Córka Tuśki/Część pierwsza/VII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Gabriela Zapolska
Tytuł Córka Tuśki
Podtytuł Powieść
Wydawca Księgarnia E. Wende i S-ka
Data wyd. 1907
Druk T-wo Akc. Orgelbranda S-nów
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VII.

Pita jest jakaś chora. Głowa jej cięży. Dreszcze po niej chodzą.
— Zdaje ci się! — mówi Tuśka. — Lepiej nasmaruj chleba z powidłami na podwieczorek dla panny Władzi.
Pita z trudnością przełyka ślinę. I gardło ją boli. Sam widok powideł sprawia jej nudności. Tak jest jej od rana. Poty ją oblewają. Przytem płakać się jej chce. Pragnęłaby zwinąć się w kłębek i tak leżeć, ani się ruszyć, w kąciku. Wykonywa rozkaz matki i zbliża się do panny Władzi z talerzem, który stawia na rogu maszyny.
Matka czyni jej cierpką uwagę:
— Czy chcesz, żeby talerz spadł i stłukł się?
Panna Władzia czemprędzej interweniuje:
— Niech się pani na panienkę nie gniewa.
I w rękę całuje Tuśkę obleśnie.
Tak się ta panna Władzia w domu zaklimatyzowała, tak jakoś dziwnie.
Picie się zdaje, że ktoś wstawił nagle do nich doniczkę z brzydkim kaktusem i że ten kaktus codzień rośnie, choć napozór mało miejsca zabiera.
Panna Władzia umie znaleźć drogę do łaski Tuśki.
O innych zdaje się nie troszczyć. Wie, że dzieci jej nie cierpią i nie dba o to. Jeszcze tylko czasem z Żebrowskim zamieni krótkie słowo. Wtedy twarz jej się dziwnie zmienia. Jest prawie ładna.
Pita z jakąś intuicyą pochwytuje te chwile i wchłania je w siebie i... panna Władzia jednak oprócz owej podsuniętej poduszki i kilku nic nie znaczących przysług, nie manifestuje żadnej zbytecznej uwagi Żebrowskiemu. Lecz co uderza Pitę, iż te drobne usługi, te „pan dobrodziej,“ zamieniane są zawsze wtedy, gdy Tuśki w pokoju niema. Pita mimowoli ogląda się na drzwi, po za któremi jest matka. Choć przecież nic się nie dzieje, jednak w Picie wzrasta jakiś niepokój. Coś jakby już znanego dawniej tam pod Gewontem, gdy szemrało jej serduszko niewyraźnie, podczas gdy matka i Porzycki przed domem w księżycową noc siedzieli, rozmawiając cicho.
Nie to jednak niepokoi Pitę, nie to jedno. Główne i straszne, co w niej wzrasta, to owe płomienie, oblewające szkarłatem jej śliczną twarzyczkę, gdy kto wspomni o rządcy. Edek odczuł, czem sprowadzić może rumieńce na twarz siostry. I teraz każdy obiad jest torturą Pity. Ona wie, że kilkakrotnie Edek zacznie mówić „coś o rządcy,“ a ona obleje się krwią różaną, jak jutrzenka miłosna. I wszyscy patrzeć na nią będą z podziwem, matka srogo; nawet od maszyny Władka podniesie swe dziwne źrenice i utkwi je w spłonioną dziewczynę. Jest to tortura, która łączy ją coraz więcej z tym człowiekiem. Mówią o nim „rządca.“ Ona nazywa go w myśli „on.“
I powstaje w niej jakieś inne nieuchwytne uczucie. Te drobne, malutkie dzieci, ciemno ubrane i blade, które zachmurzona sługa za rączkę prowadzi. Te dzieci zajmują Pitę w dziwny sposób.
— Jego dzieci!
I myśli o tamtej, tej jego żonie, która umarła, podobno niedawno. Na co umarła? Pewnie na suchoty, bo to choroba poetyczna i piękna. I „on“ pozostał sam z sierotami. Chłopczyk i dziewczynka. Bardzo smukłe i arystokratyczne. Picie tych dwoje dzieci nie szkodzi, nie odejmuje czaru, jaki Ketlinga-rządcę otacza. Przeciwnie, coś serdecznego, coś miłego serce jej ogarnia. Chciałaby ucałować te dzieci. Spotkała je raz na schodach. Nie śmiała tego uczynić. Zdawało się jej, że chce popełnić coś złego. Długo patrzyła za niemi, jak się wspinały po wschodach uciążliwie, nie podtrzymywane przez sługę.
