Z tajemnic redakcyjnych

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Leon Sobociński
Tytuł Z tajemnic redakcyjnych.
Podtytuł (albo jak redagowałem Gazetę, ale nie Rolniczą)
Pochodzenie I koń by zapłakał...
Wydawca Gazeta Grudziądzka
Data wyd. 1922
Druk Zakłady Graficzne Wiktora Kulerskiego
Miejsce wyd. Grudziądz
Źródło Skany na Commons
Inne Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Z tajemnic redakcyjnych.
(albo jak redagowałem Gazetę, ale nie Rolniczą).

— Drrrr... dryń.... dryń... drr...
— Tu redakcja, proszę!
............
— Nie nasza wina, proszę pana!
............
— Kto z nas większy osioł to jeszcze kwestja do dyskusji, — najspokojniej w świecie, jak gdyby nic nie zaszło, redaktor naczelny jednego dziennika (nomina sunt odiosa) zawiesił słuchawkę, puszczając obelgę mimo uszu.
Ten rodzaj uznania jaki go spotkał, był chlebem powszednim. Redaktor powinien przyzwyczaić się do wszystkiego. — Toteż redaktor naczelny jednego dziennika z olimpijskim spokojem, a rotacyjnym pospiechem kreśli jakiś sążnisty artykuł.
— Drrrr... drryń... drrr.....
— Słucham — redakcja!
............
— Nie rozumiem, o jakiej małpie szanowna Pani mówi?
............
— Aaa... a...?!? Pomyliła się Pani w adresie.
Redaktor przerywając rozmowę interlokutorce, która napewno miała zamiar udzielić bliższych szczegółów co do owej małpy — zabiera się do przerwanej pracy.
— No, ale zadam im pieprzu, popamiętają co to jest zadzierać z redakcją poczytnego dziennika — pieścił się myślą redaktor. — Z namaszczeniem poprawił na nosie okulary, które nadawały karawaniarską powagę wyrazowi jego twarzy, sakramentalnie zanurzył pióro w kałamarzu, a z niezwykłym dziennikarskim dostojeństwem, że w każdem takim pogrążeniu w czeluściach kałamarza, rozmiarów mniejwięcej kubła, widziałeś rasowego redaktora. —
Był to rasowy mamut w nieszkodliwym stylu; tradycją przekonań, upodobań sięgający omal, że nie początków rozkwitu polskiego dziennikarstwa.
Przy całej swej wrodzonej prostocie ducha o instynktach bojowych, polemista krewki, arbitralnie zarozumiały i pewny siebie. — Pieniactwo, niezależność i dziwactwo zdań składały się na całokształt duchowej wartości naczelnego redaktora. Wystarczyło bowiem, gdy konkurencja z przeciwka umieściła przepowiednię o pogodzie, aby nasz redaktor nie skorzystał z okazji i naukowo, historycznie, meteorologicznie i kalendarzowo nie wykazał że to idjotyzm godzien pożałowania, bo napewno jutro będzie lał deszcz jak z cebra.
Opozycję zakładał dla samej opozycji, a nie dlatego, aby wierzył w słuszność swej przepowiedni; zazwyczaj bowiem charakterystyczne strzykanie w łydkach redaktorskich, znamionujących niepogodę, następowało właśnie wtedy, kiedy dziennik konkurencyjny przepowiadał niepogodę. — Ale opozycja była jego zasadą, i co tu poradzić!
Na upór ani jeden lekarz nie przepisze środka.
Redaktor jednego poczytnego pisma miał zwyczaj, że ilekroć chciał przenieść myśl na papier pogrążał pióro w kałamarzu, kręcił, wiercił, a głowę zadzierał ku górze, w jeden punkt sufitu, jakby stamtąd spłynąć miało natchnienie.
Wywieszenie języka i obrócenie nim w lewo i prawo było niechybnym znakiem, iż myśl w głowie dojrzała i czas, aby ją przenieść na papier.
Często jednak zdarzało się i tak, że ideja jakaś już poczęta w głowie, okazała się poronioną przy wylaniu na papier, wskutek czego zachodziła potrzeba maczania pióra w kałamarzu od nowa i powtarzania nałogu mlaskania językiem.
