Burżuj

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Leon Sobociński
Tytuł Burżuj
Pochodzenie I koń by zapłakał...
Wydawca Gazeta Grudziądzka
Data wyd. 1922
Druk Zakłady Graficzne Wiktora Kulerskiego
Miejsce wyd. Grudziądz
Źródło Skany na Commons
Inne Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


„Burżuj“.

Był sobie pracowity człeczyna profesor kaligrafji, pan Rondo. Ilekroć widziało się go przy tablicy, gdy drżącą ręką kreślił sentencje kaligraficzne „Praca wzbogaca“ to rzekłbyś, że ten męczennik głębokiej wiedzy przeżywa istotnie cały proces tej ciężkiej pracy, że pisząc to, zdaje sobie sprawę, jak wielkim czynnikiem rozwojowym w życiu jednostki i społeczeństwa jest ta powszechnie nielubiana praca.
Poprawiwszy na nosie okulary i obejrzawszy przedtym troskliwym okiem klasę, czy gdzie który zbytnik nie psoci się, surowym spojrzeniem ukróciwszy menażerję niesforną — powoli z namaszczeniem, jak gdyby od napisania tej sentencji o pracy zależało zbawienie jego duszy, kreśli białe, rzeźbione litery na czarnym tle tablicy.
Odsapnął wreszcie pan Rondo, obtarł pot z czoła, zatarł z zadowoleniem ręce, bowiem dokonał istnego arcydzieła kaligrafji.
I gdyby ta sentencja o pracy kryła w sobie prawdę życiową, to p. Rondo dziś byłby bardzo bogatym, tyle wysiłku, mozołu, naprężenia kosztowało go wyrzeźbienie na tablicy aforyzmu.
Niestety aforyzmy mają to do siebie, że są bardzo piękne, ale nie zawierają w sobie praktycznej treści. Pan Rondo pisał ciągle „praca — wzbogaca“, a choć pracował niby wół, gołym pozostał jak pasternak.
Dusza, szybująca na wyżynach, ikarowymi loty sięgająca szczytów podniebnych, choćby tym szczytem miała być kaligrafja, nigdy nie ulegnie nęcącej sile cielca złotego. To też choć fala strajkowa zalała kraj cały, on nie upomniał się o podwyżkę, najwyżej tylko ukracał swoje wymagania, odmawiając sobie wszystkiego, co mogło być zbytkiem, aby tylko dzieciom nie zbywało na niczym.
Wynagrodzenie jego nie odpowiadało wielkości wypełnianych obowiązków. Jutro naprzykład będzie musiał zastąpić strajkującego szwajcara, oprócz tego 4 godziny wykładów; pojutrze znów stróża i tak bez końca, bez wzajemnych świadczeń ze strony strajkujących na jego korzyść.
Bo któżby p. Rondę zastąpił w jego czynności, on filar kaligrafji.
Lecz ten filar niewzruszony kiedyś zaczął tracić równowagę w budżecie. Mnożyły się potrzeby, które on tak mało wymagający zaliczał do niezbędnych.
Żył p. Rondo z kredką w ręku, obliczał, rachował, skubał się, wreszcie zauważył, że rachowanie kredką nie pomaga, począł żyć na kredyt.
Sklepikarz zdzierał za artykuły spożywcze, domagał się uiszczenia rachunków. Pan Rondo prosił o zwłokę, ale to wszystko paljatywy, na których zbudować egzystencji trwałej niepodobna.
Dług, oprócz swej dodatniej ma i tę ujemną stronę, że trzeba go kiedyś uiścić. Pan Rondo należał do szeregu tych ludzi, którzy z tej ujemnej strony długu zdawali sobie sprawę.
Zadłużył się po uszy, a ratunku nie było, sklepikarz groził sądem, p. Rondo musiał sprzedawać trochę rzeczy zbytecznych jak: palto, drugą parę kamaszy i jakoś się ułożyło.
Pchało się biedę, szło po grudzie, ale jakoś szło. Był to prawdziwy cud, z którego sobie nawet pan Rondo sprawy nie zdawał.
Profesor był społecznikiem. Troski dnia powszedniego nie zabiły w nim szerszego na świat poglądu, widział zło, ojczyznę w niebezpieczeństwie, to też czem mógł przykładał cegiełkę do utrwalenia jej podstaw.
Gdzie mógł szerzył optymizm, wiarę w lepsze jutro.
I tak słyszeć było można jak p. Rondo wstępując do sąsiada sklepikarza pocieszał go nieraz.
— Panie dobrodzieju — zapytuje naprzykład sklepikarz — co też to będzie z naszą kochaną Polską, wyżyć nie można, paskarstwo się panoszy, ludzie powarjowali wprost z cenami. Za kacapa, niemca, to panie dobrodziejku taki stojkus, cap cię za gębę i halt, a teraz? O byli czasy, byli!
— Wstydź się pan — rzecze profesor — da Bóg poprawi się.
Ale, ale ja tu z panem siedzę, a tam czekają na mnie dzieci w szkole. Niech no pan z łaski swej da mi ćwiartkę pieprzu, trzeba jeszcze żonie zanieść do obiadu.
— A jak tam z rachuneczkiem będzie, tego panie profesorze, naciułało się tego ten!
— Niech pan poczeka do 1-go, ureguluję wszystko, a za pieprz płacę zaraz. — Ile się należy?
— 20 mareczek panie dobrodzieju.
— Co? dwadzieścia marek — wtrącił nieśmiało p. Rondo — przed dwoma dniami kosztowało tylko 10 mk.
Proszę pana, panie profesorze-tego — czyś pan dziecko, nie widzisz pan jak te juchy bestje paskarze drą, toć ja tego pieprzu nie robię, ani moja żona.
Profesor widocznie przekonany skrobie się i płaci.


