Córka Tuśki/Część pierwsza/VIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Gabriela Zapolska
Tytuł Córka Tuśki
Podtytuł Powieść
Wydawca Księgarnia E. Wende i S-ka
Data wyd. 1907
Druk T-wo Akc. Orgelbranda S-nów
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VIII.

To nie było nic strasznego, to była zwyczajna wietrzna ospa.
Tylko gorączka była wielka i Pita leży wyczerpana i prawie bezsilna.
Leży w pokoju stołowym, bo najcieplejszy. Leży na sofie, na której sypiał Mundek. Osłoniona jest parawanem, który obito białym perkalem.
Ktoś jeszcze bowiem leży w tym pokoju.
To Edek.
I on położył się we dwa dni po Picie. U niego przebieg jest trochę cięższy. Organizm okazał się wyczerpany zanadto forsowną umysłową pracą.
Mundek objął w posiadanie salonik i tam uczy się teraz, śpi na tej kanapce, na której sypiała Pita. Ona wie o tem z rozmów, jakie dokoła niej prowadzą matka, ojciec, Władzia, Marcysia. Sama nic nie mówi; gdy kto się do niej zbliży, szybko przymyka oczka i udaje śpiącą. Jeszcze nie może sobie zdać sprawy, czy jest bardzo szczęśliwa, że właściwie nic jej się złego nie stało i że ma żyć w dalszym ciągu, a „niebezpieczeństwa właściwie żadnego niema“, jak słyszy dokoła.
Wizya pogrzebu pozostała w niej, mimo wszystko, pozostała na dnie, razem z temi łzami Tarnawicza i całą przeogromną tęsknicą. Zdawało się bowiem chwilami Picie, że była ptakiem i wirując w przestrzeni, jednem skrzydłem potrąciła lekko o jakąś zwiewną, błękitną zasłonę, zasianą gwiazdami. Zasłona ta rozchyliła się i o to przed Pitą rozświetlił się dziwny świat, gdzie rosły róże z rubinów, jaśminy z pereł, maki z korali, a bratki z ametystów. Całe liście i pęki traw szmaragdowych. A na tem wszystkiem rosa brylantowa i w powietrzu pył brylantów, tęcze brylantami tkane.
Pomiędzy klombami kwiatów chodzą wysmukłe, ciche duchy, owiane siedmiobarwną szatą.
I wielki tam jest Spokój.
Ach Spokój tych, którzy cierpieli bardzo i więcej już cierpieć sił nie mają!
I nagle zapadli w brylantowy kraj.
W tęczowy kraj.
W spokojny świat.
Tam na chwilę zajrzał Duch Pity. Chwilkę tylko. Ale to było czarowne widzenie. Te dwa wrażenia. Pogrzebu przez puste, dziwne ulice, jakby wymarłej Warszawy — i brylantowa kraina...
— Ja sądzę, że mogłaby już coś dziś zjeść — mówi za parawanem matka.
— Jajko na miękko — odpowiada głos Władki.
— Ja dałabym panience kaszki do masła — wyrokuje Marcysia.
Pita słucha i dziwi się jednej rzeczy. Nie czuje nienawiści ani do Władki, ani do Marcysi. Tak, pamięta, co mówiły, ale sens właściwy tych słów uleciał jakoś.
Wszak wraca z tak daleka!...
Robi się jakiś ruch, dzwonek, kroki męskie. To lekarz. Zgrabny, dość młody mężczyzna. Ale Pita nie lubi, gdy się do niej zbliża. Wszak on bez żadnego skrępowania obnaża ją, do piersi głowę przytula, obraca nią, jak lalką, łaskocze wąsami tuż pod samem gardłem. Nazywa się to „badaniem“, lecz Pitę oblewa pons wstydu, gdy widzi tak obnażone swe drobne piersi, które jej już i tak nawet w sukience wiele kłopotu sprawiają. Marszczy brwi, drży cała, dreszcze po niej biegną. Mama stoi obok, nic nie mówi. Widocznie jest to rzecz naturalna, że lekarze mają prawo obchodzić się w ten sposób z choremi panienkami. Ale doprawdy to tak nie powinno być. Przecież, gdy jedna pani w kamienicy bardzo chorowała, to sprowadzili do niej akuszerkę. Do Pity mogli także sprowadzić, akuszerkę, skoro ona w chorobach paniom pomaga. I nie potrzebowałaby się tak wstydzić, bo to kobieta — i nie łaskotałaby ją wąsami i nie pachniałaby jej głowa tak dymem z cygar i wanilią, czy różą, jak temu doktorowi.
