Córka Tuśki/Część pierwsza/IX

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Gabriela Zapolska
Tytuł Córka Tuśki
Podtytuł Powieść
Wydawca Księgarnia E. Wende i S-ka
Data wyd. 1907
Druk T-wo Akc. Orgelbranda S-nów
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


IX.

Lecz nim przyszła noc, zesunęła się powoli na ziemię szara godzina, z nieuniknionem trzaskaniem w piecu drzewa, z szaremi cieniami, które w małych mieszkankach zdają się być zbyt wielkie i kłębić się po kątach, pełne jakichś niezrozumiałych smutków i niespodziewanych katastrof. O szarej godzinie szczelniej się zamyka drzwi, prowadzące do gniazd, gdzie są ubodzy i pokornego serca. Nocną porą zakraść się może złodziej. Szarą godziną jakby czyha za progiem nieszczęście. I cichy człowiek kryje się w głąb gniazda, zamyka drzwi, zamyka oczy, jeszcze je przysłania dłonią...
Siedzi tak pogrążony w sobie lub szepce cicho do kogoś mu blizkiego słowa, których nigdyby nie wypowiedział może w blasku dziennym lub przy sztucznem świetle wieczornem.
Są to słowa, które przypadły w głąb duszy, w samą najtajniejszą głąb.
Czasem się zdaje, że tam pozostaną tajemnicą wieczystą i zamknie się nad niemi wieko trumny.
A tu jedna szara godzina wydobywa te słowa na wierzch i domaga się często odpowiedzi, które stanowią wiele w życiu człowieka. Czasem jest to nawet zwrot zupełny, a czasem złamanie egzystencyi ludzkiej. Nie są to gwałtowne wybuchy wymiany zdań, padające, jak uderzenie miecza.
Nie, wcale.
Są to ciche słowa, lecące z ust prawie bezwiednie, czasem wskazówka prawdziwej treści tego, co się walką z losem nazywa, czasem poznanie się nagłe kilku dusz, które obok siebie żyły, lecz były dla siebie obce, czasem nagłe zrozumienie, że żyliśmy dotychczas w kłamstwie i fałszu, a w jednej chwili świat inny, czysty, krysztaliczny dostrzegliśmy przed sobą.
Cicho, cicho płyną z ust słowa o szarej godzinie w szczelnie zamkniętych, drobnych mieszkaniach, gdzie nie pali się wcześnie światło, bo „nafta droga“, a zapóźno jest, aby dojrzeć litery książki lub ściegi cer na zniszczonej bieliźnie.

. . . . . . . . . . . . . . . . . .

