Przejdź do zawartości

Córka Tuśki/Część pierwsza/VI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Gabriela Zapolska
Tytuł Córka Tuśki
Podtytuł Powieść
Wydawca Księgarnia E. Wende i S-ka
Data wyd. 1907
Druk T-wo Akc. Orgelbranda S-nów
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VI.

Późno w noc, przy dogorywającej świeczce siedzi Pita.
Naciągnęła na siebie niebieską kołderkę, opiętą haftowanem prześcieradełkiem. Odsunęła krzesełka, któremi obstawiają jej szezlążek na noc, „aby nie zleciała“ i coś czyta, czyta i myśli.
To numer jakiegoś pisma illustrowanego, z przed kilku lat.
Znalazła go na kredensie.
Cienie świecy tańcują po jasnem obiciu. Pita czyta. Włosy jej złote mają przy tem niepewnem świetle aż srebrnawe blaski. Chude ramionka wystają z pod koszulki, przerobionej z koszuli mamy, więc z turkusowego batystu w wyprane różowe róże.
Pita czyta:

— Z gorączką w duszy, w późną noc,
Trawiony żarem tęsknych snów
Piszę do ciebie... muszę — wiedz —
Pomówić z tobą muszę znów!

Picie mgła pada na oczy. Przechyla się i nieruchomieje.
W myśli powtarza:

— Trawiony żarem tęsknych snów...

I coś w serduszku kołace.
— Jakie to piękne, jakie to piękne.
Na cieniuchnym łańcuszku z pod koronek błękitnego batystu wysunął się medalik Matki Boskiej. Pita nie czuje tego, nie patrzy, czyta dalej, dalej płomienny erotyk, skąpany w gorączce tęsknoty. Wreszcie pochłania zakończenie:

— Weszłaś mi w krew, wrosłaś mi w duszę,
Choć krótką-m z tobą dzielił drogę.
Rozłączyć się dziś z tobą muszę.
A żyć bez ciebie — już nie mogę!

