Capreä i Roma/Księga I-sza/XVIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Capreä i Roma
Podtytuł Obrazy z piérwszego wieku
Wydawca Józef Zawadzki
Data wyd. 1860
Druk Józef Zawadzki
Miejsce wyd. Wilno
Źródło Skany na commons
Inne Cała księga Isza
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron



XVIII.

Tegoż wieczora w domku Judy wiedziano już o przybyciu na wyspę Heliosa; Hypathos zaniósł im tę wieść, dającą nadzieję wybawienia, a Juda uradowany chciał zaraz biedz do starca, ale się powstrzymał obawą, aby ten pośpiech nie wydał niepokoju wygnańców.
Odwiedziny swe odłożył nieco. Helios miał zabawić w Caprei, a dowiedziawszy się już od Rubena o współwyznawcach, gorąco pragnął przyczynić się do wyzwolenia ich i ułatwienia im powrotu do Rzymu.
Z Judą i żoną jego rzecz była daleko łatwiejsza, mogli się bowiem zabrać na statek jaki, na co by im u Macrona pozwolenie wyrobić się dało — ale jak Hypathosa wyswobodzić? Jedna chyba śmierć Tyberyusza mogła go od haniebnéj przy nim służby uwolnić...
Téj, nie jedni żydzi ale wszyscy zdawali się wyglądać z niecierpliwością największą.
Po wyjściu Heliosa z willi, Macron zaraz go kazał przywołać do siebie; był już tam i Charicles i Cajus niecierpliwi oczekując na żyda, a nie śmiejąc przed sobą wydać się z tém, czego odeń dowiedzieć pragnęli.
Helios ukazał się w progu, stanął pokorny i milczący. Grek piérwszy przybliżył się ku niemu.
— A cóż? widziałeś Cezara? co nam powiesz o zdrowiu jego?
— Cierpi — rzekł żyd — lecz jestli to choroba czy niemoc wieku, najstraszniejsza ze wszystkich, bo nieuleczona, nie wiem.
— Jak myślicie? — odezwał się Macron z uśmiechem — balsam jaki możeby mu siły przywrócił?
— Nie! — odparł Helios — nie potrzeba mu lekarstw żadnych, spokoju, odpoczynku tylko, pokarmów zdrowych, snu, pokrzepienia... Człowiek nie samem tylko żyje ciałem; podsycić trzeba wewnętrzne ognisko aby lampa nie zgasła.
— Macież na to środki? — spytał uczeń Hipokratesa.
— Żadnych w lekarstwach... życie jego we własnéj mocy.
— Mówcie otwarcie — dodał niespokojnie Macron — czego potrzeba by żył?
— Spokoju, i jeszcze raz spokoju! odpoczynku; dużo przecierpiał i odbolał, siły wyniszczone, czas wytchnąć...
Cajus i Macron spójrzeli po sobie znacząco, Charicles ruszywszy ramionami odstąpił od żyda z wyrazem jakiegoś szyderstwa.
— Znać — rzekł — żeście się z waszych ksiąg uczyli medycyny a nie z tych które my znamy, bo prawicie o lekarstwie niesłychaném, w które my nie wierzym... Lada ziarnko helleboru silniejsze jest od waszego leku!
— Daję co mam — odezwał się Helios pokornie i spokojnie — zresztą mało widziałem chorego, nie znam ciała, które mi leczyć każecie, a człowiek człowiekowi nie jest podobnym i co jednego żywi drugiego umarza.
— Ten dziwak — zaśmiał się Charicles usuwając od niego, — prawi nam tu sny jakieś za naukę podaje... zaprawdę niesłychane rzeczy... Niezrozumiemy się z nim nigdy!
I pogardliwie ramionami ruszył.
— Mędrcy, możecie się iść spierać na wolném powietrzu — rzekł Macron — sub Jove, idźcie, a nie żałujcie argumentów! dla nas one niezrozumiałe...
Charicles wnet skorzystał z pozwolenia i wrócił szybko do żyda, którego pochwyciwszy pod rękę, rad że mu go na pastwę dano, wysunął się z atrium na podwórze.
Cajus z wodzem pretoryanów zostali sam na sam, a piérwszy odezwał się zaraz:
— Cezar potrzebuje spokoju by żył — powiedział starzec — ale możeż być spokojnym?
Macron uśmiechnął się dwuznacznie.
