Chata wuja Tomasza/Rozdział XXXII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Harriet Beecher Stowe
Tytuł Chata wuja Tomasza
Podtytuł Powieść z życia Murzynów w Stanach Północnej Ameryki
Wydawca Spółka Wydawnicza K. Miarka
Data wyd. 1922
Miejsce wyd. Mikołów
Tłumacz anonimowy
Ilustrator J. H. Gallard
Tytuł orygin. Uncle Tom’s Cabin
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XXXII.
Zewnętrzne ciemności.

Za nędzną bryką, skakającą po nierównej drodze, postępowali opadli zupełnie z sił Tomasz i jego niedoli towarzysze.
W bryce siedział Szymon Legris, a w tyle za nim między pakunkami — obie kobiety, okute razem. Wszyscy z trwożną myślą o przyszłość, prócz pana Legris, zawsze zadowolonego z siebie, dążyli do jego plantacji niezbyt odległej.
Dzika droga wiła się po nieużytych, samotnych puszczach, w których wiatr smutnie jęczał, przedzierając się przez gałęzie sosen; posępne smutne drzewa, odziane czarnym mchem, wznosiły się spiralnie z bagien; czasem się wąż mokasyński przesunął między nimi, zataczając swoje odrażające kręgi około suchych, przez robactwo stoczonych pni, gnijących w niezdrowem, zabójczem bagnie.
Smutna to i ponura okolica, nawet dla oka podróżnego, który ją na dzielnych koniach z pełną kieszenią przebywa, w nadziei rychłego powrotu do rodzinnego ogniska: O! jak musiała się okropną wydać biednym niewolnikom, których każdy krok oddalał od wszystkiego, co kochali, co jedynie uprzyjemniało im życie — a oddalał może na wieki. Można było to łatwo wyczytać w ich smutnych twarzach, w bolesnym wzroku, tęskno spoglądającym na przedmioty, przesuwające się po obu stronach drogi. Jeden tylko Szymon nie tęsknił, nie smucił się: czerpał energję w nieodstępnej flaszce rumu.
— Hola, chłopcy! — zawołał obracając się do wlokących się z tyłu murzynów. — Zaśpiewajcie, niezdary! no, zaczynajcie!
Niewolnicy smutnie spojrzeli po sobie: Zaczynajcie! — zawołał groźnie Legris, podnosząc w górę bat.
Tomasz zaczął śpiewać:

O Jeruzalem, ojczyzno ma droga,
Ciebie mój tęskny wzrok szuka dokoła,
I w mękach ciężkich dusza ma do Boga
O szczęście dla się nieustannie woła.

— Milcz, przeklęty murzynie! — zawołał Legris. — Co mi po twem piekielnem skomleniu! Zaśpiewajcie coś wesołego. No, słyszycie! Prędzej!
Jeden z murzynów zaśpiewał jednę z tylu pieśni bezsensownych, które niewolnicy zwykli na rozkaz śpiewać.

Ha, pojmałem ja niedźwiedzia,
Hi, hu — ha, hu — ha, niedźwiedzia!
I pan się śmiał to widząc,
Hi, hu — ha, hu — ha, to widząc!

A tam księżyc z poza chmury,
Hi, hu — ha, hu — ha, z za chmury!
Spogląda na nas ponury,
Hi, hu — ha, hu ha, ponury!

Śpiewak zdawał się improwizować, starając się tylko o miarę i końcówkę wiersza, wcale się nie troszcząc o znaczenie i sens. Towarzysze powtarzali każdy drugi wiersz głośno, wrzaskliwie, chcąc tem nadać pewnej wesołości piosence; a jednak ich bolesny, krzyk cierpienia, gorąca prośba, nie mogą brzmieć tak rozpaczliwie, jak owe dzikie, bezsensowe zwrotki. Zdawało się, że te biedne, nieme, uwięzione dusze, w tych dzikich tonach, w tej tajemniczej melodji, zanoszą swe prośby, swe skargi do Boga, których Legris nie mógł pojąć i nie pojął. Słyszał tylko głośny ich śpiew i dość mu tego było i rad był, że potrafił ich rozweselić.
— No, moja dziewczynko! — rzekł, obracając się do Eweliny i kładąc swą szorstką rękę na aksamitne jej ramię — oto jesteśmy już prawie w domu.
Biedna Ewelina drżała jak liść osiny, kiedy Legris krzyczał, wściekał się; ale w tym momencie, uczuła rękę brutala na swem ramieniu... O! wolałaby, żeby ta ręka ją biła, żeby ten głos ją łajał! Wstrzymała oddech; a widząc namiętny wyraz jego oczu, pomimo woli, przytuliła się do mulatki, jakby u niej szukając opieki.
— Nigdy nie nosiłaś kolczyków... hę? — pytał dotykając palcami jej ślicznych, małych uszu.
— Nie, panie.