Jakże to się nazywa? Jakiż to tytuł?
Nic — prosto:
List.
Ktoś za kimś tęskni i pisze list.
Pita się namyśla. Co jest milsze: napisać taki list, czy go dostać?
Pita wolałaby napisać. Tak, musi być rozkosz mieć kogoś daleko i w taką późną noc — trawiona żarem tęsknych snów — pisać do niego...
Tęsknych snów?
Pita nieśmiało przypomina sobie, że nocy poprzedniej śnił się jej... śnił się jej...
No, no, Pito, powiedz przed sobą prawdę...
A więc tak, rządca.
Siedział na ogrodzeniu dziedzińca i patrzył bardzo smutno przed siebie. Był bez kapelusza i bardzo dystyngowany.
Ona — Pita (co za niedorzeczny sen) jeździła dokoła klombu na rowerze i bardzo się wstydziła, bo wiatr rozwiewał jej sukienkę, a ona nie mogła roweru zatrzymać. Jeździła coraz prędzej, aż czuła, że padnie, że zginie.
I on nagle wstał i porwał ją; rower gdzieś znikł...
Tu Pita się obudziła.
Cały dzień wracała do tego snu.
Tak się lękała, żeby kto o tem się nie dowiedział. Ale któż! któż! Ona przecież nikomu nie powie. To będzie jej śmiertelna tajemnica.
Jak cicho dokoła: Musi już być koło jedenastej. A więc to późna noc. W taką noc pisze się takie listy. I ma się gorączkę w duszy. Pita ma gorączkę w duszy i rzeczywiście jest jej jakoś dziwnie. Dreszcze po niej chodzą. Nudzi ją chwilami. Należy się położyć i okryć dobrze, bo tu w saloniku zimnawo. Ale przecież marzyć tak, gdy świeca dogasa i cienie po ścianie tańcują — to miło.
Dawniej Pita kładła się zaraz i naciągała kołderkę aż ponad różowe uszka. Teraz siedzi ledwo okryta.
Gorąco jej.
Gorączkę ma w duszy.
Jak cicho!
Tylko Mundek jeszcze nie wrócił.
Pita wie, dokąd on poszedł. Posłyszała dziś (o, niechcący!) na schodach rozmowę Mundka z Tarnawiczem. Drzwi od kuchni były uchylone, ona prasowała sobie koronkowy kołnierz. Mundek był bardzo wzburzony. Tarnawicz także. Obaj ciągle powtarzali:
— Niepodobna dłużej z nim wytrzymać...
Tarnawicz dodał:
— Może taki zbiorowy protest całej klasy coś pomoże. Mundek wybuchnął śmiechem.
— Zwaryowałeś? Przedewszystkiem rada szkolna taki protest rzuci do klozetu, a potem, co ty mówisz o zbiorowym? Zawsze się znajdą lizunie i wykręcą się od podpisu.
— A ja ci ręczę, że nie.
— A ja, że tak.
Chwilę milczeli obaj.
— Więc co? więc co? — podjął znów Tarnawicz. — Takiego prześladowania znieść od niego dłużej niepodobna. Trzeba coś z nim zrobić.
Mundek odparł zmienionym głosem:
— Ja wiem co zrobić należy.
— Powiedz mi...
— Powiem niezadługo. Teraz jeszcze nie pora. Teraz jeszcze walczę i nie mam dość sił.
— Mundku!...
— No, no... nic. Masz szynel. A kiedy mi go oddasz?
— Nie mam pojęcia. Mam dwie korepetycye.. a potem... znów gdzieś znikła.
— Znów?
— Tak, muszę szukać.
— Tak, tak!
I znów zapanowało milczenie. W sercu Pity, jakby wzrastało wielkie wzruszenie. Sama nie wiedziała dlaczego. Lecz przed nią były jakieś tajemnice mężczyzn, tajemnice dziwne, które ją często niepokoiły. Ktoś znikł Tarnawiczowi. Jakaś kobieta. Szedł szukać ją w zawieje śnieżną. Dokąd? Po co?
Słyszy głos Mundka:
— Poszedłbym z tobą, ale stary szynel matka schowała.
— Może ci ten nowy potrzebny?
— Nie pytaj, bierz. Ja idę do ciebie na górę. Biorę książki, będę się uczył.
— Przykażę siostrom, żeby ci nie przeszkadzały. A zresztą, one, biedaczki, takie pomartwione...
— Tak, tak. Daj im spokój.
I potem kroki słychać rozchodzące się. Tarnawicz idzie szybko w nowym szynelu Mundka na dół, a Mundek biegnie wysoko na trzecie piętro do mieszkania kolegi.
I tam siedzi, siedzi do tej chwili. Widocznie Tarnawicz szuka tej, która znikła, tam gdzieś w ciemni, i śnieg na niego pada.
Ale mu nie zimno. Dobry Mundek dał mu swój szynel.
I Pita czuje jakąś radość, że Tarnawicz nie marznie. Duże, głębokie oczy stają przed oczyma Pity. Patrzą na nią tak spokojnie, tak dobrze. Pita czuje, że nie umiałaby temu chłopcu sprawić jakiejś przykrości.
Jak dobrze, że on nie marznie.

. . . . . . . . . . . . . . . . . .

Rozłączyć się dziś z tobą muszę,
A żyć bez ciebie już nie mogę...

Zdaleka, jak tony harfy płyną ku niej te słowa. Jakie smutne, jakie rozpaczliwe. Może to pisze mąż do żony, od której musi odjechać, albo lepiej narzeczony do narzeczonej. Tak — pewnie. To narzeczony do narzeczonej. Tylko co znaczy:

Wrosłaś mi w krew, weszłaś w duszę...