— Charicles — rzekł — długich mu dni nie wróży... resztę Bogowie sami wiedzą... Rzym znużony, wszystko znękane i przelękłe, on sam zgnieciony życiem... nie długo potrzebujemy cierpliwości.
— Zrobię cię uczestnikiem w Konsulacie i Trybunacie, dam ci władzę jakiéj zapragniesz, wyniosę wyżéj niż... — tu mu słowa zabrakło — ale ty mnie nie opuścisz Macronie... Milczenie! na Bogi! Ściany wydać gotowe! Jakiéj zechcesz prowincyi, jakiego zapragniesz królestwa... Wschód, Iberyę... Egipt... Gallię... Grecyę... masz do wyboru... lub wreszcie Legije twe i Rzym... ale mi bądź przyjacielem szczerym... Macronie.
l[1] niespokojnie dłoń mu podał.
— Milczmy, Panie! — szepnął pretoryanin — ja nic nie pragnę... zobaczemy! wiem, że nie zapomnisz sługi...
— Niechby Bogowie o mnie zapomnieli, gdybym o tobie miał zabyć! — żywo przerwał Caligula[2] — Ten żyd — szepnął po cichu — i ten żyd przydać ci się może! Rozumiesz... ale cicho! Blizko od Capitolu do Gemonij..: ręka twoja, Macronie! ty mnie rozumiesz...
Pospiesznie tak, urywanemi słowy, oglądając się mówił Cajus, a twarz jego, zwykle pokryta wyrazem niewolniczym, rozżarzała się i mieniła. Macron milczał, nareszcie oba usunęli się powoli w głąb domostwa...
Charicles odprowadzał starca, aż do Caprei a po drodze filozofowali po grecku. Wprędce jednak postrzegł mądry lekarz, że stary Judejczyk nie samą filozofiją i nauką helleńską był tuczony, łatwo mu było dobadać się w nim żywiołu obcego, który zmarłéj w sofizmatach, martwéj litery greckiéj mądrości nie ogrzewał.
Grek, który w swoją tylko wierzył mądrość, uczuł jakąś wzgardę dla barbarzyńca, co na równi z filozofiją jego kładł marzenia nieuznane, wątpliwego pochodzenia — nie mogąc go przekonać i upokorzyć, ustąpił z szyderstwem i wzgardą.
— Ci ludzie — rzekł odchodząc — chorują jeszcze na te zęby mleczne, które my już do dziąseł zjedliśmy, wierzą prorokom, odnoszą wszystko do Bogów... Myśmy już wyżéj tych babskich bajek i przywidzeń!
A jednak Grek po raz piérwszy od dawna uczuł się niespokojnym i nie rad z siebie.
Helios wrócił modlić się do pustego domku na górze w miasteczku i długo siedział na tarasie swoim, wieczorem patrząc ztąd na szerokie morze, na dziwnéj piękności obraz otaczający go w którym czuł się jakby bliżéj swojego Boga, tysiącem głosów przemawiającego do jego duszy.
Wieczór wyziewami dnia parnego powoli osłaniał najbliższe nawet lądy, pół przezroczystą szatą, wyspa zdawała się pływać w eterach zawieszona, osamotniona i smutna.
— Wielki Bóg — rzekł żyd zwijając księgę modlitw — ręka jego opatrzna... człowiek słaby i mały! Oto cała wielkość świata i Rzymu potęga, skupione na jednéj głowie, w jednéj dłoni, powierzone jednéj woli, a z piersi władzcy dobywa się jęk, a dłoń potnieje od bolu, głowa drży... siły opuszczają... głosu proroków słucha i lęka się...
Od chaty ubogiéj do pałaców, wszędzie niepokój jakiegoś oczekiwania, wszędzie słuch natężony, zewsząd oczy na Wschód wlepione... Messyasz idzie! Messyasz przyszedł! poganie nawet go czują... Niewidzialny jest przytomnym, niesłyszemy o nim a wiemy... godzina wyzwolenia ludzi zbliża się powoli.
To mówiąc, jął przypominać słowa pisma i łzami zapłakał radosnemi, rozmyślając jak wyraźnie mówiły o Obiecanym, który, nawet wedle rachub kabały żydowskiéj, musiał się zjawić w téj chwili...
Już Capreä usypiać poczynała i w domu tylko Cytherissy brzmiały flety i lutnie, pozdrawiające przybycie Cajusa, przychodzącego bawić się skoczkami i śpiewem Greczynek, gdy Helios powoli zszedł na dół i układł się na spoczynek.