I to, co każda z kobiet posiada od dziecka, to uczucie serdecznej miłości, rwącej ją ku dzieciom, trącało o struny rosnącego ducha Pity.
— Dzieci... takie małe, biedne dzieci... jego dzieci!
Jeszcze jest jedna troska, która niepokoi Pitę. Oto Mundek. Coraz smutniejszy, coraz więcej zamknięty w sobie. Rodzice tego zdają się nie widzieć, ale ona krąży myślą dokoła tego dużego brata i prosząco na niego spoziera. Często go widzi szepczącego z Tarnawiczem. Kilka razy ostrzegła ich o nadejściu Tuśki. Zrobiła to zmieszana — z pokorą, z uroczym wdziękiem, jakby przeprosić ich chciała za wmieszanie się w ich tajemnicę. Oni, z początku zdziwieni, później przyjmowali tę interwencyę dziewczęcia, jako rzecz zwyczajną i rozchodzili się szybko, nie mówiąc do niej ani słowa. Lecz Pita zauważyła, iż każda taka rozmowa oddziaływała na Mundka gnębiąco, a w oczach Tarnawicza raz nawet Pita dojrzała... łzy.
Tak. Stanowczo. Tarnawicz, mówiąc z Mundkiem, płakał, słyszała jego głos jakby błagalny i gdy wbiegła z kuchni do sieni, wołając: „Mama!“ Tarnawicz spojrzał na nią swemi niezwykłemi, przecudnemi oczyma, w których wyraźnie lśniły... łzy.
Długo Pita nie mogła otrząsnąć się z tego wrażenia.
Te łzy w oczach tego chłopca migotały przed nią smutno, rozpaczliwie jakoś. Osunęły się jej potem w serce na dno i tam pozostały, jakby przepowiednia jakiegoś nieszczęścia, które jakby stało po za progiem ich ubogiego mieszkania.
To wszystko razem gnębi Pitę. Znikły z jej ust resztki uśmiechu. Nie śmieje się wcale. Zapomina o tem, że są panienki w jej wieku, które noszą różowe sukienki i śmieją się głośno. Ona nigdy, nawet dzieckiem, nieśmiała się głośno. Uśmiechała się tylko.
Bo są kobiety...

. . . . . . . . . . . . . . . . . .

bo są kobiety, które na całe życie zdają się zatrzymywać ten uśmiech, którym niemowlęta śpiące usta swe zdobią. Mówi się wtedy, że „dziecku śnią się aniołowie...“ I dziecko cichutko uśmiecha się, nawpół smutnie, nawpół radośnie. Taki uśmiech rozpływa się formalnie na wargach i zdaje się wtapiać we wnętrze istoty, która wchłania go w siebie, jakby życiodajną siłę. Przychodzi on z wewnątrz, czy przywiewa go jakiś powiew słodki, jak wicher ciepły, który przebiegł po kępach macierzanki i chabrów liliowych.
Niewiadomo.
Śnią się aniołowie.
Mówią tak ludzie, pochyleni nad kołyską dziecka.
Aniołowie?
Białe, smukłe duchy, zwiewne, o srebrem posypanych brzegach szat długich i wlokących się po smugach chmur.
Aniołowie przeogromnej dobroci.
Szlachetnej tęsknicy.
Przywiązań do wszystkiego, co łzami smutku zroszone.
Aniołowie ofiar codziennych, Golgot, po których krew serdeczna zastyga rubinową wstęgą.
Aniołowie poświęceń pokornych.
Aniołowie idei olbrzymich, które zmurszałe światy z posad walą.
Aniołowie tryumfujący w blasku gwiazd i Aniołowie cisi i pokornego serca, otaczający bielą skrzydeł cały świat drobnych istnień.
Ku tym aniołom uśmiecha się senne dziecko w kołysce.
