Córka Tuśki/Część pierwsza/V

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Gabriela Zapolska
Tytuł Córka Tuśki
Podtytuł Powieść
Wydawca Księgarnia E. Wende i S-ka
Data wyd. 1907
Druk T-wo Akc. Orgelbranda S-nów
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


V.

Pita siedzi i myśli, myśli.
Powiedziała mi: „Zakochałaś się!“ Jakież to straszne. Ona kłamie. Kochać można tylko męża. A przecież ten rządca, to... I Pita ciśnie ręce do piersi, na których jest medalik Matki Boskiej Częstochowskiej i bezwiednie zaczyna szeptać:
— Pomnij, o najmiłosierniejsza Panno Maryo...
Wchodzi Edek. Widział pannę Władzię. Zwraca się do Pity:
— Widziałaś?
Picie się zdaje, że zlatuje ze szczytu góry.
— Co?
— No, tę przy maszynie. Groch jej na twarzy dyabeł młócił.
— Och!
— Co: och?
— Jak można...
— E!... czemu nie idziesz nakrywać? Co tu robisz?
— Ja?
— Ty, masz podejrzaną minę. Musiałaś coś w kredensie złasować.
— Edek!...
Pita wstaje i idzie do jadalni. Jakże ona była teraz daleko od słoików z konfiturami agrestowemi, które dawniej były dla niej tak wielką pokusą. I zdaje się jej, że ją w tej chwili bardzo pokrzywdzono, że ta zbrodnia, przed którą się tak gorąco modliła, jest zarazem jakąś godnością, która ją wynosi ponad dawne drobiazgi życiowe.
Zacięła usteczka i nakrywa do stołu. Powoli wchodzi Mundek, następnie ojciec. Obaj spoglądają badawczo na odwróconą ku oknu pannę Władzię. Ona, jakby przeczuła wejście każdego z nich, bo podnosi się i kłania. I wtedy Pita dostrzega, że usta jej, jakby leciuchne, pokornie uśmiechały się. Błyskają dziwną purpurą i całą twarz ospowatą oświetlają, jakby nocna lampa wśród cieni alkowy. Pita odczuwa ten sam niepokój, jaki ogarnął ją tam, w przedpokoju, gdy otwierała drzwi tej dziewczynie.
Lecz to już gaśnie i znów jest martwo i na twarzy Władki i wogóle, w całej atmosferze mieszkania. Lecz niepokój Pity wzrasta. Jakby jakieś prądy nieuchwytne lekko przelatują i odbijają się o nią.
Przygotowuje na tacce blaszanej oddzielne nakrycie. Wie już z poprzednich bytności szwaczek w domu, że jadają wprawdzie w jadalni, ale oddzielnie — na rogu stołu, na którym pod oknem stoi maszyna do szycia. Do stołu familijnego, okrytego ceratą, nie bywają przypuszczane. Za chwilę siedzą wszyscy przy obiedzie i sumiennie pochłaniają zupę. Milczą, jak zawsze. Tylko Mundek jest więcej jeszcze zamyślony, niż zwykle. Oczy świecą mu się dziwnie. Jakby coś drży mu pod skórą. Widać, że żyje cały w sobie, że przetrawia to coś, co przyniósł ztamtąd, zdaleka. Nikt, oprócz Tuśki, nie patrzy w stronę Władki, która je tak cicho, że zdaje się, iż umarła w swoim kącie. Ale wszyscy czują to coś obcego, nagle wtłoczonego w ich ciasne koło.
Po sztuce mięsa, Władka wstaje i wysuwa się do kuchni. Tuśka wiedzie za nią wzrokiem.
— Bardzo porządna dziewczyna! — mówi nagle apodyktycznym tonem.
Nikt nie przeczy.
— Bardzo mi się podoba! — powtarza dobitnie Tuśka, patrząc prawie wyzywająco na męża.
— Taka dziobata! — wyrywa się Edek.
Tuśka brwi marszczy.
— Cóż ztąd? Ona temu niewinna. A potem, co tobie do tego?
— Nic, tylko, że dziobata.
— To najmniejsza. Ale ma duszę piękną. Z pewnością ta się dobrze prowadzi.