Niewolnik jego czarny już był drzwi zaryglował, gdy stukanie do nich słyszéć się dało i nieznany głos począł wpuszczenia domagać.
Lampa nocna gorzała jeszcze na kandelabrze, wpuszczono więc dobijającego się przychodnia.
Był to biedny rybak z wybrzeżów, który dniem pokazywać się nie śmiał, ten sam, któremu twarz ostrą łuską barweny i twardą raka skorupą kazał podrzéć Tyberyusz, a potém ze skał go zrzucić.
Nieszczęśliwy winien był ocalenie swoje nadzwyczajnemu od dzieciństwa przywyknieniu do drapania się po skałach. Silną ręką niewolników ciśnięty, leciał już powietrzem ku morzu, gdy rozpacz, mimo krwią ociekłéj twarzy i zasłonionego wzroku, otwarła mu ręce, a los dał pochwycić nad przepaścią zwieszoną gałąź drzewka, które wyrosło między skał szczeliną.
Już ciężar rzuconego silnie ciała miał wyrwać wiotką łodygę, chwiała się już ta zbawcza w ręku jego gałązka, gdy noga dotknęła ostrego brzeżka skały i oparła się oń, a druga dłoń spotkała dziką latorośl bluszczu starego, i porwawszy ją, wstrzymała na chwilę upadek...
Rybak, przez krew zalewającą mu źrenice, ujrzał pod nogami o kilkaset stóp niebieskie morze, ale już stał na skałe[3], choć prawie prostopadłéj, uczepiony silnie, bezpieczny, i, mimo bolu a ran, nie wątpił, że mu się uda znijść na dół...
Szczęściem, występ skał zasłaniał go przed oczyma niewolników, którzy, z góry patrząc, go szukali i byliby nań rzucili kamienie, lub, wedle obyczaju, wskazali czatującym na dole, którzy ofiary Tyberyuszowych okrucieństw wiosłami dobijać rozkaz mieli.
Zakryty, miał czas krok za krokiem, rękami się przytrzymując, pełznąć po pionowych skałach w dół, do zielonego trawniczka, na którego wązkiéj ławie nad przepaścią mógł położyć się, by nieco odpocząć. Tyle tam ledwie było miejsca, ile go trzeba na skurczone ciało człowieka, trawa była śliska, ale rybak, przywykły do swych wyżyn, z rozkoszą się wyciągnął na tém posłaniu, dla kóz nawet niedostępném.
Potrzebował bowiem ciężko poranioną twarz otrzéć i rany swe, choćby resztką rosy w cieniu pozostałéj ochłodzić, choćby zimném kamienia i trawy dotknięciem.
Twarz jego była jedną maską krwi i kawałów żywego podartego mięsa... boleść okrutna wyciskała mu jęki, które połykać musiał, bo i krzyk mógł był go zdradzić.
Trochę gliny wilgotnéj, wydartéj z pod traw, uśmierzyło na chwilę ból dolegliwy i żar rany; sił dodała potrzeba i tak powoli zszedł rybak aż na dół do groty, w któréj trzymał maleńką łódź swoją i siecie.
Samotny ten człowiek znany był od dawna Hypathosowi; chadzał on do niego w dniach znudzenia, przypatrując się zręczności z jaką łowił ryby i zgadywał, gdzie ma zarzucić więcierze.
Zwano go Ulpem i wiedziano o nim na wyspie, że się do ludzi nie garnął, a samotność nad wszystko przenosił.
Ojciec jego i dziad żyli w téj grocie, tak samo jak on odosobnieni od świata i dzicy, znając tylko skały i morze, zatokę Cumańską, przylądek Minerwy i żeglując w téj cieśninie, która oddziela wyspę od lądu... między willą Jovisza[4] a świątynią Herkulesa i Pallady.
Ulp miał po ojcu dziedziczną w dole naprzeciw przylądka jaskinię, którą powoli dziad i dawniejsi ludzie wyżłobili sobie na mieszkanie i dla tego może, aby jak najmniéj od drugich zależéć.