Przeszło jednak znów badanie, lekarz pozwolił na mleko i na „herbatę leciuchną“ i na jajko na miękko. Mama zapina kaftaniczek na piersiach Pity i poprawia jej włosy, które podczas choroby spleciono w dwa warkocze. Lekarz jednak nie odchodzi. Z ogromną przyjemnością rozmawia z mamą, która ślicznie wygląda w szlafroku z taniego barchanu błękitnego, uszytym przez Władkę. Pita dostrzega, że mama pobladła, twarz jej zmalała, i że jest jakby młodsza, drobniejsza. Widocznie zmęczyła się doglądając i Pitę i Edka. Pita przypomina sobie, że mama często się pochylała nad nią, podawała jej pić w nocy. Czasem to była Władka. Wtedy Picie było smutno. Ale gdy tak mama odgarniała jej włosy z czoła lub otulała kołdrą, to Pita leżała już potem do rana w tej samej pozycyi, aby nie poruszyć żadnej fałdki, zrobionej ręką Tuśki. W chorej jej istotce budziło się małe dzieciątko i przeogromne uczucie wdzięczności zbliżało ją w tej chorobie do matki. I dziś, gdy ją widzi pobladłą, jakby zmalałą, chciałaby pochwycić ją za rękę, całować i wołać:
— Dziękuję, dziękuję...
Tymczasem mamusia rozmawia z doktorem. On uśmiecha się, poprawia wąsy i opiera policzki bardzo śmiesznie na ogromnie wysokim kołnierzyku. Tuśka, odpowiada mu, jakby zniecierpliwiona i niechętna. Pita nie wie dlaczego, ale jest za to matce bardzo wdzięczna i śmiałaby się chętnie i postrugałaby marchewkę w stronę doktora.
— Chodźmy teraz do drugiego pacjenta! — mówi wreszcie Tuśka.
— Pa... panience!... — odzywa się doktór — proszę się dalej sprawować grzecznie i nie jeść za dużo.
Pita wydyma usta. Nie kiwnęła nawet główką. Cóż on sobie myśli? Gada do niej jakby do dziecka, mającego jakie sześć lat! Głupi... wąsacz...
Jak mama przyjdzie, to Pita ucałuje jej ręce. Tymczasem słyszy, jak Edek kaszle, jak doktór mu każe liczyć: „Raz, dwa, trzy“, a potem głęboko odetchnąć, a potem nie oddychać wcale...
Widać Edek jest bardzo chory, przynajmniej więcej chory, niż Pita, bo coś się skarży, swym dziwacznym głosem, co to grubo, to znów cienko się odzywa, jakby ochrypły kogut, albo popsuty gramofon.
Za parawan do Pity wsuwa się Władka. Niesie troszkę herbaty z mlekiem i biszkopcik. Pita jest uderzona pewną we Władce zmianą. Przedewszystkiem jest modnie uczesana z fiokiem nad czołem, w czem jest jej więcej do twarzy. Potem ma biały kołnierzyk wysoki i wyłożony z małą czerwoną krawatką. Dodaje jej to pewnego szyku, i wogóle w całem wzięciu Władka jest teraz jakby inna, bardziej pewna siebie. Siada na łóżku Pity, podaje jej herbatę, wita się z nią poufale. Widocznie przez czas choroby, oddając przysługi, nabrała gruntu w domu pod nogami. Pita dziękuje jej za herbatę i przypatruje się jej z ciekawością. Ona poprawia jej poduszki i zaczyna rozmawiać, jakby chcąc zagłuszyć to, co się w saloniku dzieje. Matka bowiem wyszła już z doktorem z jadalni i rozmawiają tam teraz półgłosem. Drzwi są uchylone. Doktór znów coś mówi wesoło i jakby pochlebnie. Tuśka odpowiada mało. Pita mimowoli szyjkę w tamtą stronę wyciąga. Czy ten doktór nigdy sobie nie pójdzie? A ta Władka umyślnie gada, jak najęta! Ach! gdyby mama wreszcie przyszła. Już wychodzi! Wreszcie. Drzwi się zamykają. Pita czeka, że mama wejdzie do niej za parawan. Lecz mama nie wchodzi, tylko krząta się po pokoju. Władka zabiera szklankę po herbacie i za chwilę Pita słyszy następującą rozmowę:
Panna Władzia (obleśnie). Ten pan doktór to naprawdę, gdy tu przyjdzie, to wyjść mu się ztąd nie chce.
