Przejdź do zawartości

Chata wuja Tomasza/Rozdział XXXIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Harriet Beecher Stowe
Tytuł Chata wuja Tomasza
Podtytuł Powieść z życia Murzynów w Stanach Północnej Ameryki
Wydawca Spółka Wydawnicza K. Miarka
Data wyd. 1922
Miejsce wyd. Mikołów
Tłumacz anonimowy
Ilustrator J. H. Gallard
Tytuł orygin. Uncle Tom’s Cabin
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XXXIII.
Kassy.

Wkrótce zrozumiał Tomasz, co go czeka w nowem położeniu. Biegły i doświadczony robotnik, był przytem wiernym i pracowitym. Spokojny, cierpliwy, miał nadzieję uniknąć przez gorliwość i pilność przynajmniej choć w części przykrości. Serce go bolało, gdy widział tyle nędzy, tyle cierpień, tyle niesprawiedliwości; lecz postanowił pracować z religijną wytrwałością i cierpliwością, oddając się w opiekę Bogu, który sądzi wszystkich w Swej sprawiedliwości; pocieszał siebie nadzieją, że może się zjawi jaki środek zbawienia.
Legris, tajemnie śledząc zdolności i pracowitość Tomasza, uważał je za wybieg, choć bardzo korzystny dla siebie; czuł jednak do niego nieprzezwyciężoną odrazę, naturalną antypatję człowieka złego do dobrego. Ile razy napadł ze swą gwałtowną brutalnością na słabszego, widział zawsze przenikliwy wzrok Tomasza z wyrazem wyrzutu zwrócony na siebie. Atmosfera opinji jest tak delikatną, że daje się czuć bez słów, i niema myśl niewolnika, istoty wzgardzonej, może krępować pana. Tomasz tysiącem sposobów okazywał towarzyszom swoim współczucie i litość co dla wszystkich było dziwną nowością, a w panu Legris obudzało podejrzliwą zazdrość. Kupił on Tomasza z zamiarem zrobienia go pewnego rodzaju dozorcą, któremu mógłby powierzyć swoje interesy w czasie wyjazdu z domu; lecz nie znajdując w nim tej nieubłagalnej srogości, którą uważał za konieczny warunek dobrego dozorcy, postanowił w nim ją rozwinąć i nie tracąc czasu, przystąpił do dzieła.
Pewnego poranku, kiedy niewolnicy wychodzili w pole, Tomasz ujrzał między nimi kobietę, której fizjognomia ściągnęła jego uwagę. Była ona wysoka, wysmukła, przyzwoicie, czysto odziana, rąk i nóg nadzwyczajnej delikatności, mogąca liczyć od trzydziestu pięciu do czterdziestu lat wieku. Postać ta na długo zostająca w pamięci; za pierwszym rzutem na nią oka, rodziła się myśl ofiary okropnego romansowego przeznaczenia. Czoło wyniosłe, brwi równo, prześlicznie zarysowane, nos zgrabny, usta delikatne, kształtna głowa, szyja zgrabna, wskazywały, że była kiedyś przecudnej piękności, a twarz zorana głębokiemi zmarszczkami świadczyła o cierpieniach z dumą i goryczą wytrzymanych. Cera żółtawa, chorowita, policzki zapadłe, rysy ostre, świadczyły o ciężkich przejściach. Duże czarne oczy, ocienione długiemi, gęstemi rzęsami, pełne boleści, cierpień, pełne głębokiej, zastraszającej rozpaczy, wejrzenie ponure, zamglone, nieporuszone, bez wyrazu najmniejszej nadziei tworzyło zadziwiający kontrast z wyniosłością, buntowniczą nieuległością, malującą się w całej jej postawne.
Tomasz nie wiedział, kto ona była i skąd przyszła. Pierwszy ją raz ujrzał, kiedy z dumą i wyniosłością przy słabym jeszcze blasku dnia szła obok niego. Inni musieli ją jednak znać, bo się obracali na nią a było można spostrzec po nich jakiś rodzaj źle ukrywanego triumfu.
