Bronia. Nawet bardzo długo mówili panowie ze sobą.
Karol. Długo? dlaczego długo? Czy może pan Lechicki ma jakie wątpliwości? Waha się?
Bronia. Ale gdzież tam... (Daje znaki Żuryle, aby mówił dalej).
Żuryło. Owszem — przeciwnie.
Karol (ucieszony). Więc zgadza się? Przystaje?...
Żuryło. Ależ rozumie się!
Karol. Cóż mówił?
Bronia. Ucieszył się ogromnie.
Karol (z żywą radością). Czy tak? Ojcze, ucieszył się?
Żuryło. Ale ogromnie, powiadam ci skakał z radości!
Karol (odetchnąwszy). Ach, to dobrze, bo przyznam się wam, bałem się.
Bronia. Czego?
Karol. Sam nie wiem. Ale pan Lechicki wydawał mi się dzisiaj taki jakiś zimny, obojętny.
Żuryło (do Broni). A co, nie mówiłem ci?
Karol. Jakto? Więc i ojciec to zauważyłeś?
Żuryło (zmieszany). Ja? Ale, zdaje ci się — przeciwnie.
Bronia. Zdawało się panu.
Żuryło. Tak, pewnie ci się zdawało.
Karol. Być może. Ale przed chwilą gdyśmy się spotkali, przeszedł koło mnie, jakby mnie nie widział, a raczej nie chciał widzieć.
Bronia. Nie dziw mu się pan. On teraz taki zajęty tym przyjazdem księcia. (Słychać za sceną huk gwałtowny, potem gwar, hałas, wołanie, zamieszanie. Karol biegnie do okna).
Żuryło. A to co? Co się tam stało?
Karol (stojąc przy oknie). Wszyscy biegną ku stodołom. Wołają o sikawki.
Żuryło. A niechże ręka boska broni, chodźmy Karolu. (Wybiegają szybko).
Bronia (w oknie, wystraszona składając ręce). Matko Najświętsza, Królowo nieba i ziemi! Co to takiego? Giętkowscy, Kwaskiewicze, wszystko to biegnie z ganku w tamtą stronę... (Do wchodzącego służącego). Antoni! Co się tam stało?
Służący. E, nic panienko... więcej strachu jak czego. A to te fajerwerki co były przygotowane na przyjęcie księcia zapaliły się i buchły od razu. Huku było dużo, ale nic się nie stało dzięki Bogu. Idę powiedzieć to starszej pani, żeby się niepotrzebnie nie trwożyła.
Bronia (głaszcząc go po ramieniu). Idź Antoni, idź, ja tam zaraz przyjdę z panem Karolem i jego ojcem, tylko wrócę od stodół. (Służący odchodzi do pokoju babki, Bronia po jego odejściu idzie do okna). A to kto? Jakaś dama elegancko ubrana idzie tu od furtki ogrodowej. Nie znam jej, nigdy jej tu nie widziałam. Ogląda się jakby szukała kogoś. Wchodzi do domu. Kto tu być może?


Scena ósma.
BRONIA, NATALKA, potem JULIUSZ.