— No, dam ci parę ślicznych kolczyków, jak będziemy w domu, jeżeli będziesz dobrą, rozsądną dziewczyną. Hę, rozumiesz? Nie bój

Pochód szedł ku plantacjom pana Legris.
się, moja malutko, nie każę ci ciężko pracować, będziesz przepędzała ze mną czas wesoło, będziesz żyła jak królowa; chcę tylko, abyś była rozsądną, dobrą...

Pod wpływem rumu Legris stał się czułym, przymilającym się; a widok plantacji, którą zdala widzieć było można, podniósł w nim czułość do wyższego jeszcze stopnia. Plantacja ta należała poprzednio do człowieka wysokiego urodzenia, bogatego, z pańskim gustem, który dużo tracił na jej upiększenie i udoskonalenie; lecz przywiedziony do bankructwa, umarł ze zgryzoty, a Legris ją nabył, widząc w niej niezawodny środek powiększenia fortuny. I plantacja miała smutny widok opuszczenia, bezładu, który zwyczajnie cechuje zaniedbanie planu pierwszego właściciela.
Aksamitny, równo skoszony trawnik, z prześlicznemi kwiatami i krzewami, który tak gustownie niegdyś ozdabiał wjazd do domu, dziś zaniedbany, zarośnięty chwastem, służył za rodzaj obory, czego dowodziły słupy, gdzie niegdzie wbite dla przywiązywania bydła. Trawa naokoło stratowana, wydeptana, na niej porozrzucane stare wiadra, połamane kubełki i inne niepotrzebne graty. Zwiędły jaśmin, zesmutniały powój, czepiały się kiedyś ślicznej lekkiej kolumnady, dziś chylącej się do upadku; a z pomiędzy jego gałęzi dziwnie wyglądały kołki powbijane w kolumny dla uwięzywania koni. Z pod dzikiej trawy zarastającej ogród, wyglądały gdzie niegdzie egzotyczne rośliny, skarżąc się na zaniedbanie i opuszczenie. W oranżerji bez okien stały na połamanych pułkach zapomniane wazoniki z tyczkami, około których sterczały uschłe gałęzie z suchemi liśćmi.
Bryka toczyła się po bitej drodze, ocienionej przepysznemi alejami z drzew chińskich, których prześliczne formy i wiecznie zielone liście samotnie żyły pośród powszechnego zaniedbania i upadku.
Śliczny i obszerny dom był zbudowany według planu modnego w Południowych Stanach Północnej Ameryki; weranda o dwóch piętrach, z których drugie spoczywało na kolumnach z cegły, otaczała dom wokoło; wychodziły na nią drzwi ze wszystkich pokoi. Niektóre okna zabite deskami, w innych szyby powybijane, okiennice zawieszone na jednym haku smutnie skrzypiały poruszane wiatrem. Niedbalstwo, opuszczenie przeglądało ze wszystkich kątów.
Kawały drzewa, słoma, beczułki bez dna, pudła, połamane, porozrzucane po całym dziedzińcu tworzyły dziwny widok. Trzy ogromne, dzikie buldogi, zbudzone turkotem kół, z paszczami otwartemi biegło na spotkanie Tomasza i jego towarzyszów za wozem idących. Zaledwo kilku niewolników w łachmanach, spieszących za nimi, zdołało z wielką trudnością obronić od grożącego ich życiu niebezpieczeństwa.
— Ha! widzicie! — zawołał Legris, zwracając się do niewolników i głaszcząc psy z djabelską uciechą — widzicie, co was czeka, jeżeliby przyszła wam ochota uciekać! To doskonałe stróże! ułożone są do polowania na murzynów i każdego z was rozerwą w kawały. Bądźcie więc ostrożni! Czy rozumiecie?
— I cóż, Sambo! — rzekł do murzyna w brudnych łachmanach, z głową nakrytą kawałkiem kapelusza i który kręcił się około niego z dziwnie uniżoną usłużnością. — Jakże szło beze mnie, dobrze, hę?
— Bardzo dobrze, panie! — odrzekł Sambo.
— Kimbo! — zawołał Legris do drugiego, który różnemi sposobami starał się ściągnąć na siebie jego uwagę. — Czy zrobiono, co rozkazałem?