Ku tym aniołom uśmiechają się niektóre kobiety życie swe całe.
Może zatraciły bezpośrednie wrażenie istnienia tych duchów, które chyliły się kręgiem nad ich kołyską, lecz pozostała w nich dostojność szlachetnych Piękności, które odzwierciadlają czyny ludzkie, natchnione przez krąg Aniołów tryumfujących lub cichych i pokornego serca.
Do czynów takich uśmiechają się niektóre kobiety.
Do czynów takich uśmiechała się Pita.
Szpetotę pomijała zaciśnięciem ust.
Lecz to, co wiało dostojnością życiową, wykwitało na jej atłasowych wargach uśmiechem.

. . . . . . . . . . . . . . . . . .

Pita prosi matki, aby jej nie zmuszano zasiadać dziś do obiadu.
— Taka jestem senna! tak mi coś jest... — skarży się słodko.
Matka patrzy w nią badawczo. Ten wzrok przeszywa Pitę do głębi. Rumieńce wybiegają na jej policzki.
— Czemu się czerwienisz? — pyta Tuśka. — Musisz mieć coś na sumieniu. W sobotę zaprowadzę cię do spowiedzi.
W Pitę uderza grom.
Będzie musiała księdzu powiedzieć o rządcy Ketlingu, o tem, że myśli tylko ciągle o nim, o...
Och, Boże!
Jakże chętnie przypadłaby w tej chwili do ręki matczynej i całowała ją, oblewała łzami, wołając:
— Mamo! mamo! wysłuchaj ty mnie lepiej. U twych kolan, nie u kratek, ja powiem wszystko. Ja spytać się muszę ciebie, dlaczego spadło na mnie to urzeczenie, dlaczego? Wszak winy w tem mojej niema. Męczę się! Mamo!... Męczę się! Zrozum. Dopomóż mi odżegnać od siebie ten czar. Ty — ty — nie ksiądz!.!.
Tak pragnie wołać Pita, lecz nie śmie.
Przed nią stoi matka chmurna, zawsze ładna, choć zaniedbana trochę w stroju, a twarz jej biała, różowa, zwrócona ku córce, ma w sobie wyraz tych, którzy w głąb duszy nie patrzą — ślizgając się po powierzchni.
Pita otula się szalem i zgorączkowana kładzie się na kanapę w salonie. Słyszy, jak nakrywają do stołu, jak Marcysia przelatuje, trzaskając drzwiami, jak wracają chłopcy, jak ojciec przesuwa się przez salon, jakby automat.
I zaraz Pita wie, że Władzia odsunie krzesło, pokornie się ukłoni, powie: „Dzień dobry panu dobrodziejowi“ — i jeżeli mamy niema w pokoju, usta Władki zabłysną białym rzędem zębów.
Potem siadają wszyscy do stołu. Któż poda Władce na tacy jedzenie? Pita raduje się, że to nie ona musi usługiwać tej dziewczynie. I dalej Pita w rozmarzeniu gorączkowem widzi swoje puste krzesło, i rozrzewnia się na myśl, że może tak zostać zawsze, że ona już nigdy miejsca w tem kole nie zabierze.
— Taka jestem chora... — myśli — mogę umrzeć.
I ta myśl bezwiednie jest dla niej tą sokratesowską boleścią, która jej sprawia pewną rozkosz.
Mogę umrzeć... i nawet wolę — myśli, owijając się z głową szalem — nikt się o mnie nie troszczy. Ojciec, prawda, wszedł i zapytał mnie, czy głowa mnie boli, ale ja wiem, że niktby tu nie płakał po mnie... A stałaby w kościele, na wysokim katafalku, cała biało i ludzieby przychodzili i mówili: „Jaka szkoda... taka młoda... taka śliczna...“ Potem pogrzeb, na Powązki, a daleko szedłby może... on, szedłby i mówił tak, jak inni: „Taka młoda, taka śliczna...“ Szedłby bez kapelusza, bo tak się idzie za trumną.
I tu Pita gwałtem usiłuje uprzytomnić sobie, jak będzie on wyglądał na jej pogrzebie. Lecz dziw nad dziwy...
