Przejdź do zawartości

Strona:Leon Sobociński - I koń by zapłakał.djvu/42

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Panie dobrodzieju — zapytuje naprzykład sklepikarz — co też to będzie z naszą kochaną Polską, wyżyć nie można, paskarstwo się panoszy, ludzie powarjowali wprost z cenami. Za kacapa, niemca, to panie dobrodziejku taki stojkus, cap cię za gębę i halt, a teraz? O byli czasy, byli!
— Wstydź się pan — rzecze profesor — da Bóg poprawi się.
Ale, ale ja tu z panem siedzę, a tam czekają na mnie dzieci w szkole. Niech no pan z łaski swej da mi ćwiartkę pieprzu, trzeba jeszcze żonie zanieść do obiadu.
— A jak tam z rachuneczkiem będzie, tego panie profesorze, naciułało się tego ten!
— Niech pan poczeka do 1-go, ureguluję wszystko, a za pieprz płacę zaraz. — Ile się należy?
— 20 mareczek panie dobrodzieju.
— Co? dwadzieścia marek — wtrącił nieśmiało p. Rondo — przed dwoma dniami kosztowało tylko 10 mk.
Proszę pana, panie profesorze-tego — czyś pan dziecko, nie widzisz pan jak te juchy bestje paskarze drą, toć ja tego pieprzu nie robię, ani moja żona.
Profesor widocznie przekonany skrobie się i płaci.


∗                              ∗

Widziałem kiedyś profesora na wiecu protestacyjnym przeciwko paskarstwu. Widocznie i jemu już było zadużo tego wyzysku, kiedy przyszedł na zebranie, wbrew swemu zamiłowaniu do ciszy, spokoju.
Występował właśnie jeden z mówców piorunując na paskarzy.
Mówcą tym był sąsiad pana Rondy, który należał do ludzi ewangielicznych, bo ani orał, ani siał, tylko pośredniczył, a żył, i to wcale dostatnio.