Tuśka wyszła, bo dostrzegła, że koroneczki u kaftaników Pity są bardzo „żelazkiem spalone“.
— Kupię niciane: walansienki nic nie warte — rzuciła na odchodnem.
Przed nią wyszedł Żebrowski na gazety. Została Władka, która obecnie zdawała się obejmować rządy całego domu w swoje ręce. Lecz Władka poszła zaraz do kuchni na rozmowę z Marcysią, bo żyją teraz bardzo poufale z sobą. Zresztą tam stoi teraz maszyna i tam panna Władka szyje i szyje, jakby dziesięć panien miało iść za mąż na ulicy Wareckiej.
Przez pokój, gdzie chrząka, obrażony ciągle i zagniewany za bańki Edek, i cicho leży Pita, przesuwa się smukła postać Mundka. Jest szczuplejszy, bledszy i piękniejszy. Czarujące rysy jego twarzy wydelikatniały i opromieniły się jakąś duchową nie naszą pięknością. Coś smugą od niego płynie, gdy idzie tak cicho przez pokój do półki z książkami.
Pita, która całe popołudnie rozmyślała, jakby się pogodzić z Edkiem, a nie śmiała go zaczepiać, bezwiednym ruchem podnosi się na posłaniu i odchyla skrzydło parawanu, ustawione tuż koło wejścia do salonu.
— Mundku! — szepcze do brata, który właśnie próg przestępuje, — chciałabym się z tobą przywitać.
Tak bardzo od rana, gdy uczuła się zdrowsza, chciała się z kimś „przywitać“, jakby wracała z jakiejś dalekiej drogi, powiedzieć: „Oto jestem; cieszcie się mną“, lecz nikt nie miał czasu. Wszyscy spełniali swe obowiązki, radzi, że chodzą zdrowo po świecie, krzątali się koło nich, podawali im jadło, lecz nikt nie podszedł ku nim z otwartemi rękoma i radością na twarzy. Nikt nie powiedział: „Witajcie! jesteście znów z nami!“ Dlatego odruch Pity jest nagły i prawie nieobliczalny, a przecież wynikły z duchowej silnej potrzeby.
— Mundku! chciałabym się z tobą przywitać!
Mówi to i natychmiast się lęka, że on ją wyśmieje, zapyta, dokąd jeździła, skoro się z nim witać pragnie.
Lecz dzieje się wręcz przeciwnie.
Mundek zatrzymuje się i mówi do niej dobrym, smutnym głosem:
— Witam cię, Pito!
— Bo widzisz... byłam chora! — tłumaczy się pośpiesznie Pita.
— Wiem o tem. Teraz jesteś zdrowsza i dlatego witam cię, jakbyś powróciła z bardzo daleka.
Pita zwinęła się w kłębek, zwróciła się ku bratu szczęśliwa, że ją zrozumiał.
— Tak, Mundku! Wróciłam z bardzo daleka. Bo kiedy miałam gorączkę i to z samego początku, to ciągle zapadałam jakby w przepaść. Ja myślę, że to się tak umiera, Mundku...
On oparł się o framugę drzwi.
— Tak myślisz, Pito?
— Tak, Mundku!
Patrzą na siebie blizko, oboje delikatni, bladzi tą smutną bladością dzieci, wyrosłych w oficynach, „do których słońce nie dochodzi“. On źrenice swe wielkie, ciemne, przepaściste, ocienione rzęsami, z których duch skrzydłami wieje, utkwił w jej błękitne, jasne, czarujące oczy, niosące w sobie całe światy czystości i dziewczęcego uroku.
A ona, myśli w tej chwili, że tak piękne twarze miały owe Cheruby, w szatach, osypanych brylantami, które snuły się po ścieżkach tęczowych, w krainie, o którą skrzydłami Duch jej potrącił.
I raz jeszcze powtarza:
— Tak, Mundku!
— A więc przepaść czarna? nicość? nicość?
Jej twarzyczka rozjaśnia się nagle.
— Och, nie! nie, Mundku.
On stoi chwilę, niepewny, jakby się czegoś wstydził, jakby się wahał o coś pytać.
— Opowiedz mi... wszystko... Pito!
— Ale co? co?...
— Wszystkie wrażenia, jakie odniosłaś, gdy zdawało ci się, że umierasz?
— Och, Mundku!... Chcesz wiedzieć?
— Tak!
— Zaraz, zaraz. Gdy o tem myślę, to mi się serce ściska. Takie to było dziwne.
— I... straszne?
— Tak dziwne i straszne. Ale zarazem i... słodkie!
— Słodkie?
— Tak, ja ci nie umiem tego powiedzieć, ale to była rozpacz i zarazem rozkosz ogromna. Zwłaszcza, gdy widziałam pogrzeb.
— Ty widziałaś pogrzeb?
— Tak. Od nas, z Wareckiej ulicy, wynosili trumnę i były białe kwiaty, księża śpiewali, a potem szedł pogrzeb ulicami miasta, które było jakby wymarłe, i bramy były zamknięte... i sklepy... i tylko garstka ludzi za pogrzebem... i Tarnawicz...
— Tarnawicz?
Szary już zupełnie cień owija ich dwoje. Z ust im lecą słowa. Pita przyklękła na łóżku, warkocze jej rozpłynęły się falą. Ma pozór anioła.
Mundek milczy chwilę, wreszcie odzywa się bardzo cicho:
— To był mój pogrzeb Pito?
— Nie, nie — szepce Pita — to był mój, mój, mój. Ja byłam w trumnie, a druga ja leciała ponad karawanem i widziała wszystko. Widziała, jak Tarnawicz szedł w jednym mundurku i łzy mu z oczu płynęły, łzy takie, jak wtedy, gdy na schodach tak prosił cię o coś... pamiętasz!
— Nie wiem!... nie mów mi o jego łzach. Ja nic nie powinienem teraz wiedzieć z tego, co odbiera siły. Ja tylko chcę wiedzieć, Pito, czy ta chwila... w której już ma się umrzeć, czy to rozpaczliwe... czy to — rozumiesz mnie? — czy wtedy... żałuje się czegokolwiek... czy chciałoby się... żyć!

. . . . . . . . . . . . . . . . . .

To jedno słowo wybiegło nagle prawie krzykiem z piersi Mundka. To „żyć“ tryumfalne, i młode, to „żyć“, bijące hymnem wszystkich nieziszczonych pragnień i dążeń ku Niebu.

. . . . . . . . . . . . . . . . . .