Nie on to idzie daleko za jej trumną. To idzie drobny, mniejszy jakiś człowiek. I jest odziany ubogo, zmarzły, bo tylko w mundurze. A mundurek ten wytarty, czapka w ręku i oczy dziwne, zwrócone na trumnę Pity.
Ależ to... Tarnawicz. Tak, stanowczo. Nie Ketling-rządca, lecz przyjaciel Mundka.
A te oczy, któremi patrzy w trumnę Pity, są pełne łez.
Dużych, lśniących łez.
Tych łez, które Pita ma w głębi serca, które tam są — ciche, smutne — och! tak bezbrzeżnie smutne...
I serce Pity zaczyna łkać, jęczeć, skarżyć się.
Z jej oczu też płyną łzy, gorące — i wsiąkają w szal.
Pita płacze i widzi tylko tę swoją trumienkę szarą, wieńce białe, bukiety białe... trumienkę o srebrno-złotym krzyżu i dwoje przecudnych oczu, wpatrzonych w tę trumnę, wpatrzonych bezkreśnie i z niemą, cudowną rozpaczą.

. . . . . . . . . . . . . . . . . .

Tam, w jadalni, obiad się kończy. Hałas odsuwanych krzeseł, lecz Pita się nie porusza. Wizya pogrzebu jej znikła, ale wrażenie smutku zostało.
Pita zagłębia się w rozkosz boleści. Dreszcze przeszywają ją coraz więcej, chwilami zdaje się jej, że całe ciało jest z drutów, a te druty drżą całe, wibrują dziwnie, wstrząsając nią. W gardle jej zaschło. Gdy poruszy głową, ma wrażenie, że leci w przepaść. Traci poczucie czasu i przestrzeni. To znów, chwilami, robi jej się dziwnie rozkosznie i błogo, i chciałaby, aby nigdy nikt nie wyrywał jej z tego stanu. Nagle czuje, że ktoś jej ramienia dotyka. To matka, ubrana, jak do wyjścia. Nigdy Tuśka nie wydawała się Picie tak piękna, tak wysoka w swej długiej etoli z czarnego futra, spadającej prosto od różowego podbródka aż do ziemi.
— Pito? jakże ci?...
— Nic, nic, dobrze mi... — bełkoce Pita.
— To kataralne. Pewnie wczoraj nie wzięłaś kaloszy. Jak wrócę, dam ci na poty. A nie zapomnij przymierzyć nowej bluzki. Panna Władzia już ją skroiła i za pół godziny będzie musiała przymierzyć.
A w Picie coś dziwnego się dzieje, jakiś strach, lęk, coś chce w niej krzyknąć przeogromnym głosem:
— Mamusiu! widziałam swój pogrzeb, srebrnego Chrystusa, białe hyacenty... widziałam, że Tarnawicz za moją trumną szedł... i miał na sobie jeden wytarty mundurek, a w oczach łzy... i śnieg na białe hyacenty i na niego drżącego padał...
Tak chce wołać Pita i tulić się do czarnego, ciepłego futra, na którem błyszczą dwie srebrne klamry.
A tymczasem matka mówi dalej:
— Idę kupić wstawki do bluzek. Muszę się śpieszyć, bo żydzi zamkną. Jaką chcesz wstawkę, wązką, czy szeroką?
Pita bełkoce:
— Szeroką!
Tuśka wzrusza ramionami:
— Niema sensu. Ja dla siebie wezmę szeroką, bo się wyda. Ale ty jesteś jeszcze płaska, jak deska, więc lepiej zakładki i wązkie ażurki. Co?...
— Dobrze!
— Znów grymasisz? Moja kochana, pozwól matce mieć więcej rozumu od ciebie. Ja wiem lepiej co dla małej dziewczynki przystoi.
— Tak! — myśli Pita — mama jest bardzo, bardzo wysoka, a ja jestem mała, mała dziewczynka... bardzo biedna, bardzo maluśka.
I tuli się do kanapy, tuli się w swój szal, który wydaje się jej niedostatecznem okryciem.
Tuśka przykłada rękę do czoła córki:
— Rzeczywiście... masz głowę rozpaloną. Proszę cię, nie ruszaj się. Wstąpię do apteki i kupię ci aspiryny. Bądź zdrowa.