Tego Pita już nie pojmuje. To wielka, dziwna moc i tajemnica. Ktoś komuś wchodzi w krew, wrasta w duszę... Jak kwiat, silnie, strasznie. I potem ta krew pulsuje, bije do głowy...
Rumieńcem oblewa twarz...
Jezu! Jezu!
Pita chwyta się za policzki. Od wczoraj czerwieni się ciągle, ile razy ktoś wspomni o rządcy. Czyżby to było? czyżby?
O Jezu!
Złotą głowiną w kaskadzie włosów falujących wali się Pita na poduszkę, jakby zmożona tem odkryciem. Koszulka turkusowa jest blada i bardzo przejrzysta. W niepewnem świetle różowy atłas delikatnego ciałka dziewczęcego cudownie przegląda. Kołderka błękitna zsunęła się i tylko stopki okryte. Wygięcie krzyża znaczy się nadzwyczaj elegancką giętką linią. Pita jest w tej chwili cudem rozwijającego się kwiatu. Zwaliła się na nią burza, do której powierzchownie nie była przygotowana. Oto przyszła miłość i garnie ją ku sobie. W głębi istoty Pita już czekała na to przyjście. Lecz teraz za słaba jest, za biedna. I musi się kryć. Musi tak walczyć sama.
Do matki pójść? zwierzyć się?
Jakże — to niemożliwe! Tak daleko Pita jest od tego, ażeby módz przytulić głowę do piersi matki i tam szukać siły, obrony. Boi się, wstydzi. Widzi już zdziwienie i oburzenie matki. Ach nie! Prędzej przed księdzem w konfesyonale, niż przed matką, można mówić takie rzeczy.
Boże! Boże! dlaczegoż to na nią przyszło? Co chce od niej mara tego człowieka? Dystyngowana, smukła mara, która ją tak okrutnie prześladuje. Dusza jej zaczyna się tem męczyć. Buntuje się jeszcze, zanim się podda w rezygnacyi zupełnej. Ale już ginie, jak ptak, padający na podłogę klatki, gdy poczuł, że nic nie podoła.
Wrosłeś mi w duszę...
Rzeczywiście, coś w jej duszę wrasta. Silna, potężna żelazna dłoń, uzbrojona szponami. Jakże nią szarpie w tej ciszy, jak strasznie.
Przez kuchnię słychać kroki.
Drzwi do saloniku uchylają się. Staje w nich Mundek. Pita porywa się, odgarnia włosy, podciąga na ramiona koszulkę, okrywa kołdrą. Zdaje się jej, że była gdzieś daleko, daleko, że ją brutalnie strącono z jakiejś krainy, gdzie jest świetlana jaśń i purpurowa męka, w ciasną klatkę rodzicielskiego mieszkania.
Mundek wchodzi do saloniku, patrzy na siostrę zmęczonemi oczyma.
— Dlaczego Pita nie śpi?
— Nie wiem... czesałam się...
Mundek stoi smukły, gibki w narzuconym na plecy szynelu. Pita w jednej chwili przypomina sobie Tarnawicza i to, że ktoś zginął, jakaś kobieta... Mundek ciemne plamy swych cudownych, gorejących oczu utkwił w drzwi, prowadzące do jadalni.
— Nie wiesz... czy matka już śpi? — pyta wreszcie wahająco.
Pita wie, że Mundek boi się wymówek, boi się sceny za to, że późno wrócił do domu.
— Nie wiem! — odpowiada, ale zaraz dodaje:
— Poczekaj... ja zobaczę!
Mundek spogląda na nią zdziwiony. Dlaczego jest taka chętna do usług? Jakaś łagodna — ona, zawsze tak sztywna i tak w sobie zamknięta.
— Proszę cię... idź!
Pita powstaje, owija się szczelnie błękitną kołderką, otula płaszczem złotych włosów. I ze swoim delikatnym a rzeźbionym profilem przypomina zupełnie Anioła ze słynnego Saszy Szneidra „Spotkania.“ Ta sama smukłość linij, równy spadek bioder i zapatrzenie się głębokie oczu, jakby rozżalonych i pełnych dojrzenia tego, co dla innych niezrozumiałe.
— Idę... ty siedź tutaj.
Cichutko szeleszczą bose stopki po posadzce. Mundek usiadł na kanapce, opuszczonej przez Pitę. I on ma dziwne zapatrzenie w głębi swych ciemnych źrenic, lecz jakby to już był smutek świadomy, ogromny, smutek, ogarniający masy i wchłaniający w siebie jakieś olbrzymie cierpienie zbiorowej potężnej niedoli.
I tak cicho dokoła.
Pita przesuwa się przez jadalnię. I tu przy ogarku świecy Edek wpół leży na swej sofce, w spodniach mundurowych i koszuli. Na plecy ma narzuconą chustkę włóczkową Pity i „obkuwa“ — a wyrazy rosyjskie padają świszcząco a miękko cichym szeptem. I tu ogarek podzielonej przez Tuśkę na kawałki świecy dogorywa, a chłopiec wytęża wzrok, wytęża umysł, wytęża martwiejące usta.
Pita przesuwa się ku sypialni rodziców. Cisza tam zupełna. Tuśka, z wyczerpanemi nerwami całodziennem szamotaniem się z samą sobą i innymi, usnęła. Żebrowski leży nieruchomy i stara się nie chrapać. Tuśka bowiem budzi się zaraz i woła głosem, rozpaczy pełnym:
— Ach! z tem chrapaniem!...
On kurczy się, poprawia, przeprasza i leży z otwartemi oczyma, myśląc:
— Boże! już niech nie zasnę... lepiej niech nie zasnę...
Lecz znużony bardzo, z organizmem wyczerpanym nawskroś, zasypia po chwili i chrapie, chrapie...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . .

To nic.
To głupstwo, to chrapanie w alkowie małżeńskiej.
A przecież...
Zbudzona, zdenerwowana kobieta powoli zaczyna przychodzić do świadomości. Najczęściej jest to właśnie jedno z tych drobnych istnień, materyalnie zgnębionych, fizycznie wyczerpanych, duchowo targających się, jakby w klatce. A więc sen, marzenie... cisza — może nicość, może demony, o wielkich, stulonych skrzydłach i bladych cudownych twarzach rozwierają miłośnie brylantami lśniące oczy i wyciągają ręce...
To wszystko śni kobieta o zżółkłej cerze i pomarszczonej wcześnie szyi, otulona perkalowym kaftanikiem, oszytym szydełkową koronką.
Demony, łąki kwietne, życie bez troski, motyle błękitne i uczciwa, chętna w pracy służąca...
To wszystko.
A może co jeszcze cudniejsze.
Wielkie, bezbrzeżne nic. Odpoczynek strudzonej duszy, która kąpie się w ciemni Nirwany.
Biednego małego ducha przeciętnej kobiety.
I z tego spoczynku, z tych snów, w których świecą brylanty oczu demona, z tych dziecięcych wspomnień i altan, oplecionych powojem, wydziera kobietę brutalnie przemocą jakąś okrutną — chrapanie, trywialne proste chrapanie...
Powoli nerwy drżą, nerwy spragnione ukojenia, nerwy biedne, zszarpane rachunkiem ze złodziejką sługą i obliczaniem: „czy starczy.“
Drżą, wiją się, modlą o ciszę... Nic nie pomaga. Ciszy tej niema. To zdaje się nic, a to tak wiele! Jakaż to powolna nienawiść wzbiera całą masą w głębi serca ku temu, który sen płoszy!
Te oczy, wpatrzone w ciemnię lub w czerwonawe światełko drobniuchnej lampy, jakąż dziwną mają moc i jaki nieokreślony wyraz!
Wszystkie urazy, kłótnie, przeciwności, zawody wypełzają, jakby z nor i otaczają zbudzoną kobietę. Ona leży cicho, a w niej coś wre, coś się kłębi.
Nigdy sama!
Ciągle, ciągle, nawet w tej krainie ulgi, w tej krainie ciszy...
Jakże powoli rodzi się żal, wstręt, ból...
Mężowie, którzy chrapiecie, idźcie raczej spać do przedpokoju, gdzie chcecie, zapracujcie się do reszty sił na jeden jeszcze pokój, wyłącznie dla siebie, tylko nie płoszcie snu z oczu żony, zostawcie ją w krainie snu, w której dusza człowieka waży się z rozpostartemi skrzydły, jak ptak w powietrzu, ptak milczący, zbolały, nie pragnący już niczego, tylko ciszy i spokoju.

. . . . . . . . . . . . . . . . . .