— Niema już żadnego niebezpieczeństwa panie — odrzekł zapytany.
Ci dwaj byli głównymi wykonawcami woli pana Legris na plantacji. Nauczył ich okrucieństwa, srogości, brutalstwa, tak że mogli śmiało walczyć z buldogami o pierwszeństwo w dzikości. Zauważono powszechnie, że rządca murzyn jest w tyraństwie sroższym, przebieglejszym od białego. Każdy niewolnik staje się stokroć gorszym tyranem, gdy przebiegłością posiędzie władzę.
Legris, na wzór wielu panujących, o których czytamy w historji, dla ulżenia sobie ciężaru panowania, nie dopuszczał jedności i zgody między podwładnymi, obudzał w nich współubieganie się, wzajemną nienawiść. Sambo i Kimbo serdecznie się nienawidzili i również byli nienawidzeni od wszystkich niewolników na plantacji. Legris, podsycając tę nienawiść, obudzając wzajemne szpiegostwo, był pewnym, że się nic nie ukryje przed jego okiem.
Nikt nie może wyrzec się zupełnie towarzystwa. Legris, pierwszych z swych sług dopuszczał do pewnego rodzaju poufałości, co z wielką łatwością według potrzeby umiał obracać na swoją korzyść; na najmniejsze jego skinienie każdy z nich gotów był rzucić się i rozszarpać swego przeciwnika.
O, trzebaby ich widzieć, razem stojących przed obliczem swego pana. Wówczas to w całej pełni okazuje się piekielna sztuka pana Legris. Grube i spodlone rysy ich twarzy przyjmują wyraz okropnej dzikości; ponury wzrok pała nienawiścią i zazdrością, łachmany poruszane wiatrem, mowa pełna dzikiego barbarzyństwa, gardłowy, chrapowaty, nieprzyjemny organ: wszystko to zniżało ich do rzędu zwierząt.
— Hola, Sambo! — zawołał Legris — rozlokuj tych chłopców! Przyrzekłem ci, niedołęgo, kupić żonę, oto masz! — I rozdzielając mulatkę od Eweliny, popchnął ją ku negrowi.
Biedna kobieta zadrżała, a cofając się z przerażeniem, zawołała:
— O panie, ja zostawiłam męża mego w Nowym Orleanie.
— Co? A to zabawne! Co ty mi śpiewasz? — zawołał Legris, podnosząc w górę bat. — Tutaj masz innego męża i nie masz potrzeby się rozwodzić, milcz i ruszaj! No, panienko — rzekł, zwracając się do Eweliny — chodź za mną, no śmielej!
Przez okno wyjrzała dzika, ponura twarz kobiety i znikła, a kiedy Legris wszedł do domu, dał się słyszeć krótki, rozkazujący głos kobiecy. Tomasz z niespokojnością śledząc Ewelinę, zauważył to wszystko i słyszał, jak Legris odpowiedział: Babo! ugryź się w język, ja robię co chcę i nie zważam, czy to się tobie podoba, czy nie!
Tomasz nie mógł słyszeć nic więcej, bo musiał się oddalić za Sambo do mieszkania niewolników. Szli wąską ulicą, między dwoma rzędami nędznych chałup w dość odległej od głównego mieszkania części plantacji. Wszystko tam nosiło charakter okropnego opuszczenia i nędzy. Boleść ścisnęła serce Tomasza na sam tego widok. Biedny! starał się jeszcze pocieszać tą myślą, że będzie przynajmniej miał swoją chałupę, nędzną, straszną bez wątpienia, prawdziwą norę, lecz w której będzie mógł zaprowadzić czystość, porządek, spokój, gdzie w chwilach wolnych od pracy znajdzie spokojne schronienie dla zbolałego serca, dla skołatanego przeciwnościami umysłu. Niespokojnem okiem zaglądał wewnątrz każdej nędznej ciupki, skleconej bez żadnego starania z nieociosanych bierwion; nie dojrzał tam żadnego stołka, posłania, ale tylko przegniłą, brudną słomę, rozrzuconą na stwardniałej gołej ziemi, zoranej niezliczonemi stopami ludzkiemi.


Przyrzekłem ci, niedołęgo, kupić żonę, oto masz...