Wychodzi rosła, silna, pełna życiowej siły, i idzie przez kuchnię, aby upomnieć Marcysię o napalenie powtórne w piecu, w saloniku.
I za chwilę tylko maszyna w jadalni turkoce pod wprawną ręką panny Władzi. Pita widzi jej zgarbioną postać.
— Jaka ona brzydka — myśli.
I nagle niewiadomą asocyacyą wrażeń dostrzega jakby postać ojca obok szwaczki. Ojca przecież niema. Jest w cukierni, na gazetach, zresztą to był cień, myśl tylko...
Marcysia pali w piecu i z łoskotem wali drzewo na podłogę. Pitę głowa jeszcze więcej boli. Chciałaby kazać słudze być cicho, ale się boi. Zresztą ona zawsze lękała się Marcysi. Zdaje się jej naturą dziwnie ordynarną. Przytem ma zawsze uśmiech ironiczny na ustach. Zdaje się mieć głęboką pogardę dla całego domu, a gdy posługuje u stołu, wnosi potrawy z niechęcią i jakby z drwinami. Przytem Pita czuje, że Marcysia słyszy nieraz dziwne wyrazy, jakiemi matka prześladuje ojca, i że jest z tego dumna. A Pitę to boli. I teraz, gdy patrzy na oświetloną dziwacznie głowę dziewki, radaby krzyczeć:
— Precz!... precz!...
Ale Pita wszystko tłumi w sobie. Jej nic nie wolno.
Marcysia wreszcie rozpaliła w piecu i ciężko podnosi się z ziemi. Przechodzi z szelestem koło leżącej Pity.
— Cóż? śpi panienka?
W Picie nerwy grają. Precz! precz! — woła cichutko, sama w sobie i nie porusza się wcale.
Marcysia wychodzi z pokoju i zatrzymuje się w jadalni, koło maszyny, na której terkoce Władka.
— I cóż? — pyta, dłubiąc w uchu szpilką, wyjętą z włosów — cóż? zrobi mi panna moją bluzkę?
Odpowiedzi Władki Pita nie słyszy; pokrywa ją turkot maszyny.
Marcysia nalega:
— E! można w ręku. Zresztą panią znów poniesie gdzie jutro, to panna bez ten czas może szyć dla mnie... Dziura w niebie się nie zrobi.
— Zła, zła dziewczyna — myśli Pita.
Maszyna ustaje terkotać, teraz słychać świszczący szept Władki:
— Może panna nie śpi?
— E! patrzałam, rozwaliła się próżniaczka i chrapie. A czemu to panna niema maszyny?
— Bo niemam.
— Naciągnąć kogo, abo co.
Pita słucha uważnie. Edek także czasem mówił ze złością, że Mundek to „naciąga“ rodziców na te szkolne wydatki.
Więc Marcysia radzi Władce, aby „naciągnęła“. Ale kogo? Władka mówiła, niegdyś, że jest sierotą.
Niebawem słyszy odpowiedź:
— Naciągnij panna jakiego starego durnia.
— E! nie tak łatwo.
— Cóż, że panna dziobata, ale oni tam... niech ich drzwi trzasną. Powiadam pannie, jakiego żonatego i dzieciatego. Ci najpewniejsi, boją się, więc dopuścić do tego ten, a potem grozić, skamlać i wszystko w porządku.
— Ja tam mam swój rozum.
— He! he!... to się wi. Panna wi, jak raki zimują. Ja mam dobry nos. Z panny to numer. No... uszyje panna bluzkę?
Pita widzi dokładnie, jak Marcysia stoi pochylona nad Władką ponad samą lampą, stojącą na skraju maszyny. Żółtawe światło wydobywa dziwne, pomięte rysy Marcysi. Nigdy ta dziewka nie wydała się Picie tak dziwna, ze szczęką jakby dzikiego zwierza; a mimo to piękną w aureoli rozczochranych, kasztanowatych włosów.
— Mogłaby panna choć dzisiaj skrajać — nalega Marcysia — stara nie wróci aż za jakie dwie godziny. Ma kręćka. Byle o tiulik, o co zaraz leci... a może ta i do kogo lata...