Lecz Pita wnika nagle w siebie i mówi, zasłaniając oczy rękoma:
— Zaraz, Mundku, zaraz...
Chce przypomnieć sobie, czy żałowała czego, co pozostawiała tutaj. Czy rzeczywiście chciała żyć wtedy, gdy unosiła się w przestrzeni i zapadała w przepaść. I doszła nagle do przekonania, że nie czuła żalu po niczem, że dokoła niej była zlodowaciała pustka — nic więcej, i że, nie wiedząc kiedy, przeżyła widocznie już wszystko.
Jednym tchem, jednym przelotem po przestworzach bezkresnych.
Co przeżyła — nie wie. Ale czuje, że była istnieniem ciężkiem, wbitem w masę, a co więcej, że jako to istnienie... cierpiała.
Więc zdaje się jej, że to było całe życie, takie, jakie ją czekało i później. Tak — nic więcej. Więc tego żałować nie mogła, bo choć nic właściwie nie pamiętała, to przecież było to czarne, nie mające żadnych jasnych punktów istnienia.
Więc — czego?
Odrywa rączki od oczu i mówi nizkim, jakimś jej nieznanym głosem.
— Nie, Mundku! nie żałuje się niczego.
Pochylił się nad nią tak, że czuje jego oddech trochę przepojony papierosami.
— Raz jeszcze cię pytam, nie pragnie się żyć?
— Nie, Mundku!
On zasłonił oczy i stoi chwilę nieruchomy.
Pita uklękła zupełnie na posłaniu, wyciągnęła ku niemu ręce.
— Mundku!
Milczenie.
— Mundku, co z tobą?
Milczenie.
Pita nieśmiało wyciąga ręce i szuka rąk brata. Znalazła je. Rozpaczliwie do twarzy przyciśnięte.
A co więcej, wśród palców padają wielkie gorące łzy.
Ach! jakie wielkie gorące łzy!...
Pitę łzy te ukłóły gorącem pchnięciem w samo serce.
— Mundku! nad czem ty płaczesz?
Cały drży. Mężczyzna płacze. Boże! Raz tylko widziała, jak ojciec jej płakał, ale cicho, bardzo. I to odwrócił się do szyby i tak chciał ukryć ten płacz, aby nikt go nie widział. Było to wkrótce po powrocie z Zakopanego. Mama się gniewała na ojca i wołała:
— Ja tam sobie wszystkiego odmawiałam, kiedy ty po ogródkach...
I wtedy ojciec zapłakał.
Pita te łzy dostrzegła. Tylko była wtedy inna, trochę głupia, trochę obojętna! Nawet zdawało się jej jakieś poniżające, że ojciec płacze. Teraz jednak, lata przyszły i oto ona ma ręce zmoczone męskiemi łzami i te łzy ją palą, przerażają ją.
— Mundku! — prosi cicho — Mundku!
Lecz on się jej wyrywa i ucieka. Wyrywa i zamyka drzwi za sobą. Nie chce, aby go pocieszała.

. . . . . . . . . . . . . . . . . .

Teraz Pita pozostaje sama. Szara godzina ogarnia ją całą. Pita wie, jest pewna, że nieszczęście jakieś jest za progiem ich mieszkania. Ach! ona zawsze w przeczuleniu swojem czuła, że te drzwi, któremi wsuwa się to coś nieprzewidzianego, nie są dobrze zamknięte. Za słabo! za słabo! To wystarczało dawniej, ale teraz, gdy jakieś silne fale zewnątrz biją, te drzwi są zbyt cienkie, zbyt mało oporne. Temi drzwiami wchodzić zacznie cała procesya faktów, przyczyn, konieczności. Wejdą to cicho i podstępnie, to znów z hukiem i wrzaskiem rozszalałych fal. Nie oszczędzą cichych kątów, zacieśnionych mieszkań, gdzie żółkną palmy i pełzną dywany. Im w ich tryumfalnym pochodzie nic oszczędzać nie wolno.
I choć to będą raczej odblaski pożarów, odłamki walących się skał, skraje szumiących fal, choć to będą echa gromów i poświsty błyskawic, to dla świata drobnych istnień będą miały tę samą, a może jeszcze silniejszą wartość.
I zdruzgocą życia.
Połamią egzystencyę.
Pogaszą domowe lampy.
Wyszarpią ochronne okna.
Rozniosą jęk cichy w oddali.
Łzami poigrają przez króciuchną chwilę.
A potem łzy te rozniosą...
Daleko, daleko.
I śladu po nich nie będzie.
Ani po tych łzach krwawych.
Ani po zdruzgotanych życiach.
Ani po jękach sierocych.
Po niczem! po niczem!






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Gabriela Zapolska.