Pita powraca cichutko ode drzwi sypialni rodziców. I znów spogląda na Edka, który leży nieruchomy z oczyma przyciśniętemi rękoma i powtarza Lermontowskie „Dwa Wielikana.“
Na szelest bosych nóg Pity, przerywa swą monotonną litanię i patrzy chwilę na siostrę zmęczonemi oczyma.
Potem z wysiłkiem unosi się na łokciu i macza chustkę do nosa w szklance wody, stojącej na krzesełku, obok sofy. Tą zimną wodą przemywa sobie klejące się do snu oczy. Lecz głowa mimowoli opada. Edek zdobywa się na heroizm. Podnosi się i osuwa na klęczki obok sofy. W tej pozycyi zaczyna znów powtarzać wiersze Lermontowa.
Brzydki jest, biedny jest, zmęczony bardzo. Cała młodość, dławiona bezmyślną torturą, aż jęczy tragicznie i o miłosierdzie prosi.
Pita stoi nieruchoma i patrzy zdziwiona:
— Edek! co robisz?
— Uczę się. Idź sobie!
— Dlaczego klęczysz?
— Bo w ten sposób nie zasnę.
I znów „Wielikany,“ znów Lermontow, w ciszy nocnej, jakby węzły sznura ktoś przesuwał.
Pita się wsłuchuje:
— Masz złe „udarenje!...“
Edek zwraca się do niej gniewnie:
— Patrzcie ją, będzie mnie krytykowała. A ty może masz lepsze?
— Kobiecie niepotrzebne tak znowu prawidłowe „udarenja“ — mówi Pita z powagą — ale mężczyźnie!
Edek rzuca na nią pochmurne wejrzenie:
— Ja pojadę na uniwersytet do Galicyi — mówi jakimś dziwnym, nienaturalnym głosem.
I będziesz tam żył? — pyta po chwili milczenia.
— Spodziewam się. My tak wszyscy zrobimy.
— Kto? wy wszyscy?
— Tacy jak ja... no... my wszyscy... a zresztą idź spać. Czego łazisz? Ja będę dalej kuł.
I rozkrzyżowany, przegięty na swej pościeli, z oczyma ociekłemi wodą, zaczyna znów powtarzać wiersze Lermontowa.
Pita wychodzi z pokoju.

. . . . . . . . . . . . . . . . . .

W saloniku Mundek wciąż w szynelu siedzi na pościeli Pity i czyta porzucone przez nią pismo, czyta erotyk, płonący cały żarem i tchnący zmysłowością.
Pita siada obok niego na krzesełku, na którem porządnie poukładała swe ubranie i bieliznę. Ciągle owinięta w cienką kołderkę, jak statuetka czarująca i jasna. Patrzy na Mundka i myśli, czy mu opowiedzieć o zamiarach Edka. Do Galicyi!... na całe życie. Jakie to straszne powziąć takie postanowienie. I tylu ich! Wszyscy koledzy Edka... Mój Boże!
A może i Mundek także? Kto wie! Kto może wybadać, co on zamierza. Taki milczący, tajemniczy. Tyle ma w sobie jakiegoś smutku, gdy zjawi się w domu.
A przecież Pita go więcej kocha, niż Edka. Pita, naprzykład, w tej chwili pragnęłaby coś dobrego dla niego uczynić — przynajmniej mu powiedzieć, że ma to pragnienie.
Ale się boi.
Czuje, że świat jego nie jest jej światem.
Zdobywa się tylko na powiedzenie:
— Rodzice śpią; możesz iść cichutko!
On nie odpowiada jej, czyta wciąż erotyk. Lecz słyszał jej słowa, bo skinął głową. Pita chciałaby się spytać, czy Tarnawicz zdołał odszukać ją, tę tajemniczą, i czy Mundek wie, że Edek... Słowem, tyle pytań ciśnie się jej na usta, lecz Mundek wstaje nagle i zabiera się do odejścia, unosząc owo czasopismo, znalezione obok posłania Pity.
— Dlaczego ty takie duractwa czytasz? — pyta, przeszywając ją ostrem spojrzeniem.
Pita wsuwa głowę w ramionka.
Złote włosy okoliły ją i spadły deszczem na jej szyję, na jej złożone ruchem bizantyjskiego anioła rączki.
I silniej, niż wszystko, pulsuje w niej znów myśl o Ketlingu-rządcy, o jego smukłej postaci, o tym czarze, który go opływa i jakby ponad ziemią niesie.
— Byle się znów nie czerwienić, gdy o nim będzie mowa.
To jest gorączkowe pragnienie Pity.
— Byle tylko!... daj Matko Boska... wszyscy poznają... Ucieczko grzesznych... Pod Twoją obronę... byle się nie czerwienić!
Och, jakie to dziwne, cudowne kwiaty mienią się na szybach w błękicie księżycowych blasków. Cóż to za świat czarowny, jakiś las bajeczny, o srebrnych paprociach, o akacyach, o palmach brylantami osypanych.
— Matko Boska... byle kiedy o nim mowa... się nie czerwienić...
Modli się białe dziecko o złotych włosach, całe skąpane w blaskach księżyca.
I jak zmora nagle ku niej pozornie miłe, pozornie łagodne nadpływa:

Z gorączką w duszy — w cichą noc,
Trawiony żarem tęsknych snów,
Piszę do ciebie — muszę, wiedz...
Pomówić z tobą muszę znów...