Jaka łączność wynikała między procesem mielenia językiem a procesem myślenia nie wiem, gdyż nikt ze współpracowników nie śmiał o to zapytać.
I oto zastajemy redaktora, pocącego się nad artykułem. Szło mu jakoś nieskładnie, bo w miejscu, które wymagało nadzwyczajnej subtelności cięcia, oszałamiającego coup, redaktor się zaciął niby pistolet i ani rusz.
— Do pioruna, czyżby mi już dowcip wyłysiał razem z głową?
— Drrr... drrr... dryń... drrrr....
— Nie, psia krew, jakże tu można pracować, gdy od rana dzwonią i dzwonią.
— Drrr... drrr... dryń... drrrr....
— A bodaj cię połamało — wyprowadzony z równowagi złorzeczył redaktor. A dzwoń sobie do stu djabłów.
Za chwilę wpada pani redaktorowa z ogromnym pyskiem (oczywista, że piszę w przenośni).
— Ogień wygasł, pieczeń przypalona, doprowadzisz mię do rozpaczy, ty ciemięgo — darła się wzburzona połowica.
— Poczekaj, jagódko — błagał redaktor — zaraz, zaraz, tylko jedno cięcie, jeden zaokrąglony okresik.
— Pamiętaj, żebyś natychmiast przyszedł!
— Już, już, idę, idę — redaktor pospiesznie kreśli, jakby w obawie, aby nie zapomniał, o czem myślał przed chwilą.
Aha, na czem to zatrzymałem się?
— Panie redaktorze — woła zdyszany reporter — na miłość Boską!
— Co się stało? mów pan!
— Ważna nowina!
— Jaka?
— Chodzi pogłoska....
— Dalej, dalej!
— Chodzi pogłoska, że....
— Że co, że co?
— Chodzi pogłoska, że gdzieś na jakiejś kolei coś się stało, podobno masa trupów!
— Panie, chodzi pogłoska, żeś pan kompletnie zwarjował, a ja temu nie wierzę. — Szczegóły panie, fakta, — to jest nic!
— To jeszcze mało? — broni się speszony reporter.
— Niech mi pan nie zawraca głowy! Proszę zbadać, „kaczek“ nasze pismo nie puszcza.
Naczelny redaktor poczytnego i szanującego się dziennika niefortunnego reportera odprawił jedynie dlatego, że miał głowę zajętą własnym artykułem, w innym wypadku nie omieszkałby wykorzystać pogłoski.
Na kolei coś się stało, to nie fraszka, mogło być kilka ładnych trupów, temat wdzięczny. Ale teraz, gdy on, redaktor, pisze epokowy artykuł, wprost nie notowany dotychczas w rocznikach dziennikarstwa polskiego, byłoby dzieciństwem zajmować się błahostkami. Zaufać reporterowi, to głupstwa popisze. Przez posłańców wilk nie tyje. Co innego gdyby mu doniesiono o trzęsieniu ziemi; ano, wtenczas może przestałby pisać swój artykuł. Ale też nic pewnego. Musiałby się poważnie namyślić co ważniejsze: artykuł naczelnego redaktora, czy trzęsienie ziemi.
— Pan radca Dyrdalski, — zaanonsował chłopiec redakcyjny.
— Niech ich wszyscy djabli z radcami. — Proś!
— Dzień dobry kochanemu redaktorowi.
— Moje uszanowanie panu radcy, sługa uniżony.
— Czy wiecie, redaktorze, o śmierci radcy Bujalskiego?
— Co umarł?
— To nic nie wiecie? — cóż to za redakcja, powinniście słyszeć jak trawa rośnie.
— Ależ, radco kochany — poprawił się redaktor, uderzony w czułą strunę reputacji swego dziennika. — Może jesteśmy jedynym pismem w Polsce, które ze stacji botanicznej otrzymuje komunikaty o postępach rośnięcia trawy, co zaś do radcy Bujalskiego, tośmy już na tydzień przed jego chorobą wiedzieli, że umrze. Zrozumiecie, że chodziło mi o formalne potwierdzenie zejścia ze świata nieodżałowanej pamięci radcy Bujalskiego. — O, bo nasz dziennik daleki jest od wszelkich niezdrowych kawałów, sensacji, kaczek.