Natalka (w eleganckiem podróżnem ubraniu w białej woalce). Nigdzie nikogo, żeby choć spytać można. (Spostrzega Bronię). A, jakaś facetka! — Moja mała, gdzie ja bym tu mogła znaleźć pana Juliusza Lechickiego, wszak tutaj mieszka?
Bronia (patrzy zdziwiona). Tak...
Natalka. I jest w domu?
Bronia. Jest. (n. s.) Kto to być może?
Natalka. To idźże mu powiedzieć, że jego znajoma, jego dobra znajoma z Wiednia chce się z nim widzieć.
Bronia. Pani zna się tak dobrze z moim bratem?
Natalka. Phi! Znaliśmy się jak łyse konie. On mnie nie nazywał inaczej tylko swoją najdroższą Natalką — swoje szacerle — kochaliśmy się, że nie idzie dalej.
Bronia. Więc pani może jesteś jego narzeczoną?
Natalka. Coś więcej, moja ty dzierlateczko.
Bronia. Więcej? Więc chyba żona?
Natalka. Coś w tym rodzaju, (n. s.). A to naiwna gąska.
Bronia. To dziwna rzecz, że Julek nic nam nie wspominał o tem. A może obawiał się, że ojciec nie zgodzi się?
Natalka. A cóż stary miał się wtrącać do tego? Przecież Julek pełnoletni.
Bronia. No tak, ale zawsze...
Natalka (ujrzawszy wchodzącego Juliusza). A servus!
Juliusz (przerażony). Natalka!... Broniu proszę cię, odejdź.
Bronia. Ależ braciszku, ja już wiem wszystko. Ta pani powiedziała mi...
Juliusz. Proszę cię, odejdź, zostaw nas samych. Potrzebuję rozmówić się z tą panią. (Bierze ją za rękę i odprowadza ku drzwiom na lewo). Idź do babci.
Bronia (ociągając się). Ha, skoro tak chcesz...
Juliusz (cicho). Tylko przed ojcem ani słowa, rozumiesz?
Bronia. Nie bój się, nie powiem ani słóweczka. (Odchodząc mówi na stronie). A więc to z obawy przed ojcem. Biedny Julek. (Wychodzi).
Juliusz (wraca do Natalki z miną groźną, a zarazem zakłopotaną). Przedewszystkiem którędyś tu weszła?
Natalka (drwiąco). Także pytanie. Przecież nie oknem.
Juliusz. Widział cię kto?
Natalka. Oprócz tej małej nikt więcej.
Juliusz. A teraz powiedz, jak śmiałaś wchodzić do tego domu?
Natalka. O-wa! Ja nie na takie rzeczy się ośmielałam. Trzeba było odpisywać na moje listy, to bym nie była potrzebowała fatygować się aż tu z Wiednia.
Juliusz (oglądając się niespokojnie). Mów ciszej, bo gotów kto usłyszeć.
Natalka. Niech słyszy, a cóż mnie to obchodzi.
Janusz. Nie zapominaj, że jesteś w uczciwym, obywatelskim domu.
Natalka (pogardliwie). E, mój panie, mnie książęce nie dziwne.
Juliusz (gwałtownie). Milcz bo...
Natalka. Spróbuj tylko, a zobaczysz jaką zrobię awanturę. Mam ja tu swoich obrońców. Tam za ogrodem w powozie, który mnie tu przywiózł ze stacyi, czeka mój brat, co był atletą w cyrku Renza, i mój narzeczony, nauczyciel fechtunku. Niech tylko dam znak z tego okna, a wnet zjawią się tutaj i obronią mnie przed każdą napaścią.
Janusz (desperacko). Więc czegóż chcesz ostatecznie? Po coś tu przyszła?
Natalka. Dobry sobie, jeszcze się pyta! Cóż to pan myślałeś, że mnie można porzucić jak pierwszą lepszą? Byłam ci wierną blisko półtora roku, a ty zamiast wdzięczności, odjechałeś mnie jednego pięknego dnia tak „mir nichts, dir nichts“ i sądziłeś, że już rzecz skończona. O! nie mój panie, z Natalką tak się nie postępuje!