Władka śmieje się. Marcysia jej wtóruje. Pita jest oburzona do najwyższego stopnia. Dlaczego Marcysia nazywa mamę starą? Jej mamę! taką śliczną, że najśliczniejsza z najśliczniejszych! I ta dziobata śmieje się także. O! jakże chętnie Pita rzuciłaby się na nie i kazała im pójść precz! Ale się czegoś boi. Zdaje się jej, że obie rzuciłyby się na nią i zatłukły ją pięściami. Tak jej się zdaje. A potem: nie ma sił.
One rozmawiają dalej:
— Co? pod pantoflem? — mówi Marcysia — to mało. On nie śmie zipnąć. A o mnie to mu robi egipskie awantury. Słyszę dobrze. Na złość nieraz, powiadam pannie, otrę się o niego, abo gadam co, i jak ona wejdzie, to zaraz ucinam, niby my tak se ze sobą gadali.
— A... on?...
— E! dębowa fujara. Co tam! Plewać na nich. Uszyje mi panna bluzkę?
— Niema gwałtu.
— Właśnie, że jest gwałt. W niedzielę mam wychodne i mam tam się widzieć z takim, co mi go rają na męża. A mnie w czerwonym kolorze jak ulał. Panna ma kogo?
Milczenie.
— Ma panna kogo?
Jakiś pomruk niewyraźny ze strony Władki.
— E!... już idę... jeszcze mam naczynie niepozmywane. Pies lepiej się ma, jak ja! Bądź panna zdrowa!...
Marcysia wychodzi, i znów maszyna zaczyna terkotać.
Ach, jak Pita jest zmęczona i chora. To wszystko, co słyszała, takie dziwne, niezrozumiałe. Stary dureń, którego można naciągnąć, potem jej mama ma kręćka, a może lata do kogo... i że Marcysia ociera się umyślnie o jej ojca, i ten ton, ten śmiech tych dwóch, jakby kto błoto rzucał na nią, na nich wszystkich... I za co? Przecież Marcysia ma dobrą pensyę i wychodne, i praczkę biorą do dużego prania, i mama jej kilka razy do teatru na bilet dała, a tej Władzi to już tak, jakby w niebie, bo dostaje nawet na podwieczorek lepszą kawę, niż ona, Pita, a wieczorem ciepłe serdelki. I mama jej tak wierzy! A ona razem z tą ohydną Marcysią się śmieją. Tak szkaradnie... tak szkaradnie...
W piecu drzewo trzeszczy, ciemno-czerwone płomienie rzuca, a Picie zdaje się, że ot... ot... te płomienie spadną na nią ulewnym deszczem i zamęczą ją. Jeszcze jeden wysiłek, aby się podnieść, zrównać się z żyjącymi, spokojnymi ludźmi.
— Nie księdzu... nie księdzu... mamo!... — szepcze Pita.
W masie złotych włosów tarza się jej główka.
— Naciągnę... starego durnia...
A potem.
— Gdzie? do kogo chodzi mama?...
I wreszcie kłąb czerwonych kół, we środku szafirowe punkty, złociste promienie i w to wszystko wpada Pita.

. . . . . . . . . . . . . . . . . .

Pita ma ciało i duszę chorą.
Sprowadzą jej doktora. Zmierzą temperaturę. Zapiszą 38.9, potem będą czekali, co z tego będzie. Szukać będą na atłasowych piersiach wysypki, poić emulsyą amygdalini i będzie ciało otoczone względną opieką.
Ale... razem z ciałem zachorzała dusza twoja, biedna, mała Pito. Dusza, jak gołąb słodka i jak gronostaj dostojnie biała.
Dla niej nie wezwą doktora.
Bo choć jest jedno oszustwo więcej, które się psychoterapią nazywa, nikt twej duszy nie wyleczy Pito!
Nikt, nawet czas, który się wielkim lekarzem mieni.
To jest przeciwnie, ty białe, ciche stworzenie.
Ten czas wrogiem idzie ku tobie i tyle harpunów wlecze z sobą.
Zatrute są strasznym jadem.
Jadem, który nie przebacza.
Jadem... wspomnienia Pito!






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Gabriela Zapolska.