— Umarł, panie, świeć nad jego duszą! — westchnął grobowo radca Dyrdalski.
— Trzeba coś ciepłego poświęcić nieboszczykowi, nieprawda radco? — zawszeć to dusza miasta, że tak rzeknę, ober-ojciec opinji społecznej, luminarz!
— Tak — nie ujmując kochanemu redaktorowi i sobie — była to jednostka trzecia z rzędu pod względem autorytetu.
— Zaraz zawołam współpracownika, specjalistę od nekrologji, który ongiś redagował dziennik nieboszczyków.
— Panie Pióralski!
Na krzywych nogach, kołysząc się w takt polski trzęsionki wtoczył się do gabinetu były redaktor „Dziennika Nieboszczyków“, monstrualnie chudy, długi jak dyszel, a z szyją nieco mniejszą niż trąba słonia.
— Proszę, jestem — gdzieś od sufitu dał się słyszeć chropowaty głos specjalisty od nekrologji.
— Jak przewidywaliśmy — podkreślił redaktor — umarł radca Bujalski. Rozumie pan, że trzeba coś ciepłego, nawet zdaje mi się, że gdzieś mamy używany nekrolog po b. prezydencie. Możeby trochę przerobić, stosownie do okoliczności.
— Zrobi się — z fachową miną wykalkulował specjalista.
— Honor naszego dziennika składam w ręce panu.
— Zrobi się!
— Możeby zacząć — udzielał wskazówek redaktor — naprzykład w ten sposób, naturalnie wstęp tłustemi czcionkami: „Jak przewidywaliśmy i t. d. a potem: „Osierocone społeczeństwo pokryte kirem żałobnym“, albo nie, zostawić „Jak przewidywaliśmy itd. itd., a następnie: „Jak piorun z pogodnego nieba!“
— Zrobi się! — zapewniał specjalista obciążony misją podtrzymania honoru poczytnego dziennika.
— A teraz czas mi w drogę. Nie przeszkadzam kochanemu redaktorowi — czas to pieniądz. Radca Dyrdalski się oddalił — przedtem uścisnąwszy dłoń redaktorską.
— Tylko, radco drogi, nie opowiadajcie aby o śmierci Bujalskiego naszej konkurencji.
— E, cóż znowu, kochany redaktorze — przeciem wam życzliwy. Mój ojciec trzymał waszą gazetę, dziad, pradziad a i ja jestem waszym dożywotnim prenumeratorem.
Jeszcze jeden uścisk dłoni, zapewnienia serdecznych uczuć.
— Matołek — zaopinjował redaktor po wyjściu radcy. — Prenumerator dożywotni! Gdybym miał samych takich prenumeratorów, to mógłbym nakład powiększyć o 100.000 egzemplarzy. Darmo, to bierze. Tfu, w świętym oburzeniu splunął redaktor i zabrał się do swego arcydzieła.
— Panie redaktorze! — pan Scyzoryk powiedział, że dzisiaj gazyta bendzie przez depeszów — jednym tchem wyrzucił chłopak redakcyjny.
— Co! jakto!? dlaczego!?
— A no bez to, co nima nijakiego telegrafu.
— Idź do djabła! — Skaranie boskie, naprawdę zwarjować można.
— Drrr... drrr... dryń... drrr....
— Hallo!
............
— Zaraz, zaraz jagódko, poczekaj z obiadem.
— O jej, jej, jej, ratuj Jezu!.... depesze, tam obiad, tu nieboszczyk...
Doprawdy zwarjuję, nie mogę dłużej — łapiąc się za głowę, wściekał się redaktor poczytnego pisma. —
— Panie redaktorze, nie wyleziemy z gazetą przed północą! — co to za porządki — rzecze wydawca wchodząc zły jakby go pchła ukąsiła.
— Zupełnie w porządku, panie dyrektorze — ratując sytuację sumitował się redaktor — robota idzie jak po maśle.
