Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Capreä i Roma Tom I.djvu/212

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Cezar potrzebuje spokoju by żył — powiedział starzec — ale możeż być spokojnym?
Macron uśmiechnął się dwuznacznie.
— Charicles — rzekł — długich mu dni nie wróży... resztę Bogowie sami wiedzą... Rzym znużony, wszystko znękane i przelękłe, on sam zgnieciony życiem... nie długo potrzebujemy cierpliwości.
— Zrobię cię uczestnikiem w Konsulacie i Trybunacie, dam ci władzę jakiéj zapragniesz, wyniosę wyżéj niż... — tu mu słowa zabrakło — ale ty mnie nie opuścisz Macronie... Milczenie! na Bogi! Ściany wydać gotowe! Jakiéj zechcesz prowincyi, jakiego zapragniesz królestwa... Wschód, Iberyę... Egipt... Gallię... Grecyę... masz do wyboru... lub wreszcie Legije twe i Rzym... ale mi bądź przyjacielem szczerym... Macronie.
l[1] niespokojnie dłoń mu podał.
— Milczmy, Panie! — szepnął pretoryanin — ja nic nie pragnę... zobaczemy! wiem, że nie zapomnisz sługi...
— Niechby Bogowie o mnie zapomnieli, gdybym o tobie miał zabyć! — żywo przerwał Caligula[2] — Ten żyd — szepnął po cichu — i ten żyd przydać ci się może! Rozumiesz... ale cicho! Blizko od Capitolu do Gemonij..: ręka twoja, Macronie! ty mnie rozumiesz...

Pospiesznie tak, urywanemi słowy, oglądając się mówił Cajus, a twarz jego, zwykle pokryta

  1. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – I.
  2. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; brak kropki.