— Aha, nakoniec trafiła do nas! o, jak jestem rada! — rzekła jedna z kobiet.
— Hi, hi, hi — mówiła druga — popróbujesz, moja pani naszej pracy; przekonasz się, jak ona miła!
— Zobaczymy, jak się będzie brała do pracy! — przerwała inna.
— O, jakże będę rada, gdy ją obiją!
Nieznajoma zwracała mało uwagi na te urągania, szła z dumą i wyniosłością, jakby nie słyszała wcale, co koło niej mówiono. Tomasz, żyjąc między ludźmi wykształconymi, przeczuł z jej postawy, ułożenia, że musiała należeć do klasy wyższej; ale dlaczego i jakim sposobem doszła do takiego poniżenia, tego rozwiązać nie mógł. Nie spojrzała na niego, nie przemówiła ani słowa, choć szła obok niego od mieszkania aż na pole.
Tomasz, chociaż sam był zajęty, jednak pracując obok niej, z łatwością zauważył, że z przyczyny wrodzonej zręczności i zdolności, praca dla niej była daleko lżejszą, jak dla innych. Zbierała bawełnę bardzo prędko i czysto, z pewnym rodzajem dumy.
Niedaleko Tomasza pracowała także mulatka, kupiona jednocześnie z nim. Widocznie była ona bardzo cierpiącą, ledwo się mogła utrzymać na nogach i gorąco się modliła. Tomasz, zbliżywszy się do niej, nic nie mówiąc, wyjął kilka garści bawełny ze swego kosza i włożył do jej.
— O, nie! nie! — zawołała kobieta z nadzwyczajnem zadziwieniem — nie rób tego, gotowi jeszcze ukarać ciebie za to!
W tej chwili podszedł Sambo, a czując osobistą urazę do niej, trzaskając biczem, zawołał:
— Co ty robisz, Łućka? ha, oszukujesz? — i uderzył ją pięścią a Tomasza ciął biczem przez twarz.
Tomasz pracował w milczeniu dalej, a biedna kobieta utraciwszy resztę sił, upadła zemdlona.
— Podniosę cię wnet — rzekł dozorca z piekielnym uśmiechem. — Dam jej coś silniejszego od kamfory! — wyjął śpilkę z rękawa swojej kurtki i wpakował ją po samą główkę w ciało nieszczęśliwej. Jęknęła biedna z bolu i podniosła się nieco.
— Wstań natychmiast, obrzydłe zwierzę, i pracuj! a nie, to ci pokażę co umiem!
Dobywając na chwilę ostatek sił, biedna z rozpaczliwem płaczem zaczęła pracować.
— No, nie ustawaj! — zawołał barbarzyniec — bo pożałujesz, że jeszcze żyjesz!
— O, chciałabym umrzeć! — jęknęła nieszczęśliwa kobieta. — Boże mój, przyjdź mi ku pomocy.
Słysząc to Tomasz, nie zważając co może nastąpić, zbliżył się do niej i wszystką bawełnę ze swego worka włożył w jej koszyk.
— Co robisz?! Pamiętaj, że cię może spotkać straszliwa kara! — zawołała chora.
— Ja więcej mogę wycierpieć od ciebie — odpowiedział Tomasz i wrócił spokojnie na swoje miejsce. Cała ta scena odbyła się w mgnieniu oka.
Nieznajoma, zbliżywszy się w ciągu pracy do Tomasza, słyszała ostatnie jego słowa, podniosła więc na niego ze zdziwieniem swoje czarne, ponure oczy, a wkładając część bawełny ze swego koszyka do jego, rzekła:
— Gdybyś znał swoje położenie, nie postępowałbyś podobnie; za miesiąc nie będziesz nikomu pomagał, dość ci będzie pracy strzec samego siebie.