Wszyscy milczą. Tuśka nakłada podwójną porcyę jarzyny nieobecnej pannie Władzi, jakoby w nagrodę za jej dobre prowadzenie. Nie czuje nawet, że odezwała się niewłaściwie zupełnie. Ona, która strzeże, aby Pita nie czytała powieści w fejletonach kuryerkowych, „bo może tam co być,“ ona, która nie tolerowałaby nawet wzmianek o ciąży pani Starościny w naiwnej i prześlicznej powieści Klementyny z Tańskich Hoffmanowej, nagle wyjeżdża ze słowem dziwnem, wiodącem za sobą całe korowody domysłów, przypuszczeń...
Ze słowem, jakby firanka szczelnie spuszczona na okna, po za któremi w późną noc grają zmęczone jakieś ręce polki, drżące, nerwowo.
I płoną czerwone abażury.
Niby czerwone lampy tajemniczych świątyń...
Tajemniczych, a otwartych gościnnie i z których śmiech zdławiony wybucha.
Zdławiony śmiech.
Czem?
Łzami, wyciem gonionej z trzaskiem łamanych gałęzi i rogów sarny.
To wszystko wiedzie to słowo. I więcej jeszcze. Niepokój jakiś rzeczy przeczuwanych tylko, a takich rzeczy, które burzą, katastrofą w życie się walą.
To odczuwa instynktownie Pita, która oczy ocieniła firanką rzęs i siedzi nieruchoma, jak mały posążek.
Ona nie wie, na czem polega „złe prowadzenie się.“ Przedtem, dawniej, z tego, co słyszała, myślała, że osoby „złego prowadzenia“ przedewszystkiem mają śliczne suknie jedwabne, w których chodzą na codzień, duże pióra białe, piją czekoladę trzy razy dziennie i że dla nich „codzień niedziela.“ Za co im przypada ta jedwabna dola — tego Pita sformułować nie mogła. Wykombinowała jednak, że takie kobiety zrezygnowały z doskonałych rozkoszy niebieskich i wprzeciwstawieniu do zakonnic, które znów umartwiają się w życiu doczesnem, aby opływać we wszystko po śmierci — będą dręczone, smażone, pieczone wieczność całą. Pochop do tego mniemania dał Picie obrazek, ujrzany na straganie w dzień odpustowy przed Wizytkami, gdzie w płomieniach piekielnych gorzała, wykrzywiając się boleśnie, ogromnie wydekoltowana dama z perłami wielkości kartofli na szyi i w silnie trawiasto-zielonej sukni.
Nad damą tą znęcał się z zapałem czarny dyabeł z purpurowym ozorem i kłół widłami obfite wdzięki osoby widocznie „złego prowadzenia się.“ Lecz... oto w rok później Pita popadła w wątpliwości. W suterenach domu, zamieszkanego przez jej rodziców, zjawiła się jakaś dziewczyna o rudych „pełechach“ na głowie, wiecznie zaspana, i ledwo odziana w jakąś zagadkową czerwoną bluzkę. Pita kilkakrotnie spotkała się z tą dziewką w bramie i uczuła dziwny przestrach. Jakby się przesunął koło niej nietoperz, jakby wychudły tygrys, wypuszczony z klatki. Szybko przeszła w swych białych trzewiczkach i jasnym płaszczyku i potem cały dzień miała jakieś dreszcze dziwne wzdłuż krzyża. Uczucie to wzmogło się jeszcze, gdy posłyszała, jak matka mówiła do ojca:
— Ta ruda, to przecież najgorszego prowadzenia. Trzeba ją kazać wypędzić z suteryn.
Pita uczuła zamęt w głowinie.
Przecież „ta ruda“ — jest ledwo odziana — lata boso i mieszka kątem w wilgotnej suterynie. Niema ani pereł wielkości kartofla, ani atłasowej sukni.
Znaczy się — dziw...
Ani tu na świecie dobrobytu, ani na tamtym świecie zapewnionego spokoju i szczęścia.
Więc co?
Źle prowadzące się kobiety mogą być bogate i ubogie.
W takim razie, co im pozostaje? Muszą się bawić...
Ale jak?
