Długo Pita nie mogła otrząsnąć się z tego wrażenia.
Te łzy w oczach tego chłopca migotały przed nią smutno, rozpaczliwie jakoś. Osunęły się jej potem w serce na dno i tam pozostały, jakby przepowiednia jakiegoś nieszczęścia, które jakby stało po za progiem ich ubogiego mieszkania.
To wszystko razem gnębi Pitę. Znikły z jej ust resztki uśmiechu. Nie śmieje się wcale. Zapomina o tem, że są panienki w jej wieku, które noszą różowe sukienki i śmieją się głośno. Ona nigdy, nawet dzieckiem, nieśmiała się głośno. Uśmiechała się tylko.
Bo są kobiety...
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
bo są kobiety, które na całe życie zdają się zatrzymywać ten uśmiech, którym niemowlęta śpiące usta swe zdobią. Mówi się wtedy, że „dziecku śnią się aniołowie...“ I dziecko cichutko uśmiecha się, nawpół smutnie, nawpół radośnie. Taki uśmiech rozpływa się formalnie na wargach i zdaje się wtapiać we wnętrze istoty, która wchłania go w siebie, jakby życiodajną siłę. Przychodzi on z wewnątrz, czy przywiewa go jakiś powiew słodki, jak wicher ciepły, który przebiegł po kępach macierzanki i chabrów liliowych.
Niewiadomo.
Śnią się aniołowie.
Mówią tak ludzie, pochyleni nad kołyską dziecka.
Aniołowie?
Białe, smukłe duchy, zwiewne, o srebrem posypanych brzegach szat długich i wlokących się po smugach chmur.
Aniołowie przeogromnej dobroci.
Szlachetnej tęsknicy.
Przywiązań do wszystkiego, co łzami smutku zroszone.
Aniołowie ofiar codziennych, Golgot, po których krew serdeczna zastyga rubinową wstęgą.