Tuśka. Spodziewam się: dwoje ostukać, opukać...
Panna Władzia. E! jego tu co jenszego trzyma.
Tuśka. Co?
Panna Władzia. Mnie się zdaje... że jemu się tu ktoś strasznie podoba.
Tuśka (śmiejąc się). Może panna Władzia.
Panna Władzia (skromnie a jadowicie). Och! ja!... Boże drogi!...
Tuśka. To może Pita?...
Panna Władzia. Ha! ha! ha!...
Na Pitę uderzają ponsy. Chciałaby udusić w tej chwili doktora, jego wąsy i tę obrzydłą szwaczkę.
Tuśka. A cóż? Może się o Pitę oświadczy!
Panna Władzia. Ha! ha! ha!
Tuśka. Ha! ha! ha!
Niby to jest wszystko cicho mówione, niby półszeptem, ale tak wyraźnie obija się o uszka Pity, o jej osłabione serduszko, o jej mózg, który pracuje ciężko powrotem do normalnego trybu przyjmowania wrażeń.

. . . . . . . . . . . . . . . . . .

Pita głowę tuli w poduszki i już nie ma chęci całowania po rękach matki, nie chce już wołać: Dziękuję, mamo! dziękuję...

. . . . . . . . . . . . . . . . . .

We dwie godziny ogromny rwetes. Stawiają Edkowi bańki na plecach. Osiemnaście powiedział doktór.
Z po za kretonowego parawana (bo Edek jest obstawiony kretonowym, starym, kuchennym parawanem) podnosi się taki krzyk, taki protest, takie sklamrzenie, jakby szło co najmniej o ucięcie nogi bez chloroformowania.
— Nie chcę baniek! — jęczy swym podwójnym sopranowo-basowym głosem — nie chcę baniek.
Interwencya ojca łagodna, ale stanowcza:
— Cóż to znowu za komedye Edek wyprawia? Boisz się?
— Tak.
Żebrowski wzrusza ramionami.
— Także coś! Jesteś przecież prawie dorosłym i jesteś mężczyzną. Powinieneś być przygotowany na najgorsze.
— Dlaczego? — pieje kogut z za kretonowego parawana.
Chwila milczenia.
— Dlatego, że tak! — zdobywa się wreszcie na argument Żebrowski.
I zaraz dodaje, przybierając odważną postawę:
— Ciekaw jestem czy poszedłbyś na wirchy w Tatry, tak, jak ja zrobiłem, na noc, panie tego. W Zakopanem... Tam mogły być niedźwiedzie. A ja poszedłem. I wróciłem jakby nic. Zapytaj twojej matki i twojej siostry, one ci powiedzą...
Gdyby Pita mogła przejrzeć biel swego parawana, dostrzegłaby pewną zmianę w ojcu. Chodzi jakoś elastyczniej, ma także strasznie wysoki kołnierzyk, o który mu się opierają uszy i skóra policzków. Obciąga kamizelkę i ma oczy jakby większe, jakby je otworzył nagle i wciąż dziwił się czemuś.
Edek sklamrze w dalszym ciągu:
— Ale ja jestem zdrów, ja nie chcę baniek!
Pita wzrusza ramionkami pod kołdrą.