Mówiono, że Capreiskich niewiast nienawidząc, ojciec Ulpa dziecię sobie ledwie odkarmione i nie wiedziéć z kogo urodzone, przywiózł w pieluchach z Surrentum, potém wychował, na chwilę nie puszczając od swojego boku. Zwano ojca i syna dziećmi morza, a mimo ich ubóstwa szanowano, z powodu tajemnicy, jaką się okrywali, domyślając w nich siły ukrytéj. Ulp nosił na targ ryby, konchy, korale liche i za nie w zamian otrzymywał co mu do życia było potrzeba. Gości u siebie przyjmował wdzięcznie, ale większą część godzin spędzał na łodzi, u brzegu morza, milczący.
Była to dusza prosta, jeden z tych ludzi jakich Virgili opiewa w swoich sielankach, nieznający miasta, zbytku ani zepsucia, które się z nich lęgło, ale dziki jak naddunajski wieśniak... Hypathos miał upodobanie w jego rozmowie szczeréj, w nieświadomości dzikiéj z jaką prawił o cudach morza, o głosach wód, o Syrenach i Nimfach, o rozmowach Bogów, które słyszał w szumie wiatru i fali.
W nieszczęśliwą godzinę, ten mieszkaniec groty, który dotąd nie znał innych Bogów nad swe Lary gliniane; i innych ludzi nad ubogich Caprean, dowiedział się o Jowiszu-Tyberze, zapragnął mu przynieść dań i tak krwawo ją opłacił.
Odtąd bolał leżąc i nie mogąc się z ran uleczyć, mrąc prawie z głodu, bo na życie zarobić nie miał siły. Hypathos nosił mu jadło z litości i żywił biednego, a gdy przybył Helios, dał mu o nim wiedziéć, namawiając by się poszedł poradzić lekarza... Z jego to naprawy przywlókł się nieszczęśliwy Ulp, z twarzą obwiniętą szmatami, wylękły, i upadłszy do nóg o ratunek go prosił.
Żyd stary, któremu po cichu opowiadał swe dzieje, kazał szmaty rozwiązać i przeląkł się straszliwą jedną raną pokrytego lica, niepodobnego już do ludzkiéj twarzy.
Na opowiadanie o tém okrucieństwie serce się w nim wzdrygnęło.
— Winienem — rzekł rybak — po co mi było złota pożądać, z którém sam niewiem cobym uczynił? Ulecz mnie — dodał — a potém żądaj co chcesz, oddam ci wszystko co mam... Mam kilka sestercyj jeszcze... te twoje; mam posążki bogów... mam stare naczynie bronzowe, mam i flaszkę szklanną... mam łódź i sieci...
— Ale mi nic twojego nie trzeba — przerwał żyd — obowiązek mój pomódz biednemu i uzdrowię cię... A gdy przyjdziesz do zdrowia, nie patrz tylko w wodę na twarz twoją abyś się jéj nie przeląkł...
W istocie, poczwarną była i zdartą jakby ją młyńskim gnieciono kamieniem.
— Co mi po pięknéj twarzy! — zawołał rybak — bylem żył a nie męczył się... obiecuję ofiarę i ołtarz Eskulapowi...
Żyd dobył ze swéj szkatułki drogiego balsamu, który był na rany najskuteczniejszy, obmył twarz wodą z okruszyn ziemi i ziół, które się w nią wpiły, namaścił, i rozdarłszy białe płótno, obwiązał niém rybaka, odprawując go obwiniętego, uspokojonego i wiekuistą przysięgającego mu wdzięczność.
Niewolnik, który mu drzwi otwierał, już był znów usnął na ziemi ze znużenia, bo we dnie najął się był z osłem razem kamień młyński obracać w miasteczku za kilka denarów; żyd więc, nie bojąc się podsłuchania, mógł rozmówić z Ulpem, wpadłszy na myśl czyliby z jego pomocą swoich współwyznawców nie wyzwolił z Caprejskiego więzienia.
Hypathos wprzód jeszcze osnuł w ten sposób ucieczkę, ale jaskinia Ulpa znajdowała się wprost prawie pod willą Jowiszową i koło niéj zwykle krążyły galery Tyberyusza, które miały polecenie strzedz brzegów, ciała niewolników zrzucane z góry od lądu odganiać i wiosłami dobijać, aby skazani na śmierć nie ocalili życia. Trudno więc było w tém miejscu wypłynąć na morze niepostrzeżonym i uniknąć statków, które pilném okiem wyspę śledziły.
— Łódź twoja wielu ludzi może pomieścić? — zapytał go odchodzącego Helios.
— Mnie jednego i sieci moje... dwóch lub najwięcéj trzech w potrzebie... ale zanurzy się do brzegów.
