Strona:Leon Sobociński - I koń by zapłakał.djvu/41

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Wynagrodzenie jego nie odpowiadało wielkości wypełnianych obowiązków. Jutro naprzykład będzie musiał zastąpić strajkującego szwajcara, oprócz tego 4 godziny wykładów; pojutrze znów stróża i tak bez końca, bez wzajemnych świadczeń ze strony strajkujących na jego korzyść.
Bo któżby p. Rondę zastąpił w jego czynności, on filar kaligrafji.
Lecz ten filar niewzruszony kiedyś zaczął tracić równowagę w budżecie. Mnożyły się potrzeby, które on tak mało wymagający zaliczał do niezbędnych.
Żył p. Rondo z kredką w ręku, obliczał, rachował, skubał się, wreszcie zauważył, że rachowanie kredką nie pomaga, począł żyć na kredyt.
Sklepikarz zdzierał za artykuły spożywcze, domagał się uiszczenia rachunków. Pan Rondo prosił o zwłokę, ale to wszystko paljatywy, na których zbudować egzystencji trwałej niepodobna.
Dług, oprócz swej dodatniej ma i tę ujemną stronę, że trzeba go kiedyś uiścić. Pan Rondo należał do szeregu tych ludzi, którzy z tej ujemnej strony długu zdawali sobie sprawę.
Zadłużył się po uszy, a ratunku nie było, sklepikarz groził sądem, p. Rondo musiał sprzedawać trochę rzeczy zbytecznych jak: palto, drugą parę kamaszy i jakoś się ułożyło.
Pchało się biedę, szło po grudzie, ale jakoś szło. Był to prawdziwy cud, z którego sobie nawet pan Rondo sprawy nie zdawał.
Profesor był społecznikiem. Troski dnia powszedniego nie zabiły w nim szerszego na świat poglądu, widział zło, ojczyznę w niebezpieczeństwie, to też czem mógł przykładał cegiełkę do utrwalenia jej podstaw.
Gdzie mógł szerzył optymizm, wiarę w lepsze jutro.
I tak słyszeć było można jak p. Rondo wstępując do sąsiada sklepikarza pocieszał go nieraz.