— Która z tych chałup ma być moją? — spytał Tomasz z pokorą swego przewodnika.
— Nie wiem! — odpowiedział Sambo. — Tu może będzie miejsce dla jednego, tam dla drugiego. Teraz dużo jest murzynów na każdą chatę, już nie wiem, czy byłoby miejsca, gdyby ich jeszcze kilku przybyło...
Wieczór się zbliżył. Mężczyźni i kobiety, mieszkańcy tych nor, wracali zmęczeni od pracy, do połowy tylko przykryci odrażającemi łachmanami, smutni, ponurzy, swarliwi, nieradzi wcale z nowo przybyłych. Ożywiła się biedna wiosczyna, ale nie było tam wcale wesołości, zadowolenia, nadziei miłego spoczynku po ciężkiej pracy; grube, chrapowate gardłowe głosy mięszały się z warczeniem ręcznych młynków, w których każdy z niewolników musiał zemleć jako pożywienie na wieczerzę małą cząstkę wyznaczoną sobie zboża na placek. Był to czas żniw, więc biednych niewolników naganiano do pracy od wschodu słońca do późnego wieczora.
Napróżno szukał Tomasz w tym tłumie choć jednej twarzy sympatycznej. Widział tylko mężczyzn rozbestwionych, cierpkich, kobiety wyniszczone, słabe, lub takie, które tylko z imienia były kobietami. Wszędzie się przebijał brutalny egoizm; silniejszy tyranizował słabszych. Czegóż można było spodziewać się po tych istotach, które uważane za zwierzęta, zeszły rzeczywiście do tak niskiego poziomu. Skrzyp ręcznych młynków dawał się słyszeć do późnej nocy, wielu było głodnych, a młynków mało; słabsi, odpędzeni przez silniejszych, późno w nocy do nich się docisnęli.
— Hola! — zawołał Sambo, rzucając worek zboża pod nogi mulatki — jak ci imię, do djabła?
— Łucja — odpowiedziała zapytana.
— No, Lućka! ty moja żona; masz, zmiel moje zboże i upiecz mi kolację! no, czy ty mnie rozumiesz!
— Ja nie jestem twoją żoną — zawołała z gwałtowną rozpaczą mulatka — zostaw mię w pokoju.
— Ho, to ja cię zaraz nauczę! — zaryczał Sambo i podniósł nogę, by ją kopnąć.
— Możesz mnie zabić, jeżeli chcesz, i to będzie lepiej. O! chciałabym umrzeć — zawołała biedna kobieta.
— Hej, Sambo! powiem panu, że krzywdzisz ludzi, rozumiesz, pójdę go uprzedzić! — rzekł Kimbo, mieląc młynkiem, od którego po barbarzyńsku odpędził kilku słabszych, czekających z swojem zbożem.
— A ja powiem panu, że ty niedopuszczasz kobiet do młynka, rozumiesz ty, stary murzynie? — odpowiedział Sambo. — Nie mieszaj się do nie swoich spraw.
Tomasz, cały dzień będąc w drodze, wygłodniał okropnie, upadał na siłach z przyczyny braku pokarmu.
— To dla ciebie — krzyknął Kimbo, rzucając mu worek, w którym mogło się zawierać do dziewięciu kwart kukurydzy. — Bierz to! lecz oszczędzaj, bo to żywność na cały tydzień dla ciebie.
Bardzo późno w nocy Tomasz dostał młynek, lecz rozczulony nieszczęśliwem położeniem dwóch kobiet, które osłabione ciężką pracą jakoteż brakiem odpoczynku i pokarmu, nie miały dość sił, aby zmleć swoją porcję — zmeł ich zboże, rozdmuchał ogień na półprzygasły, przy którym tylu już upiekło swe placki, i wówczas zajął się i swą własną wieczerzą. Ten nowy, niewidziany poza tej plantacji miłosierny uczynek, wzruszył odrętwiałe dusze kobiet; z wyrazem wdzięczności, który upięknił ich twarze, umieściwszy na ogniu i Tomasza placek, pilnowały jak się piekł; a Tomasz, usiadłszy przed ogniem, zaczął po cichu się modlić. Biedny! o jakże bardzo potrzebował pociechy!
— Co ty czytasz? — spytała jedna z kobiet.
— Modlę się z książki do nabożeństwa — odpowiedział Tomasz.
— O, mój Boże! ja pierwszy raz widzę książkę od czasu, jak mnie wywieźli z Kentucky.
— Czy ty z Kentucky? — spytał Tomasz.
— Tak, było mi tam dobrze, miałam wszelkie wygody — odpowiedziała kobieta, wzdychając. — O, nigdy się nie spodziewałam znaleść się w tak okropnem położeniu.
— Cóż to za książka? — spytała druga kobieta.
Tomasz znowu objaśniał.