— Można nią z wyspy odpłynąć i do lądu się dostać?
Rybak poruszył głową.
— Wszak ci pływam ja nią do Surrentum; raz burza zapędziła mnie aż do Puteolów... ale łódź pełna była wody. Któż wie? gdyby morze było spokojne!
— Możeż-że odpłynąć gdy zechcesz?
— Czemu nie? ale biremy Cezara stoją na straży i nieraz sieci przetrzęśli czy nie przywożę gościa, lub nie zabieram człowieka.
Starzec zamyślił się i zwrócił rozmowę na obojętniejsze pytania o życiu i rodzinie rybaka.
— Jestem Caprejczyk — rzekł mu Ulp — od kilku pokoleń żyjemy w téj grocie nad morzem samém, tak, że gdy burza się zerwie od strony lądu, nieraz bałwany zaglądają do mojego schronienia i morze do stóp mi przypływa. Alem ja z niém oswojony, szum ten lubię, kocham morze moje, a od następującéj na mnie fali mam głębsze schronienie, w którém i od ludzi skryć się mogę, choćby w piérwszéj jaskini plądrowali.
I dziad i ojciec i ja żyjemy tu sami, bez kobiet... W Surrentum często się trafia, że matki ubogie rzucają dzieci nad drogą niemowlętami [5], wówczas bierze je kto chce, jeśli źwierz nie pożre. Tak ojca mojego wziął dziad i jak własne dziecię wychował, tak mnie ojciec przyniósł nagiego i płaczącego z pod Herkulesowéj świątyni, którą ztąd widać tam na morskim brzegu... I ja kiedyś może znajdę sobie dziecię podobne, ale jak je wychowam... gdy Bogi z oczyma chleba mnie pozbawią?... Żebraćbym nie potrafił... przyszłoby umrzéć z głodu!
Westchnął rybak, ale nieco pocieszony odszedł, czując, że mu balsam ujął już w twarzy boleści.
Helios siedział znów zamyślony na łożu, modląc się do Boga i pytając siebie w duszy:
— Dozwolisz-że, Panie, aby ludy, któreś Ty stworzył, zginęły w tym zamęcie? nie znając Ciebie ni praw Twoich? by nic świętego nie było! ni stary rodzic synowi, ni niewinność dziecięcia ludziom, ni łzy kobiéty, ni wstyd dziewicy, ni życie człowieka? by węzły krwi zrywała rozpusta a chciwość niweczyła przywiązanie? Możeli tak stać świat? możeli nieczysta siła pogan zalać nawet ten kraj nasz, który znał jedynego Boga i prawo dane przezeń ludowi, aby je rozprzestrzenił po ziemi? Kiedyż, a! kiedyż przyjdzie ten, którego obiecywali prorocy i oczekiwały ludy?
A potém wspomniał znów Helios na wieści z Judei, które przebiegały po Rzymie, i serce jego rozradowało się pociechą wielką, przeczuciem dziwném, że Zbawiciel świata przyjść już musiał a proroctwa były spełnione.
Zapragnął gorąco dostać się do Hieruzalem, aby ujrżéć[6] Pana i stanąć w orszaku zwyciężcy.
Tymczasem, z tych błogich myśli zbudziła go wrzawa i krzyki, uląkł się pożaru i wybiegł wyjrzéć przez zasuniętą okiennicę i kratą zabite okno.
Na małym rynku, pod portykami, Cajus i Macron, w orszaku zalotnic greckich, z nierządnicami Neapolu i Pompei, szli przeprowadzeni pochodniami, szalejąc, śpiewając, do drzwi spokojnych dobijając się domów. Krzyki: — Evoe! — i dzikie pieśni rozlegały się po mieście, a na dachach widać było przelękłych mieszkańców, poglądających w którą stronę rozpustny strumień popłynie...
Żyd spuścił oczy zawstydzony.
— Toż są panowie twojego świata, Boże? — zapytał w duchu.







  1. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – I.
  2. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; brak kropki.
  3. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – skale.
  4. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – Jowisza.
  5. O zwyczaju tym rzucania dzieci pisze Swetoniusz: Caligula. 5. Claudyusz. 27. Tacyt w Germanii 19. Tertulian i inni. Zwało się to: Liberorum numerum finire!, Litościwsi lub spekulanci zbierali je i wychowywali.
  6. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – ujrzéć.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.