— Tak, po maśle, tylko zecerzy stoją, bo materjału niema.
— Niemożliwe? — Panie Ogórek — woła redaktor, chcąc z kolei wywrzeć złość na reporterze — chodź no pan.
— Jestem!
— Co z pana za reporter, kronika bieżąca uboga, nic wiadomości potocznych z miasta. Politykę już się robi, nekrolog jest, depesze będą, gdzie wiadomości, kronika panie!...
— Za pozwoleniem, odciął się reporter — nie od dzisiaj pracuję po gazetach, obowiązki swe spełniam bez zarzutu. Dałem do kroniki 3 pożary, dwie zdechłe krowy, 5 wściekłych psów, jednego podejrzanego, i jedno dziecko podrzucone, — robię ponad siły!
— Każ się pan wypchać swoją kroniką — tracąc równowagę spokoju — wrzasnął redaktor naczelny poczytnego dziennika.
A pan, panie redaktorze — ma wolną wolę zrobienia ze swemi wstępnymi artykułami co się tylko podoba, włącznie z wytapetowaniem się od zewnątrz i na wewnątrz — nie wytrzymał śmiałek.
— Drr, drryn drr.
— Przepraszam, panie dyrektorze chwilkę. — Halo, proszę, tu redakcja.
............
— Zaraz jagódko, zaraz poczekaj z obiadem — słodko błagał redaktor.
— Nie chcę być arbitrem zajścia — poważnie zaczął wydawca — oczekuję sanacji stosunków. Wten sposób daleko nie zajedziemy.
— A nawet możemy zejść na psy — wtrącił redaktor!
— Żegnam panów.
— Dowidzenia panu dyrektorowi!
Po chwili redaktor sam zabrał się ze zdwojoną energją do zakończenia artykułu.
— Wejść, proszę!
— Przyniosłem recenzję z koncertu, — arcydzieło swego rodzaju — chwaląc się podaje muzyk redaktorowi naczelnemu produkt swego pióra.
— Dobrze, dobrze! — niecierpliwi się redaktor.
— Redaktorze, to za mało „dobrze“, to jest coś extra. Proszę tylko posłuchać, zaraz przeczytam!
— Ależ, nie mam czasu, później, na potem.
— Jakto na potem, co za zwłoka? — zrażony rzecze muzyk. Dziwne traktowanie recenzenta, który całą szafę ma wypchaną ofertami na najpoważniejsze stanowiska krytyka teatralnego do wszystkich możliwych pism; recenzenta, którego jedno słowo, jeden wykrzyknik wieńczy laurem gienjuszu adeptów sztuki scenicznej, recenzenta, o którego względy ubiega się cały świat artystyczny, recenzenta, którego...
— A którego recenzji, powiadam panu, nie będę czytał — przerywa redaktor zniecierpliwiony — nie mam czasu, obiad mi stygnie, artykuł wstępny kończę.
— Więc opuszczam swoje stanowisko, pójdę tam, gdzie sztukę szanują. — Dowidzenia!
Obejdzie się, mała szkoda, mniejszy żal — pomyślał redaktor i zawołał woźnego, który w niejednym wypadku z powodzeniem zastępował brakującego członka redakcji.
Walenty, stary wyga redakcyjny, prawa ręka naczelnego redaktora w niejednej zawiłej kwestji umiał służyć radą, swoistym pomysłem, który przypadał do gustu redaktorowi poczytnego pisma.
Zdarzało się niejednokrotnie, że redaktor pisząc artykuł nie mógł wynaleźć jędrnego, a plastycznego wyrazu na określenie jakiejś podłości. Bywało to najczęściej gdy zachodziła potrzeba nawymyślania przeciwnikowi politycznemu. Wtedy redaktor naczelny z bogatego źródła języka ludowego czerpał nieprzebrane zasoby wyrazownictwa. I tak, gdy wyczerpany język literacki redaktora zacierał swą barwę zbyt częstym używaniem, wtedy z pomocą nadchodził język ludowy mocny, dobitny, jędrny, a silny jak uderzenie kłonicy.