Wielka afera. Bańki! Stawiali jej przecież gdy miała koklusz. Ciągnie, ale znów żeby aż takie awantury wyprawiać!
Podnosi się na łóżku.
— Edek! — woła w stronę parawanu.
— Czego? — chlipie z legowiska Edka.
— Ty jesteś śmieszny. Bańki wcale nie bolą. To tylko ciągnie...
— Głupia jesteś. Co ty wiesz.
— Wiem, bo mi stawiali.
— Aha! pewnie na nosie. Zresztą mężczyzna ma inną skórę, a kobieta inną.
— Właśnie, my mamy cieńszą.
Głupia jesteś. Nic nie wiesz. My mamy cieńszą i nerwy nasze wrażliwsze. My mamy wszystko w lepszym gatunku, niż wy i doskonalsze.
— Szczególnie ty.
— Szczególnie ja.
Milkną oboje, rozgniewani. Pita myśli ze wzgardą, iż mężczyźni nie umieją chorować. Edek chlipie, jak dziecko i wyrywa się nagle:
— Wolałbym pójść do spowiedzi!
W Pitę to słowo uderza jak grom.
Zapomniała prawie o tem, co stanowiło teraz duchową stronę jej istotki. Ciało wracało do życia i oto pochłonęło ją całą. A przecież jakby ktoś tem jednem słowem szarpnął jej serce za sznur, którym silnie omotane było. Do spowiedzi! Tam ma wyznać, iż ani na chwilę chyba nie mogła wyzbyć się myśli o tej smukłej, dystyngowanej postaci i choć o nim nie myślała, to był tuż przy niej, ciągle, ciągle, ciągle.
Do spowiedzi.
Gdy wstanie, pójdzie, zaprowadzi ją matka. I ksiądz nie da jej rozgrzeszenia, nie da jej, jako kobiecie upadłej... Bo raz Pita słyszała, jak mama mówiła do matki Jaśki o jakiejś pani „zakochała się znów ta upadła kobieta“.
Ach! i ona. Pita jest kobietą upadłą i będzie tak musiała powiedzieć księdzu. Wszyscy się dowiedzą, że nie dostała rozgrzeszenia.
Co za wstyd! co za hańba! I co jest jej zmartwienie w porównaniu z głupiemi bańkami Edka!
Rozmyślanie Pity przerywa hałas u drzwi kuchennych i chrobot szkła. To Władka niesie miednicę ciepłej wody, a w niej bańki. Lecz już drobnym kroczkiem podchodzi ku niej z sypialni Żebrowski i stara się odebrać jej z rąk miednicę.
— Proszę pozwolić.
— Ależ, proszę pana dobrodzieja...
— To za ciężkie.
— Cóż znowu...
Pita widzi ich przez wązką szparę parawanu, jak się certują, wydzierając sobie miednicę, w której bańki chroboczą, jak dzwoneczki.
Picie wydają się śmieszni. Ta dziobata z czerwonym fontasiem, uśmiechająca się niemile, i ojciec jakiś jakby nienaturalny, drepcący drewnianemi nogami, około których wiewają spodnie.
— Ja zaniosę.
— Nie mogę pozwolić.
Co się też ojcu stało? Jest bardzo, bardzo grzeczny, dla mamy, dla Pity, dla pań znajomych wogóle. Jest nawet grzeczny dla sług, skoro się nie skarży, że się o niego „ocierają“ tak, jak mówiła Marcysia. Ale żeby aż wydzierać głupią miednicę z rąk Władki i chcieć samemu nieść dalej, tego Pita się nie spodziewała.
Wreszcie wchodzi i sam cyrulik, nizki blondyn, bez surduta, z zakasanemi rękawami. Niesie potrzebne przybory i świecę — i uśmiecha się stereotypowo.
Za parawanem kretonowym rozlega się wrzask, pianie dziesięciu zakatarzonych kogutów.
— Ja nie chcę... ja jestem zdrów...
Śmiech Władki, potem surowy głos ojca, również trochę kogucikowaty, a potem jęki Edka, jakby go brano na tortury.
Pita myśli, iż przecież mężczyźni, którzy się być mienią tak bardzo silni, są śmieszni i słabi.