— A cóż to jest książeczka do nabożeństwa?
— Czyż nie wiesz, że z książki do nabożeństwa można się modlić? Moja dawniejsza pani czasami mi czytała z niej w Kentucky. Lecz tutaj, o! okropnie pomyśleć, tutaj nie słyszy się nic prócz przekleństw i świstu batoga!
— Przeczytaj nam trochę — rzekła zaciekawiona po chwilowym namyśle druga kobieta.
Tomasz czytał: „Pójdźcie do mnie wszyscy, którzy pracujecie i jesteście obciążeni, a ja was ochłodzę“.
— To są piękne słowa — potwierdziły kobiety — ale kto to mówi?
— Pan Bóg — rzekł Tomasz.
— O! gdybym wiedziała, gdzie On jest, poszłabym natychmiast do Niego. O! nigdy nie będę miała odpoczynku. Kości, ciało bolą, cała drżę. Sambo cały dzień chodzi za mną, łaje, że nie dość pilnie pracuję. Zaledwie późno po północy mogę upiec sobie placek, położę się, zamknę oczy, a tu już ranek, budzi trąbka do ciężkiej nad siły pracy. O! poszłabym, powiedziałabym to wszystko Panu Bogu, gdybym wiedziała, gdzie on jest!
— On jest tu i wszędzie — odpowiedział Tomasz.
— O! na próżno! nie przekonasz mnie, że Bóg jest tu! niema go tutaj i być nie może! — zawołała kobieta. — Lecz cóż mówić o tem, ot pójdę lepiej położyć się i odpocząć jaką chwilkę.
Kobiety odeszły do swoich chałup, Tomasz został sam jeden przed przygasłem ogniskiem, którego słaby promień czerwonem światłem oświecał jego czarną twarz. Na błękitnem tle nieba srebrny księżyc powoli posuwał się z powagą, a łagodny promień jego oświecił biednego, opuszczonego murzyna, który samotny, z rękoma skrzyżowanemi siedział, trzymając swą książeczkę na kolanach.
„Czy jest więc Bóg tu?“ O! z jakąż trudnością umysł przygnębiony może zachować wiarę! jak łatwo może się zachwiać, zwątpić na widok niesprawiedliwości panujących na tym biednym świecie. We wzniosłej duszy Tomasza rozpoczęła się straszna, bolesna walka, upadał pod naciskiem widocznego triumfu złego. Udręczenie, okropne przeczucie bezgranicznej nędzy, wszystkie przeszłe jego nadzieje, tłumnie cisnęły się w jego zbolałem sercu; patrzał obłąkanem okiem jak rozbitek, i widział jak wszystko, co tylko było mu drogiem, unoszą wściekłe fale, ginie w przepaściach bezdennych, nieoświeconych żadnym promykiem nadziei, żadną iskrą miłości. O, jak okropnie, ponuro, ciemno w sercu, gdy nadzieja zamrze, a zwątpienie zastąpi jej miejsce! O jak trudno uwierzyć, przywiązać się z niezachwianym zapałem do tych wielkich, wzniosłych słów chrześcijanizmu: „Bóg jest sędzia sprawiedliwy, który za dobre wynagradza, a za złe karze“.
Zrozpaczony Tomasz wstał i powlókł się, potykając co kroku, do chałupy, którą mu wyznaczono. Cała jej podłoga była zajęta odpoczywającymi po ciężkiej pracy niewolnikami; zaraźliwe wyziewy napełniały chałupę. Cofnął się Tomasz, lecz mroźna noc i skostniałe, zbolałe od zmęczenia członki zniewoliły go wejść napowrót; okrył się więc kołdrą z łachmanów, rzucił się na zgniłą słomę i zasnął.
Zdało mu się, że siedział na miękkiej murawie nad jeziorem Pont-Chartrin, widział siedzącą Ewę z słodkim, poważnym wzrokiem, i słyszał, jak miłym, pełnym pociechy i nadziei głosem do niego przemawiała.
Głos jej napełnił powietrze miłą harmonją, gojącą rany serca, i rozlał się w przestrzeni jakby muzyka niebieska, zesłana na pociechę cierpiącym i udręczonym. Dziecię podniosło swe duże oczy i zwróciło na Tomasza swój słodki, głęboki wzrok, pełen ożywczego ciepła — i spokój wstąpił do jego serca. Ewa uniosła się w powietrze, nagle rozwinęła białe skrzydła, z których polał się potok brylantowych iskier, przejasnych gwiazdek, uleciała w górę i znikła. Przebudził się Tomasz! A więc to był tylko sen? Niestety, tylko sen!





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Harriet Beecher Stowe i tłumacza: anonimowy.