— Bóg mię będzie strzegł, pani! — rzekł Tomasz, dając pomimo woli swej towarzyszce pracy tytuł, który zwykł używać, mówiąc do wyższych osób, między któremi żył.
— Bóg nie nawiedza tych miejsc — rzekła kobieta z goryczą, i bolesny uśmiech przebiegł po jej ustach.
Poganiacz widząc tę scenę z drugiego końca pola, z podniesionym biczem pędził ku rozmawiającym.
— Ha, otoż cię mam! — zawołał z miną triumfującą. — I ty także oszukujesz! No, popróbuj tylko, jesteś teraz w mojem ręku, bądźże ostrożną! a nie, to cię poczęstuję.
Czarne jej oczy zaiskrzyły się gniewem, usta drżały, nozdrza się wzdęły, odwróciła się i wyprostowawszy się, cisnęła mu wzrok pełen wściekłości i pogardy.
— Dotknij mię, psie niegodziwy! jeżeli ci stanie śmiałości! Mam dosyć jeszcze władzy! psami cię poszczuję, a rozszarpią cię na kawały. Dosyć jednego słowa!
— Djabeł wie, dlaczego jesteś w takim razie tutaj! — rzekł murzyn, cofając się o parę kroków z miną przelęknioną. — Ja nie chciałem ciebie skrzywdzić, pani...
— Precz więc ode mnie! — zawołała groźnie kobieta. Poganiacz pod pozorem, że niby zauważył coś na drugim końcu pola, natychmiast się oddalił.


Jesteś teraz w mojej ręce, zawołał Sambo...

Panna Kassy wzięła się do pracy i biegłością swoją zadziwiła Tomasza. Rzeczywiście, zdawało się, że siła czarodziejska jej pomaga. Słońce było jeszcze wysoko, a już napełniła swój koszyk, pomimo, że sowicie udzieliła ze swego zbioru Tomaszowi. Późno już po zachodzie słońca, zmęczeni do najwyższego stopnia robotnicy, niosąc swe koszyki na głowach, szli do magazynu bawełny, gdzie ich kosze zwykle ważono. Legris czekał ich tam, prowadząc żywą rozmowę z dwoma swymi poganiaczami.
— O, ten Tomasz dużo może nam przyczynić kłopotu — mówił Sambo. — Ciągle dokładał bawełny do kosza Łućki; gotów nam zepsuć wszystkich murzynów i jeszcze wmówić im, że są źle traktowani... jeżeli pan nie będzie sam nad nim czuwał.
— A to przeklęty murzyn! — rzekł Legris — trzeba z nim od razu skończyć, czy tak, chłopcy?
Obaj murzyni djabelsko się uśmiechnęli.
— Tak, tak! niech pan sam go ukarze... o! i djabeł nie lepszy od pana w wynajdywaniu kar — rzekł Kimbo.
— Najlepszy początek będzie, kiedy mu każę innych karać... rozumiecie chłopcy? Tym sposobem zmieni prędko swoje zdanie... to go jedynie przerobi!
— Lecz panu trudno będzie zmusić go do tego!
— Trzeba jednak koniecznie czy chce, czy nie — rzekł Legris, żując tytuń.
— Ot jeszcze ta Łućka — mówił Sambo — obrzydliwe stworzenie, najobrzydliwsze z całej bandy.
— Bądź ostrożny, Sambo, zaczynam się domyślać o przyczynie twej nienawiści ku niej.
— Pan wie dobrze, że ona nie posłuchała pana i nie chciała być moją żoną, choć pan jej to kazał.
— O! jabym ją zmusił do posłuszeństwa batogiem, gdyby nie było tyle roboty w polu — rzekł Legris, spluwając; — gdyby nie to, cóż byłoby trudnego natychmiast zmusić ją do wypełnienia mej woli. Lecz ona słaba; a delikatne dziewczyny gotowe się dać zabić, aby tylko na swojem postawić.