I tu Pita zapada w zupełną ciemnię. Może... piją.
Ale to nie dobre, bo Pita przypomina sobie, że w Zakopanem piła raz dużo słodkich palących rzeczy z panami i mamusią na werendzie u Płonki. Było jej bardzo miło z początku, ale potem niech Bóg broni. Nudności i tak, jakby się ciągle umierało. Więc tańczą. Tak. To już milsze. I dużo jedzą. I panowie je całują... Po plecach Pity przebiega dreszcz. To wielki grzech! One się nie bronią. Takie wydekoltowane i panowie je całują.
Tu się znów zamąca. Pita doznaje wrażenia, że ktoś zaciągnął przed nią firankę, jakby na te okna, z po za których słychać polki, śmiech, przeciągły wrzask, łkanie i często ciszę.
Tego wszystkiego panna Władzia nie robi. Mama tak mówi. Ale i ona, Pita, nie robi, i mamcia, i Jaśka, i dużo pań. A mama zdaje się za to Władkę chwalić i jakby wynosić ponad wszystkich. Więc ta panna Władzia mogłaby się źle prowadzić, ale nie chce...
I to jest widocznie wielka zasługa.
Pita ciekawy wzrok rzuca na Władkę, wracającą z kuchni. Cicho, skromnie przesuwa się w swej czarnej sukience i siada na dawnem miejscu.
Edek pokazuje Picie na policzki i robi gesty młócącego dyabła.
Pitę ogarnia pusta wesołość.
Tuśka dostrzega ten uśmiech i wyprostowuje się z godnością.
— Z czego Pita się śmieje?
Uśmiech Pity gaśnie.
Żebrowski pragnie uczynić jakąś dywersyę w tej „scenie,“ której mistrzem jest obecnie Tuśka, a którą to scenę przeczuwa w powietrzu. Zwraca się do żony:
— Czy widziałaś nowy szynel Mundka?
— Widziałam! — odpiera pochmurnie Tuśka.
Ten szynel, długo i troskliwie oglądany przez Żebrowskiego, leży w salonie na kanapie.
— Zapłaciłaś?
— Nie.
— Zostawiłem ci pieniądze jeszcze trzy dni temu.
— Wyszły na dom.
— A...
Milczenie.
Wreszcie Edek wyrywa się swoim kogucim głosem:
— Mamciu, ja teraz dostanę szynel Mundka.
Lecz starszy brat podnosi szybko głowę z nad talerza.
— Ja właśnie chciałem prosić, aby mi wolno było szynelem tym rozporządzić.
— Co z nim chcesz zrobić?
— Dam koledze.
— Pewnie Tarnawiczowi.
— To mniejsza. Dość, że potrzebuje. Marznie.
— Mnie też zimno — skomli Edek — ja ze swojego wyrosłem. A potem: taki wytarty.
— Ale masz coś na plecach — rzuca porywczo Mundek — a kolega chodzi teraz, w mrozy, w jednym mundurze.
Przed oczyma Pity przesuwa się sylwetka skurczona, smutna, młodego zziębłego chłopca, idącego w bieli śniegowej, gdzieś, het.
A śnieg na nią prószy..
Bezlitosny śnieg.
Pitę przejmuje dreszcz. Chciałaby z całej duszy zawołać:
— Dajcie mu ten szynel! i wszystko, wszystko... Zimno mu! on siny, śnieg na niego prószy.
Ale w te zimne myśli wpada głos Tuśki:
— To nie może być. Ja muszę stary szynel Edka sprzedać.
Żebrowski próbuje interweniować:
— Co ci handełes da...
— Cokolwiek. Chłopcy potrzebują kaloszy. Zanadto drą dużo butów. Muszę im kalosze kupić...
Nieubłagana, straszna rzeczywistość spada powoli ołowianemi skrzydły na tę garstkę ludzi, cisnących się dokoła stołu.
— Prawda — mówi krótko Żebrowski.
— Muszę...
— Tak, tak.
Mundek piękne czarne swe oczy podnosi znów na matkę.
— Ja będę chodził bez kaloszy.
— Tak — odpiera ironicznie Tuśka — a za miesiąc buty wymówią znów posłuszeństwo. Nie, mój drogi. Nie mamy na sentymenty.
— A więc któż takiemu da?...
Tuśka brwi ściąga.
— A nam kto da? — odpiera powoli.