— Żeby on miał takie, jak ja, zmartwienie i musiał się kochać, — myśli Pita — to z pewnością nie wytrzymałby i gorzej jeszcze krzyczał. A ja co? Zatnę zęby, płaczę i męczę się. I nie mogę nawet nic powiedzieć. Bo komu! komu!...
Operacya z bańkami dopływa do końca.
— Teraz kwadrans proszę leżeć spokojnie — wyrokuje felczer.
— Jezus, Marya! — pieje Edek — skóra mi pęknie!
Niechże się pan nie kręci. Przez pana jedna bańka pękła.
Z pod kołdry wysuwa się kosmata ręka, pokryta kurzajkami.
— Proszę mi ją dać!
— Po co?
— Schowam sobie na pamiątkę.
Ogromny wybuch śmiechu. Śmieje się felczer, Władka, Marcysia; nawet uśmiecha się Żebrowski.
Tylko Pita nie śmieje się.
Zrobiło się jej jakoś przykro i żal Edka. Cóż on winien, że on jeszcze taki głupkowaty i dziecinny. Wszystko taszczy i chowa na pamiątkę. Potem siedzi nad tem i rozmyśla. Gdyby umarł, co stałoby się z tem wszystkiem, co on już przez swoje krótkie życie pozbierał? Biedny Edek. Tak się żali! Jak małe kocię. I nikt mu nie powie dobrego słowa. Cóż z tego, że „dorosły“. Ona, Pita, wie, że choć będzie najdoroślejszą, to zawsze będzie tęskniła za tem, żeby jej kto dobre słowo powiedział.
Zwłaszcza, gdy będzie chora.
Zwłaszcza, gdy będzie smutna.
Gdy będzie czuła się taką okruszyną liścia, którą wicher zimny miota.
Gdy będzie szukała bodaj przyjaznego spojrzenia.
I ręki, która obejmie jej dłoń.
I słów, szeptanych ponad jej głową, szukającą oparcia i miotającą się w trwodze...
W trwodze strasznej, nieusprawiedliwionej, ściskającej serca, jakby obręczą stalową i zimną.
Wtedy Pita będzie zawsze biednem, strwożonem dzieckiem, choć będzie duża, duża, w długiej sukni i gorsecie i czesać się będzie modnie, i piec włosy co rano, i będzie martwiła się o to, zkąd wziąć pieniędzy na dom i na dzieci, i mówiła z taką pewnością siebie, i będzie mogła w kościele nie modlić się, tylko patrzyć po wszystkich, i...
Ach, Boże! czy Pita wie, co właściwie stanowi „dorosłość“ kobiecą? Przecież jej się zdaje, że „dorosła“ kobieta nie może już więcej się martwić, jak ona i być smutniejsza, i... kochać się inaczej.
Ach! jakież to straszne dreszcze przeszywają Pitę, gdy w myśli wymówi to słowo. Tam, sklamrze Edek: „Joj! ojoj...“ tam śmieją się dokoła niego, nawet ojciec dopomaga szydzić Władce, a ona tu, oblana warem, zamyka oczy i powtarza:
— Kochać się... kochać się...
Gdyby dokoła niej ścichło choć to życie i ona mogła w milczeniu wsłuchać się w to, co się w niej dzieje, w ten ból.
W ten wstyd.
W tę... rozkosz.
Nadejdzie noc, nadejdzie noc, myśli Pita, — wtedy będzie cicho, cicho. Wtedy ja myśleć będę, jak wielka jest moja zbrodnia, jak grzeszna jest moja dusza i jak słodkie, jak słodkie jest to uczucie, które w tej chwili mnie ogarnia...
Z pokoju wynoszą bańki, miednicę, robią gwałt, hałas, felczer dowcipkuje, opuszcza rękawy kretonowej koszuli, przewraca ktoś krzesło, szarpie parawanem.
Pita leży z zamkniętemi chabrami swych oczu, ręce wychudłe złożyła na piersi i myśli:
— Przyjdzie noc... będzie cicho... przyjdzie noc...






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Gabriela Zapolska.