∗                              ∗

Widziałem kiedyś profesora na wiecu protestacyjnym przeciwko paskarstwu. Widocznie i jemu już było zadużo tego wyzysku, kiedy przyszedł na zebranie, wbrew swemu zamiłowaniu do ciszy, spokoju.
Występował właśnie jeden z mówców piorunując na paskarzy.
Mówcą tym był sąsiad pana Rondy, który należał do ludzi ewangielicznych, bo ani orał, ani siał, tylko pośredniczył, a żył, i to wcale dostatnio.
„Towarzysze, i ty bezrobotny proletarjacie — ryknie na cały głos mówca ochrypły. Żarłoczny paskarz ssie soki i krew ludu. Na szubienicę z nimi, na gałąź, niech żyje siła ludu pracującego!
— Precz! Na szubienicę! Niech żyje równe, proporcjonalne upaństwowienie zdrowego rozsądku!
Wyczerpała się cierpliwość p. Rondy, wszedł na trybunę i rzecze:
— Bracia, słuszne są wasze żądania upaństwowienia rozsądku, słuszne wasze oburzenie na paskarzy!
— Dobrze gada!!
— Niech żyje!
— Zważcie jednak do czego doprowadzi samowolne wymierzanie sprawiedliwości, metody walki...
— Precz z nim! Burżuj! Na gałąź. — Widzita go, parobek paskarski. —
— Ja go znam, krzyknie na cały głos sąsiad p. Rondy, to jenteligent zatracony.
— Precz z nim — jak głuche echo bezmyślnie powtórzył tłum zebranych!


∗                              ∗

Pan Rondo szedł do domu i rozmyślał.
Poco właściwie się wtrącałem? Miał nawet wyrzuty sumienia, że głos zabrał. — Byli biedniejsi odemnie, miara ich cierpliwości się przebrała. Cóż dziwnego?
Jestem przecież bogatszy od nich, domagali się jakiegoś tam upaństwowienia z którego nie mógłbym korzystać. Możliwe, że jestem... burżujem!




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Leon Sobociński.