Serce Pity łopoce — lęka się, trwoży. Rękoma przycisnęła piersi drobniuchne. Oczy szeroko otwarła. Pociemniały, jak dwa czarne bratki, rzucone na biel śnieżną. Cierpi, och! jak cierpi Pita!

Wrosłaś mi w krew, weszłaś mi w duszę,
Choć krótką z tobą dzieliłem drogę.
Rozłączyć się dziś z tobą muszę...

Łzy dławią Pitę. Zdaje się, że jej ktoś w serce stalowe szpony zanurza...

A żyć bez ciebie...

Usta ma zaciśnięte prawie do krwi. Z oczu płyną jej łzy. Srebrne łzy, drżą, srebrzą brózdy na białych policzkach, srebrne, gorące łzy kobiety, która — kocha!
O! wielkie święte słowo.
Czaru i bólu pełne.
Wypełzasz jak gad...
Wykwitasz jak kwiat...
Słońcem i ciemnią.
Archaniołem tęczowym.
Demonem żałobnym.
Czarą rubinową.
Welonem tkanym gwiazdami.
Śpiewem „Salve Regina.“
I hosanną o królewskiem brzmieniu...
To wszystko otacza biedne małe białe dziecko, leżące w smugach księżyca ze złożonemi rączkami.
Pito! biedna mała Pito!
Sama jesteś dziewczynko ty złotowłosa, sama zmagasz się z tem silnem nieznanem, a dla ciebie strasznem.
Tyś powinna położyć głowę na piersi matczynej i cicho powiedzieć jej twój ból i łzy.
A ona powinna ci odpowiedzieć równie cicho cały sznur słów, które są, jak rosa dla kwiatów.
Tak powinno być, Pito.
Ale tak nie jest nigdy...

. . . . . . . . . . . . . . . . . .

Bo tam, na ulicy Wareckiej dzieje się rzecz na pozór zwyczajna i codzienna w życiu ludzkiem.
Oto rodzina.
Troje dzieci i dwoje rodziców pod jednym dachem w ciszy nocnej czynią obrachunki dusz własnych.
I każde z tych dzieci zmaga się z jakąś siłą olbrzymią, za ciężką na ich słabe barki.
I ten Mundek smutny, tragiczny, zacięty jakby w jakiemś postanowieniu niezłomnem.
I ten Edek, klęczący z rękami rozpostartemi, z oczyma zalanemi wodą, powtarzający bezmyślnie słowa, od których nic się w jego sercu nie porusza.
I ta Pita, walcząca z tragicznem przeznaczeniem kobiety, z tą siłą miłosną, dławiącą jej drobne istnienie.
To wszystko, ten drobiazg, ten klomb młodego kwiecia, walczy, męczy się samopas, błądzi, cierpi, ciernie w duszę wciska.
Rodzice zaś, albo śpią, zmęczeni pracą, albo, jak Tuśka w tej chwili, kombinują, czy mundurek Mundka przyda się na Edka, czy szewiot na sukienkę Pity ma być granatowy i czy nie wypadałoby zacząć uczyć Pitę trochę śpiewać.
— Zawsze to lepiej, jeżeli panna ma trochę talentów — myśli Tuśka.
Zbudził się Żebrowski. Leży cicho i myśli także o dzieciach:
— Tak! wyjdą na ludzi, ale ciężko, bardzo ciężko. Niechby się tylko uczyły...
Zapominają ci rodzice, że są światy, w które wprowadzić trzeba te dzieci, które niepewne i wahające stoją u progu i lękają się, trwożą, olśnione i odwracają się w stronę pierwszej młodości, która od nich umknęła i tylko wichrem wspomnień po ugorach wieje.
Niechby rodzice pamiętali, że nietylko ciała ich dzieci, lecz i dusze ich rosną.
Dusze ich rosną.
Niechby to głównie pamiętali.
Niech! —






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Gabriela Zapolska.