. . . . . . . . . . . . . . . . . .

Wsunęła się do jadalni i stanęła cicho w progu najstraszniejsza z nędz.
Niby pensya, która powinna starczyć, a tu paszcze otwarte potrzeb niezliczonych, nieokreślonych.
I to wieczne udawanie, to pokrywanie, aby nawet łat nie dostrzeżono.
Bo to nie wypada.
Bo to urzędnik, córka, żona, syn.
A więc dziurawe buty. Ach! nie, to niepodobna.
Należą do inteligencyi. Muszą mieć wszystko.
Lecz kto im to wszystko da?
Więc milczą ciężko i smutno. Na młode głowy wali się ołowiana chmura.
Nie śmią oczu podnieść. Coś ich piętnuje, ciśnie.
Taka troska czarna rozwiała całun i szarością powleka twarze.
Jak im tam smutno, jak im tam ciężko dokoła tego stołu!
U drzwi stanęła cicho najstraszniejsza z nędz i czeka u progu...

. . . . . . . . . . . . . . . . . .

W milczeniu wstają od stołu. Dzieci dziękują rodzicom za to pożywienie, które ostatecznie dać im jest tych rodziców obowiązkiem. Żadne bowiem dziecko o to życie nie prosiło. Nie mogło prosić, bo... nie istniało. Ale w każdym domu nie nadto arystokratycznym, dziękują dzieci za pożywienie. Pita składa resztki do kredensu, zbiera obrus, serwety. Tuśka wydziela Władce robotę i zabiera się do zwykłego zapadnięcia w poobiedni letarg w swoim pokoju. Edek przykucnął przy swem pudełku pamiątek, zwanem „trumną“ i chowa skrzętnie jakieś tajemnicze przedmioty. Mundek wyszedł do salonu i stoi tam tajemniczy i zamknięty w sobie koło okna. Nagle Tuśka zwraca się już we drzwiach sypialni do męża:
— Trzeba tego bałwana rządcę zawołać: niech raz obejrzy ten zlew i zobaczy, co się wyprawia.
Pitę, która rozkłada na stole serwetę z juty, ogarnia takie uczucie, jakby ją ktoś z całej siły uderzył w piersi. I z tego ucisku serca wykwita na jej twarzyczkę purpurowy kwiat rumieńca, który zwolna czarującym płomieniem oblewa aż po złoto włosów, bramujących czoło. Pita nie wie, co począć z sobą, a traci zupełnie przytomność, słysząc głos Edka.
— Pita!... proszę patrzeć, jak się zaczerwieniła.
Pita czuje, iż wszystkie pary oczu skierowane są na nią. I drży, i kurczy się i nie ma siły odwrócić się, ani uciec. Przychodzi jej na myśl ukryć twarzyczkę w ręce, ale i te biedne rączki podlotka są czerwone.
Gdyby choć fala rozpuszczonych włosów!
Możnaby niemi, jak złotą kratą, oddzielić się od tych spojrzeń.
Bo ojciec, mama, Edek — ach! nawet Władka nieznacznie patrzy...
Wszyscy.
A ona jedna bezbronna, cała w purpurze dziewiczego rozrumienienia, na progu nowego jakiegoś życia, które się ku niej otwiera...
Kwiatem szkarłatnym wystrzela ku niebu.
Bezbronna.
I taka czysta, taka cudowna w tej zorzy rumieńca.

. . . . . . . . . . . . . . . . . .

To szczęście, że nikt nic nie powiedział. Popatrzyli i, oprócz Edka, wszyscy obojętnie powrócili do swoich zajęć. Mama wyszła do sypialni, panna Władzia dalej szyje, a ojciec usiadł na sofie, obok maszyny. Powoli Pita ostyga, ale czuje, że teraz ciągle będzie popadała w niebezpieczeństwo rumienienia się. To winna Jaśka.
Wszakże ona pierwsza...
Ach, nie. Pita myśleć o tem nie może.
Jakże tak? Czyż to byłoby... dowodem?
Żebrowski siedzi na sofie napozór martwy, pali małe półcygarka. Nie patrzy niby na nic, ale widoczne jest, iż snuje w sobie to, co było przed chwilą. A więc owe nieszczęsne:
— Trzeba na to, i na to, i na to...
Może liczy, może odejmuje sobie, może...
Kto wie zresztą, co się w głowie tego drewnianego napozór dziadka dzieje. Ot, tak siedzi, jak codzień, zmarszczony, zmęczony pośpiesznem połykaniem jedzenia. I żołądek trawi już z trudnością. Więc to wszystko męczy go. Zamyka oczy, ale siedzi wyprostowany i liczy może...
— Trzeba na to...
Nagle jakiś głos łagodny, cichy...
— Może pan dobrodziej pozwoli sobie podać...
Żebrowski otwiera oczy, jakby przerażony. To szwaczka, ta Władzia, przechyliła się od swej maszyny i podsuwa mu delikatnie poduszkę, rzuconą na sofę.
Żebrowski się zrywa.
— Dziękuję, ja zawsze, ja...
— Tak będzie przecież wygodniej.
Purpurowe usta mignęły. Ach! rozwarły się, jak kwiat granatu. Żebrowski doznał jakby olśnienia. Mimowoli usunął się na drugi koniec sofy.
Władka odwróciła się ku oknu, szyje dalej zawzięcie.
Kwiat granatu zbladł, cały jakby zgasły.
Całą tę scenę widzi i chłonie w siebie Pita.
To jest przecież nic; ot... prosta grzeczność, staranność o wygodę pana domu. Ale przedtem nikt nigdy tak się do ojca nie zwracał. Ani nawet matka, ani żadna z poprzednio szyjących szwaczek, ani ona — Pita.
I to coś nieuchwytnego, coś, co w Picie wzbudza jakby wstyd.
Jakie to dziwne. Przecież to nic, to prosta grzeczność, staranność o wygodę pana domu.
Dlaczego Picie wstyd?
Dlaczego nie patrzy na Władkę, na ojca, który siedzi, jakby wystraszony, jakby zmieszany, wciśnięty w róg sofy.
Dlaczego to wszystko?
Dlaczego?






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Gabriela Zapolska.