Juliusz. Przecież u stu dyabłów nie mogłaś myśleć, że się z tobą ożenię?
Natalka. Bo bym też nie chciała.
Juliusz. Ona by nie chciała. Dobra sobie.
Natalka. Jeżeli pan chciałeś zerwać ze mną, to należało to zrobić w godziwy sposób, tak, jak robią uczciwi i szlachetni ludzie — pożegnać się.
Janusz. No, więc teraz żegnam się z tobą, bądź zdrowa i daj mi święty pokój.
Natalka. O mój panie, ja nie rozumiem takiego pożegnania.
Juliusz. Więc jakże chcesz u stu lichów, żebym się żegnał jeszcze?
Natalka. Jak? Cóż to pan nie wiesz, jak się żegnać należy?
Juliusz. Ależ żeby mnie dyabli wzięli, tak nie wiem, o co ci właściwie idzie.
Natalka. To ja panu powiem. (Siada i patrząc w sufit swobodnie, mówi). Kiedy hrabia Alfons miał się żenić i musiał rozstać się ze mną, dał mi na ukojenie i otarcie łez sześć blatów po tysiąc guldenów każdy i garnitur szmargdowy za 600 fl. w dodatku. (Po chwili). Ernest Goltz, bankier, gdyśmy się rozchodzili, był jeszcze honeśniejszy, bo mi ofiarował dwadzieścia tysięcy marek i odwiózł mnie własnym kosztem z Berlina do Wiednia. (Wstaje). Otóż to tak, mój panie, żegnają się prawdziwi gentelmeni, a nie tak, jak pan postąpiłeś sobie ze mną. Służącej w ten sposób się nie oddala, a nie dopiero mnie. To było niegodziwie, mój panie, nikczemnie.
Juliusz (wybucha gwałtownie). Natalka milcz — bo...
Natalka (cofa się do okna). Czy mam zawołać moich obrońców?
Juliusz (ogląda się niespokojnie i mówi na stronie). Ha, co za fatalne położenie (głośno). Więc ostatecznie idzie ci o pieniądze.
Natalka. Spodziewam się. Przecież nie o twoją miłość.
Juliusz. Więc ileż chcesz?
Natalka. Ile? (po chwili namysłu). Ponieważ nie jesteś ani hrabią, ani bankierem, tylko zwyczajnym sobie szlachetką, więc żądam tylko trzy tysiące.
Juliusz (dobitnie). Trzy tysiące guldenów!
Natalka. No, przecież nie krajcarów!
Juliusz. Zwaryowałaś?... Trzy tysiące? Za co?
Natalka (z lekceważeniem). No daj dwa, żeby raz skończyć, bo mnie już nudzi ta cała historya.
Juliusz (po chwili namysłu z rezygnacyą). Dobrze, dam, ale później, teraz nie mogę, nie mam.
Natalka. Obiecanki cacanki, nie ma głupich. (Siada).
Juliusz (niecierpliwie). Klnę ci się na wszystko, że nie mam.
Natalka (bawiąc się parasolką). To daj mi weksel.
Juliusz (po namyśle). Pal cię licho, dam (nadsłuchuje). Cicho, ktoś tutaj idzie. Wejdź tymczasem do tego pokoju (wskazuje pierwszy pokój na lewo). Ukryj się tam. Za chwilę przyniosę ci weksel.
Natalka. Cóż ja się mam chować? Albom ja to kogo zabiła, albo okradła?
Juliusz (błagalnie). Natalko, bój się Boga, zgubisz mnie. Tu idzie o moją reputacyę. Zrobię wszystko, co zechcesz, tylko ukryj się.
Natalka (śmiejąc się). Jakiś ty zabawny w tej chwili.
Juliusz (nadsłuchując). Natalko, zmiłuj się...
Natalka (idąc powoli). No, idę już, idę... Ale pamiętaj, że ja mam obrońców.