— Mój Walenty, — niekiedy znużony redaktor pytał: — Powiedzcie no, jak to tej małpie z przeciwka napisać? Osioł już było z 10 razy, bandyta chyba ze 30, opryszek tyleż. Skombinujcie tak coś świeżego, ażeby zrozumiał o co mi chodzi.
Wtedy Walenty zwykł był skrobać się w głowę i po chwili:
— Bez ceregieli, panie redaktorze napisać mu prosto: — świnia — i basta.
— Nie, to trochę za wyraźnie!
— To nasobaczyć mu od sufraganów i masonów!
Zwykle redaktor korzystał ze wskazówek, niejedno odrzucał, ku oburzeniu Walentego, który rady udzielane rozpoczynał zawsze od niezawodnego i efektownego, jego zdaniem, słowa: — świnia. — Stary Walenty miał jeszcze cały szereg epitetów w zapasie, jednak ze względu na to, że nie wszystkie uzyskały prawo literackiego obywatelstwa, przeto redaktor naczelny obawiał się uczynić wyłomu w obyczajowych przesądach czytającego ogółu.
W wypadku omawianym co do recenzenta, aczkolwiek nie nasuwała się potrzeba użycia silnych wyrażeń, jednak wiara w spryt starego Walentego tak się zakorzeniła w pojęciu redaktora, że jeśliby zaufał komu sprawę dokończenia swego artykułu wstępnego, to już tylko wyłącznie Walentemu.
— Franek zawołaj Walentego, — wychylił się przez drzwi redaktor.
— Jesteście, dobrze! Mój Walenty, znasz ty się na muzyce!
— Co do tego, to i owszem, ale nie, tylko mam syna, co gra w orkiestrze wojskowej na bębnie.
— Wybornie, przyślij mi go zaraz.
Drr, dryn.
— Hallo, słucham, redaktor naczelny!
............
— Przepraszam, omyłka, tu redakcja, a nie zakład pogrzebowy.
— Drr... dryń... drr...
— Słucham!
............
— Jagódko, zlituj się, nie dokończyłem jeszcze artykułu. Proszę cię zjedz sama obiad i nie wymyślaj!
Redaktor naczelny z głową spuchniętą od natłoku wrażeń kończy artykuł.
— Panie redaktorze, jakaś kobieta! — anonsuje chłopak.
— O patrzajta go, fagas, kobieta, kobieta — wchodząc do gabinetu odszczekuje się postać niewieścia objętości gdańskiej szafy. — Kobietów dzisiaj niema, wszystkie są panie — poucza przybyła urażona w swej ambicji.
— O co chodzi, proszę krótko, węzłowato, nie mam czasu!
— O co się rozłazi, a no jestem Magdalena Wałek, do usług, posiedzicielka magla na Starym Rynku.
— Co panią sprowadza? — niecierpliwie pyta redaktor.
— Panie redaktorze, zerżnij pan tych żydów. Całą sprawę dokumentnie wyłożę jak na świętej spowiedzi.
— Jutro, jutro moja Pani, nie mam czasu, proszę przyjść później!
— A no jeżeślis tak to dobrze. Przyndę jutro, zalecam się do pańskiej pamięci. Do widzenia się z panem.
Posiedzicielka magla wychodzi z gabinetu wygrażając chłopakowi, — który polecił jej zalecać się pamięci Belzebuba.
Kiedyż ja dokończę pisanie artykułu — zrozpaczony redaktor myśli.
Po względnej ciszy, sądząc iż nikt nie przeszkodzi zanurzył pióro w atramencie, utkwił wzrok w zwykły punkt sufitu i już mlaśnięcie językiem w prawo i w lewo miało świadczyć o procesie dojrzewania myśli, gdy tłoczy się do gabinetu okazałej tuszy szlagon i na wstępie:
— Panie, zęby powybijam całej redakcji, jak mi będą paszkwile pisać o mojej córce. Wczoraj czytam w gazecie, a tu, w imię ojca i syna, dowiaduję, że córka moja, porodziwszy bliźnięta, otruła się kwasem siarczanym.
Wstydź się pan, taki stary a... tfu, że już nie powiem, bo szanuję pański łysy łeb.