— Ale ta Łućka jest djabelnie ponura i gnuśna, nic nie pracowała, Tomasz jej dał ze swego zbioru.
— On jej pomagał? Dobrze, będzie miał więc przyjemność ją bić. To dla niego będzie doskonałą próbą, będzie ją bił oszczędzając, nie tak jak wy, djabli!
— Ho! ho! ho! ha! ha! — zaśmiali się obaj słudzy, a w djabelskim ich śmiechu wylała się cała nikczemność ich charakteru, którą im pan Legris przyznawał.
— Tomasz i Kassy napełnili koszyk Łućki, ręczę — rzekł Sambo — że więcej będzie ważył od innych.
Ja sam będę go ważył — rzekł Legris znacząco.
Dwaj poganiacze zaśmiali się powtórnie tym samym djabelskim śmiechem.
— A więc panna Kassy ukończyła swą robotę? — spytał Legris.
— Ona tak pracowała, jakby jej sam djabeł z całem piekłem pomagał.
— Opętali ją wszyscy djabli razem — odrzekł Legris i poszedł do sali, gdzie stały wagi.

· · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·

Zmęczone, zbite, wyniszczone istoty, drżąc z bojaźni, przychodziły pojedyńczo, przynosząc swoje koszyki.
Legris na tabliczce z łupku zapisywał wagę pod imieniem każdego murzyna.
Kosz Tomasza okazał się dostatecznie napełnionym; spokojny więc o siebie, niecierpliwie oczekiwał na kobietę, której pomagał.
Drżąc ze słabości, zbliżyła się nieszczęśliwa. Jej kosz zaważył więcej, jak było wyznaczone; Legris widział to dobrze, lecz krzyknął z udanym gniewem:
— Ach, ty leniwe zwierzę! i znowu nie dość pełny kosz, odejdź na stronę, zaczekaj, zaraz się porachujemy!
Nieszczęśliwa jęknęła rozpaczliwie i upadła na ławkę.
Podeszła Kassy i niedbale, z dumą podała swój kosz. Legris spojrzał na nią pogardliwie, wyzywająco.
Zwróciła swe czarne oczy na niego i drżącemi ustami powiedziała coś po francusku. Nikt jej nie zrozumiał prócz Legrisa, który z djabelskim wyrazem podniósł ręce jak do uderzenia. Nie cofnęła się, nie zadrżała, lecz zmierzyła go wzrokiem pełnem pogardy i wyniosłej dumy, odwróciła się i odeszła.
— A teraz pomówię z tobą, Tomaszu, no, przybliż się — rzekł Legris. — Już mówiłem ci, że nie kupiłem ciebie wcale do zwyczajnej pracy, chcę cię uczynić dozorcą; od tej więc chwili będziesz wprawiał swą rękę do karania. Weźmij tę dziewkę i osiecz ją. Musiałeś często widzieć podobne operacje, nie potrzebujesz zapewne, aby cię tego uczono.
— Daruj pan — odrzekł Tomasz z godnością — spodziewam się, że nie będziesz mię używał do podobnej czynności. Nie jestem przyzwyczajony, nigdym tego nie robił, nie potrafię zrobić... to niepodobna!...
— Tego wnet się nauczysz i innych rzeczy, których jeszcze nie umiesz — rzekł Legris. A chwyciwszy pas ze skóry bawolej, uderzył nim po twarzy Tomasza, i zaczął go okładać, ile mu sił starczyło. — Ha! — zawołał, zatrzymując się dla odetchnienia — teraz nie powiesz, że nie potrafisz tego uczynić?
— Tak, panie — rzekł Tomasz, ocierając ręką krew ciekącą po jego twarzy. — Jestem gotów pracować dzień i noc, pracować póki siły pozwolą, lecz co uważam za złe, tego nie uczynię. Tak, panie! tego nigdy nie uczynię, nigdy!