Juliusz. Dobrze, już dobrze. (Popychając ją delikatnie do pokoju, zamyka prędko drzwi i chowa klucz). A tom wlazł w kabałę!... Niech licho porwie. Karol miał racyę. (Ociera pot z czoła i siada zmęczony na kanapie).


Scena dziewiąta.
JULIUSZ, PETRONELA, LEONIDAS, KWASKIEWICZ, potem GIĘTKOWSKI, AURORA, IDALIA, następnie BAJKOWSKI, ŻURYŁO, KAROL, w końcu BRONIA.

Petronela (wpada wzburzona, za nią Leonidas i Kwaskiewicz). Panie Juliuszu! Co to znaczy? Dlaczego nie chcecie pozwolić, żeby Leonidas wygłosił swój wiersz przed księciem?
Leonidas. To jest nikcemna intryga!
Juliusz (opryskliwie). Ależ ja o niczem nie wiem. To zapewne Bajkowski...
Petronela. Żeby stu Bajkowskich, to mój Leonidas będzie mówił!
Leonidas. Ja musę sam, bo ten wirs potsebuje wymowy, ucucia.
Petronela. Ja pójdę do niego i zrobię mu awanturę.
Juliusz (wstaje zniecierpliwiony). A róbcie państwo, co wam się podoba, tylko mnie dajcie święty pokój. (Odchodzi na prawo).
Giętkowski (wraz z Aurorą wprowadzają pod ręce osłabioną Idalię). Tu spocznij, ma chère... (sadzają ją).
Aurora. Idalio, przyjdź do siebie (do Kwaskiewicza). Ona biedaczka taka nerwowa, ten wypadek z ogniami ją przeraził. (Słychać dzwony i moździerze).
Bajkowski (wpada zalterowany). Panowie!... banderye już widać na gościńcu!... Spieszmy na powitanie księcia! (Wybiega równocześnie z Bajkowskim, który wpadł środkiem; wchodzą z drugich drzwi z lewej Żuryło i Karol i przysłuchują się na boku).
Giętkowski (zrywa się, poprawia pas, faworyty, monokl i idzie ku drzwiom środkowym do żony). Wy go tu przyjmiecie. Idalia wręczy mu bukiet, a ja idę wysadzić księcia z powozu...
Kwaskiewicz (zastępując mu drogę). Przepraszam, ale Bajkowski mnie ten zaszczyt powierzył.
Giętkowski. A mnie Juliusz. — On tu gospodarzem!
Kwaskiewicz. Niech sobie będzie — ja nie ustąpię!
Giętkowski Ani ja!
Karol (z uśmiechem). Ależ panowie — książę zapewne ma dwie ręce, to przecież wystarczy dla was obu.
Giętkowski. C’est vrai...
Kwaskiewicz. A więc spieszmy! (Wybiegają — muzyka zaczyna grać marsza — dzwony i moździerze wciąż się odzywają).
Petronela (do syna). A ty?
Leonidas (z patosem). Ja mamecko? Jak ten lord angielski królowej Elżbiecie, zucę mu mój oberrok pod nogi. Zobacy mama, jaki to salony efekt zrobi! (Wybiega).
Petronela (wyciąga za nim ręce). Spiesz mój synu!
Żuryło (na przodzie sceny — na boku — patrząc za odchodzącymi z politowaniem). Gdybym nie wiedział kto to, przysiągłbym, że lokaje!
Bronia (z lewej — do Karola). Już jedzie — prawda?
Karol. Podobno!
Bronia. Chodźmy do okna. Stąd najlepiej zobaczymy.
Idalia Maman — jak mi serce bije.
Aurora (daje jej flakonik). Courage — ma chère!
Żuryło (zbliża się z uśmiechem do okna). No — cóż tam?
Bronia. Powóz zajechał już przed ganek! (Wiwaty — okrzyki „hoch“, wiwat, „er lebe hoch“).
Petronela (która zaciekawiona zbliżyła się do okna i patrzy ponad głowy stojących). Jakoś nikt nie wysiada!
Bronia. Służący oddaje Julkowi jakieś pismo!
Karol. Telegram!
Bronia. Czyta głośno...
Petronela. Coś musi być niedobrego — bo wszyscy mają jakieś powarzone miny!
Bronia. I muzyce kazali przestać!
Petronela (zaniepokojona). Co to być może?
Karol. Idą tutaj wszyscy! (Wchodzą Bajkowski, Kwaskiewicz, Giętkowski, Leonidas, kwaśni i zachmurzeni).
Bajkowski (rzuca czapkę na ziemię). A bodaj to siarczyste pioruny!
Petronela. Co to jest?... co się stało?... Gdzie książę?
Kwaskiewicz (machając ręką). A dyabli go wiedzą! (Siada zły na boku na przodzie sceny).
Petronela (do Bajkowskiego). Więc przyjazd odłożony?
Bajkowski. „In secula seculorum“!
Aurora (do męża). Jakto?
Giętkowski. Trafiło mu się kupić jakieś inne dobra w Styryi.
Bajkowski. I nas w trąbę puścił! — O! te arystokraty!
Idalja (omdlewając). Maman — słabo mi!
Aurora (cucąc ją)! Idaljo!... Alfredzie!
Giętkowski (spieszy na ratunek córce).
Żuryło. Masz babo redutę!
Kwaskiewicz. Ja przeczuwałem, że się to nie uda, bo my już mamy takie psie szczęście.

(Zasłona spada).




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Michał Bałucki.