Córka moja cierpiała na zwykłą niestrawność, a tu robią z tego skandal w porządnej rodzinie, jakby nigdy pana brzuch nie bolał.
Tfu, do choroby ciężkiej.
Święte oburzenie ojca rodziny, wyładowawszy się w ten sposób, znalazło jeszcze ulgę dodatkową w energicznym trzaśnięciu drzwiami, że aż ostatnie dwa zęby trzonowe pana redaktora zadrżały w fundamentach.
Epizod ten trwał krótko, wprost błyskawicznie, a tak w swej grozie wymownie, że mimowoli redaktor pomacał językiem, czy jego zęby siedzą na właściwych miejscach.
Przyszedłszy do siebie, redaktor spojrzał w sufit, przekręcił parę razy językiem i zakonkludował:
— Jednak to była wymowa, argumentowana rzeczowo, — niech się Walenty w kozi róg schowa.
Oddawszy co jest cesarskiego cesarzowi, a co Walentego — Walentemu, nieco już uspokojony zaczął męczyć artykuł wstępny. Pocił się, szukał natchnienia w suficie i niby koń dorożkarski z trudem dociągnął wóz swego polemicznego gienjuszu do upragnionego — końca.
— Nareszcie!... sapnął z ulgą redaktor. Popamiętają mię i ruski miesiąc.
Odczytał manuskrypty jeszcze kilka razy, coś niecoś poprawił, trochę dodał i sam, we własnej redaktorskiej osobie, jak zwykł był czynić — zaniósł arcydzieło do zecerni.
— A teraz posilić trzeba ciało. — Redaktor wybiera się na zasłużony obiad, lecz na drodze staje przybyły nieznajomy.
— Czy z panem redaktorem mam przyjemność?
— Tak, we własnej osobie!
— Jestem stałym czytelnikiem pańskiej gazety.
— Cieszę się ogromnie, proszę, czem mogę służyć?
— Proszę pana redaktora, co też to za gazeta — jak żyję takiej nie czytałem. Moja żona to każdy numer od deski do deski przejrzy, nieraz to i po dwa razy czyta. — Któżto, panie redaktorze, pisze korespondencje z Chin?
— O, za pozwoleniem, są to tajemnice redakcji, ale panu, jako przyjacielowi naszego pisma, powiem pod sekretem. Jeden mandaryn chiński obdarza nas swym zaufaniem i pisze ciągle listy — z dumą objaśnił redaktor.
— Men... daa... ryn?! A.. a.. a..
— Tak, panie mandaryn chełpliwie podkreślił redaktor.
— A może też mi pan powie, panie redaktorze, kto takie śliczne listy pisuje z Rzymu?
— Dawniej pisywał jeden kardynał Macaroni, a teraz dwuch kardynałów i jeden arcybiskup. — Notabene powiem, że to wszystko moi koledzy.
— Aaa.. aa... no, no!...
— Jeszcze, panie redaktorze! A kto pisze artykuły na początku gazety?
— Artykuły? na początku? — wycedził wolno z namaszczeniem redaktor a ze skromnością, która rozpycha ambicję własną — to ja sam!
— Zara też mówiłem, bo to głupie...
— Co, co? jak?!!
— Bo to głupie gadanie, panie redaktorze tej gazety na przeciwko, że pan wycina te artykuły nożyczkami z innych gazetów, ale tera, to już składam dozgonną prenumeratę.
— Niech będzie pochwalony!
— Panie redaktorze, nieszczęście! — jak bomba wpada korrektor.
— Co się stało?
— Pierwsza strona rozwaliła się z pańskim artykułem; manuskrypt zaginął!
— Jezus, Marja!!


∗                              ∗

Naczelnego redaktora jednego z bardzo poczytnych dzienników obleczono w kaftan bezpieczeństwa. —
W szpitalu Jana Bożego opowiadają, że chory całą ścianę opisał własną korespondencją z Rzymu i Japonji rozpoczynając w ten sposób:
Jadąc samolotem z Paryża do Budapesztu, na chwilę wysiadłem w Rzymie.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Leon Sobociński.