Spokojny, cichy głos Tomasza, postępowanie poważne, pełne względności, przekonały pana Legris, że Tomasz musi być tchórzem i łatwo da się prowadzić. Gdy wymówił te ostatnie słowa, wszyscy zadrżeli z przestrachu, spojrzeli jeden na drugiego, pomimo woli wstrzymali oddech, oczekując wybuchu gniewu pana Legris. Biedna kobieta, podnosząc złożone ręce, zawołała: — O Panie, Boże mój!
Oniemiał Legris, zdrętwiał na chwilę, widząc tyle zuchwałości w prostym niewolniku, którego kupił za złoto jak bydlę, lecz wkrótce tem większa opanowała go wściekłość:
— Ach, ty przeklęty, czarny zwierzu! ty śmiesz uważać to za złe, co ja ci każę robić! a kto z was, czarne djabły, ośmiela się sądzić, co jest dobrem, a co złem. Ha! co ty sobie myślisz, masz siebie za pana, panie Tomaszu? Śmiesz być mędrszym od swego właściciela i uczyć go, co jest dobrem a co złem! Ach, ty podły murzynie! więc ty uważasz, że to źle ćwiczyć dziewczynę?
— Tak sądzę, panie — odpowiedział spokojnie Tomasz — ona jest tak słabą i chorą, że byłoby okrucieństwem... tego nigdy nie uczynię, nigdy! Jeżeli pan chcesz, zabij mię, ale ja nigdy nie podniosę ręki na nikogo, wolę raczej umrzeć.
Spokojny głos Tomasza nie zostawił żadnej wątpliwości, że to, co mówił, stale dotrzyma. Legris drżał z wściekłości, zielonawe jego oczy dziko błyszczały, włosy się najeżyły; lecz jak okrutne zwierzę, chcąc naprzód nacieszyć się swą zdobyczą, nim ją rozedrze, wstrzymał wściekłość i zaczął drwić.
— Ha, przewybornie! oto pobożne psisko, święty dżentelman, trafił do nas grzesznych, dla nawracania, dla wzywania nas do pokuty za grzechy nasze. Głupcze pobożny! a czy nie wiesz, że powiedziano jest w Piśmie św.: „słudzy bądźcie uległymi swym panom!“ he, ty czarny psie! a czyż ja nie twój pan? czy nie zapłaciłem tysiąc dwieście dolarów brzęczącą monetą za wszystko, co się znajduje w twej obrzydliwej czarnej skórze? Czy ty nie należysz z ciałem i duszą do mnie? — mówił Legris, uderzając Tomasza z całej siły ciężkim batogiem. — No, psie nędzny, odpowiadaj!
W niewypowiedzianej boleści, przybity brutalnem postępowaniem swego pana, Tomasz uczuł radość i pewny triumf w swej duszy, gdy usłyszał to pytanie. Wyprostowawszy się i wzniósłszy oczy, zalane krwią i łzami, w niebo z prośbą o godne wytrwanie w tak ciężkiej próbie, zawołał:
— Nie, panie! moja dusza nie należy do pana! pan nie mógł jej kupić i nie kupił jej: odkupił ją krwią Swoją Ten, który ma moc przywołać ją w każdej chwili do Siebie, a o resztę nie dbam, pan nie możesz uczynić mi nic złego!
— Ha, co? Ja ci nie mogę uczynić nic złego? — ryknął rozwścieczony Legris. — Hola, Sambo! Kimbo! poczęstujcie tego psa tak, żeby nie mógł wstać przez cały miesiąc. Rozumiecie, no! gracko mi się sprawcie!
Dwaj olbrzymi murzyni z djabelską radością chwycili biednego Tomasza w swe żylaste szpony, jak istni służalcy piekła. Nieszczęśliwa mulatka jęknęła przeraźliwie; wszyscy niewolnicy jakby na ogólne hasło powstali ze swych siedzeń, kiedy oprawcy ciągnęli nieopierającego się przez salę Tomasza.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Harriet Beecher Stowe i tłumacza: anonimowy.